wtorek, 15 lipca 2014

W poszukiwaniu zaginionego Kościelca

Znów przyszło nam wpierdzielić się w Tatry w dość uciążliwą pogodę. Prognozy nie pozostawiały złudzeń i dawały nam dobitnie do zrozumienia, że niechybnie zmokniemy. Choć zmieniały się na przestrzeni godzin z całkowicie tragicznych na rozbudzające maleńką iskrę nadziei. Przełożyć wyjazd? Ale przecież za tydzień nie pojedziemy, bo akurat się nie da. Za dwa tygodnie... a kto nam niby obieca, że na weekend za dwa tygodnie trafi się lepsza pogoda. A poza tym - CZEKAĆ DWA TYGODNIE?! Chrzanić prognozy, chrzanić deszcz, coś tam się zawsze pochodzi. Poza tym zabiera się z nami moja koleżanka, w takim lekko powiększonym składzie będzie nam weselej i może lejąca się z nieba woda nie będzie aż tak bardzo przeszkadzać. 
Piątkowy wczesny ranek najpierw wita nas deszczem dudniącym o parapety. Przykładamy jeszcze na chwilę głowy do poduszek, bo raczej nie ma już szans na zdążenie z czymkolwiek przed opadami, na co trochę liczyłam. Zaraz jednak i tak zaczynamy się leniwie zbierać. W międzyczasie pogoda w Brzegach, gdzie mamy nocleg, nawet się ogarnia racząc nas uroczym, świetlisto-mglistym podhalańskim porankiem.





Tatr próżno szukać wśród tych porannych mgiełek i promieni ledwo co obudzonego słońca. Także toprowskie kamerki prezentują dziś obraz właściwie jednakowy zarówno znad Moka, jak i z Kasprowego czy Piątki, pozostawiając wyobraźni odbiorców domalowywanie sobie tego, co też tam za tą ścianą chmur jest. A może właśnie nic tam już nie ma? Rodzi się podejrzenie, że może ktoś nam Tatry ukradł, albo same z siebie strzeliły focha i znikły na dobre. Niepokój nie pozwala na bezczynność. Trzeba kwestię dalszego egzystowania (lub nie) Tatr niezwłocznie wyjaśnić. Nie ma na to innej rady jak tylko podejść najbliżej jak się da i, o ile nadal nie będzie nic widać, stwierdzić ich obecność choćby namacalnie. Podejmujemy wyzwanie! :D

A zatem ładujemy się do auta i jedziemy do Zakopanego. Moje postanowienie z poprzedniego wyjazdu dotyczące tego, że następnym razem walimy prosto na Słowację nie znajduje dziś potwierdzenia w czynach. Na taką pogodę potrzebujemy szlaku ze schronem po drodze - to raz. A dwa, że szlaki szalenie widokowe możemy dziś sobie wsadzić w kieszeń. Jest jakiś cień szansy,  że nie przemokniemy do suchej nitki, ale na to, że będziemy się cieszyć podziwianiem odległych horyzontów doprawdy nie mamy co liczyć. Nie zobaczymy dziś praktycznie nic. A więc potrzebujemy szlaku ciekawego. To w moim odczuciu znaczy tyle, że ciekawe jest już to, po czym się idzie, a nie dopiero to, co wokół widać. A w otoczeniu Hali Gąsienicowej takich szlaków nie brak. Uderzamy więc na Halę.

Najpierw zostawiamy samochód na ul. Balzera. Do Kuźnic i tak trzeba dorypać na piechotę. Są wprawdzie parkingi nieco bliższe, ale płatne. I to płatne dość słono. Na Balzera natomiast są zatoki, gdzie samochód można pozostawić za darmo. To parę minut dodatkowego spaceru, jednak naprawdę jednego z bardziej opłacalnych. Wędrujemy więc do Kuźnic nudnym chodnikiem, tam mijamy zamkniętą jeszcze - jest parę minut przed siódmą - budkę z biletami. Kolejna oszczędność :). I wreszcie wkraczamy na szlak. Las - zamglony i mroczny. Pierwszy zakręt, potem drugi - tam, gdzie powinno być widać Giewont i Czerwone Wierchy. Jedyne, co możemy stamtąd tym razem "podziwiać", to Kalatówki. Jakoś fakt, że ktoś zajumał całe Tatry, a pozostawił akurat hotel górski średnio nas cieszy.  Jeszcze trochę pod górkę wśród drzew i zaraz wyjdziemy na odsłonięte stoki Boczania. 




Ledwo co widać Kopieniec. Reszty nic a nic. Nie ma wyjścia - trzeba szukać dalej. 





Na piorunujące wrażenie wywoływane przez otoczenie HG wyłaniające się po przekroczeniu Przełęczy między Kopami też raczej nie ma co liczyć. Trochę szkoda, bo koleżankę udało mi się wywieźć w góry dopiero po raz drugi i miałam w planie nie tylko "przeczołgać" ją po szlakach, ale i tym i owym ją zachwycić. Z widoków jednak nici. Nie zapominajmy zresztą, że wciąż nie wiemy, czy Tatry tam w ogóle są, bo może przecież ktoś ukradł. Od tej pory co pewien czas mży deszczyk. Humory mamy jednak dobre, miny dziarskie i wesołe, nie każdemu w końcu dane jest prowadzić misję poszukiwawczą samiuteńkich Tatr. ;)


 Gdzieś tam powinny być góry...

 ...ale ich nie ma...


Delikatnie nasiąknięci mżawką docieramy do dobrze zakamuflowanego we mgle, ale jednak wciąż istniejącego Murowańca. Tam urządzamy popas, herbatka, kawka, kanapeczki, czekoladki (wrzątek do własnego naczynia jest darmowy, nosimy więc ostatnio ze sobą metalowe kubeczki i kawę - ta w barze kosztuje bodaj 8 zł), no i zastanawiamy się, co tu dalej począć, bo oto... zaczyna LAĆ. Może to i takie lanie przelotne, ale nawet jeśli, to i tak kłopotliwe. Nie wiadomo zresztą, ile takich przelotnych deszczy nam się na dalszej trasie przytrafi. My jesteśmy dostatecznie zdeterminowani, aby iść dalej (a przynajmniej próbować), w choćby i nieustającym deszczu. Z tym, że dziś nie jesteśmy sami. Hela (w sumie to ma inne imię, ale dla mnie jest bardziej Helą ;) ) jest tak na dobrą sprawę w Tatrach po raz drugi. I to chyba nie jest już ten odpowiedni moment, aby wyciągać ją na wysokogórski szlak w ulewę. Ona sama zresztą głośno wyraża wątpliwości. Nieśmiało pytam, czy może zgodziłaby się zaczekać na nas w schronisku, abyśmy chociaż sami mogli coś ambitniejszego dzisiaj "zrobić". Helenka mówi, że spoko, żaden problem. Trochę mi głupio, bo wiem, że to nasze "ambitniejsze coś" potrwa dłuższą chwilkę, ale z drugiej strony - będę chora jeśli nie skorzystam z okazji. Określamy się zatem, ile powinno nas nie być, zostawiamy informację, na który górotwór włazimy, pakujemy manatki i o godzinie 10-tej opuszczamy przytulny ciepły schron. 

Ekspedycja w uszczuplonym składzie rusza na poszukiwanie Kościelca.

Czemu akurat Kościelec? Bo z Murowańca to chyba najbliżej i najszybciej, bo byliśmy tam... już 5 lat temu i coś nas znowu zaczęło na niego ciągnąć, bo widoki z niego i tak nie należą do najwspanialszych, więc nie będzie nam szkoda, że zassała je chmura. No a sam szlak - jak najbardziej podpada pod kategorię ciekawych. Zwłaszcza w deszczu.

Coś tam ciapie z nieba, gdy wychodzimy na dwór. To coś przeradza się szybko w regularną zlewę. Zanim więc dochodzimy do Czarnego Stawu Gąsienicowego spodnie mamy mokre. Jakiego zresztą Stawu...

Staw też ukradli! Dobrze, że chociaż drogowskaz się ostał.

Po krótkim fotka-stopie ruszamy żwawo na Karb. Teraz już nie pada, za to wieje, więc szybko wysychamy. Nie jest szczególnie zimno, obstawiam, że jakieś paręnaście stopni, czuć, że to lato. Cienka przeciwdeszczowa kurtka założona na bluzkę na intensywnym podejściu pod górkę wystarcza. W międzyczasie okazuje się że Czarny Staw tylko bawi się z nami w ciuciubabkę.




Szlak na Karb pnie się miarowo do góry nie strasząc żadnymi szczególnymi trudnościami. Przy lepszej pogodzie obfituje w ładne widoki, można podziwiać z niego Czarny Staw, sąsiednie szczyty, a także poszarpane zbocza samego Kościelca. No cóż, dziś z tego wszystkiego figa, staw rozwiewa się ze trzy razy, poza tym - podziwiamy rozległą, szarą i baaardzo wytrwałą chmurę. Coś mi mówi, że Tatry tam jednak są... ;)

Równym tempem docieramy na Mały Kościelec, jakiś czas przemierzamy jego grań no i schodzimy na przełęcz Karb.

 Zielona Dolina Gąsienicowa prawie w niebie ;)



 Kościelec nie wygląda zapraszająco - dokładnie to wcale nie wygląda

Na Karbie, widok na szlak prowadzący przez Mały Kościelec

Zdążyliśmy wyschnąć, do tej pory było łatwo, a czas mamy dobry. Nie wierzymy raczej w to, że uda nam się już nie zmoknąć, ale i tak jesteśmy na dużym plusie. Mogło przecież lać bezustannie. Obieramy więc kierunek na Kościelec i ruszamy. Zaczyna się prawdziwa zabawa.

Niby znamy ten szlak, ale pięć lat to przecież jest epoka. Pogodę mamy zresztą diametralnie inną. Wtedy był upał i brak choćby jednej chmurki na niebie. Dziś absolutne mleko, im wyżej, tym coraz większa wichura i deszcz co chwila. Z wtedy zapamiętałam ogólne pozytywne wrażenie, chyba pierwszą prawdziwą górską frajdę - bo to chyba był pierwszy mój szlak z gatunku tych nieco trudniejszych (Szpiglas się IMHO nie umywa...), to, że droga chwilami prowadzi dość blisko urwiska, jakieś tam podciąganie pod szczytem i jeden jedyny problem - zejście rynną. Zobaczymy, jak będzie teraz. Włącza się cały wachlarz emocji - podekscytowanie, radość, ale też niepewność. I to, co powinno niby zniechęcać, a tak niesamowicie mocno przyciąga. To chwilowe mrowienie w trzewiach, jedno, czy dwa gwałtowniejsze uderzenia serca. Lęk. Sam w sobie nie jest fascynujący. Fascynujące jest dopiero to, że odchodzi, że umiem go odsunąć, wyciszyć, urobić na gładką masę i wylepić z niego w zamian ostrożność. Nie zawsze mi się to udaje (choćby pamiętny marcowy Sławkowski ), ale to, czego doświadczam w górach, to i tak jedna z popisowych form mojej stabilizacji emocjonalnej. ;)


Idziemy. Teren póki co łatwy, tyle że po deszczu śliski. Przepaście narazie hen hen daleko stąd, nie ma się co stresować. Z czasem pojawiają się charakterystyczne chyba dla Kościelca płaskie płyty, leciutko problematyczne w takich warunkach (choć wiele z nich ma wyżłobione stopnie). Po parunastu bodaj minutach dochodzimy do rynny. Spływa nią obecnie strumyczek, a w miejscu, którego trzeba się uchwycić jest kałuża. Pokonanie jej pod górę nie jest jednak trudne. Przynajmniej dopóki się nie myśli o tym, że trzeba będzie nią potem zejść. W połowie, gdy wsadzam właśnie grabę w rzeczoną kałużę, włącza mi się to myślenie. Wizualizuję sobie zejście polegające na leżeniu na brzuchu w tej wodzie i machaniu nogami w dole (5 lat temu zeszłam rynną tyłem). Hmm, niefajnie. Dalej znów kamienie, płyty, stopnie, szlak wije się z jednej strony północnego zbocza na drugą. Wieje. Mooocno wieje. Drętwieją mi ręce więc chowam się za jakąś skałką i zakładam rękawiczki. W międzyczasie frunie nam w otchłań reklamówka, w którą był zapakowany dla ochrony przed deszczem aparat. Także jak ktoś znajdzie w Zielonej Gąsienicowej niewielką białą siatkę firmy medicine, to bardzo mi przykro, ale to moja. Sorry kurcze, to był ułamek sekundy, nie dało się jej złapać.

Idziemy miarowo do góry, mijamy trójkę schodzących ludzi, a gdy na krótką chwilę wiatr rozwiewa chmurę pod nami i odsłania już pokonaną część drogi, widzimy także ze dwie grupki podchodzące. Miałam w planie dokładne udokumentowanie fotograficzne szlaku na Kościelec, ale przy panującej pogodzie wyciągam aparat tylko od czasu do czasu. Ten widok właśnie zza rozwianych chmur - poza późniejszą satysfakcją ze zdobycia szczytu i bezpiecznego ukończenia wycieczki - należał do najlepszych przeżyć tamtego dnia. To było to nieopisywalne, odbierające oddech "coś".

Zdjęcia z podejścia: 















Jak wszyscy zainteresowani tematem dobrze wiedzą, drugie po wspomnianej już rynnie trudniejsze miejsce na szlaku czeka tuż pod szczytem. Tu mnie pamięć trochę oszukała. Pamiętałam jakieś podciąganie, ale wtedy to było takie rachu ciachu. A teraz zrobił się z tego cały ciąg płytek do pokonania i dłuższych kroków do zrobienia. Inna sprawa, że wtedy było sucho. Teraz na mokrej skale idzie nam to po prostu dużo wolniej, bo wymaga większej uwagi. To akurat takie miejsce, gdzie, jeśliby się jakoś nieszczęśliwie wychyliło na złą stronę przy poślizgu, to jest dokąd sfrunąć. A zatem ostrożnie, powolutku, zasada trzech solidnych punktów podparcia i ku górze. Rękawiczki mam już całe mokre.




No i jest szczyt. Kościelec odnaleziony! Pusto, w sumie spokojnie, tylko wiatr huczy. Przesuwamy się tak trochę "do tyłu" kopuły szczytowej. Jest tam niewielka niecka chroniąca nieco przed wiatrem. Rozkładamy się w niej na parę minut, jemy, odpoczywamy, ja rozgrzewam zmarznięte dłonie. Przylatuje do nas w odwiedziny ptaszyna (podobno płochacz halny). Dwóch mężczyzn wchodzi na wierzchołek i po kilku sekundach zaczyna z niego schodzić. My też długo nie zagrzewamy miejsca, bo Pan Kościelec nasrożył się i poczyna wyganiać nas deszczem. Przez moment nawet deszczem ze śniegiem. Zapasowe rękawiczki na razie zostają w plecaku i tak w strugach deszczu będą mi bardziej przeszkadzać w przytrzymywaniu się niż pomagać i bez wątpienia namokną. Powoli zatem schodzimy. Okazuje się to być łatwiejsze niż wydawało się, że będzie, kiedy wchodziłam. Ale wciąż wymaga wzmożonej uwagi i mocnego zaciskania łapek na występach skalnych. Po opuszczeniu najtrudniejszej części czym prędzej wciągam rękawiczki na zdrętwiałe prawie zupełnie ręce. Tam też mijamy się ze sporą podchodzącą grupą. I na chwilę wyciągam aparat.








Stresogennym momentem jest dla mnie dojście do rynny. Przeżyłam w niej trudne chwile pięć lat temu, teraz niby powinno być lepiej, ale kto wie... Tymczasem bez większych problemów udaje mi się ją pokonać przodem. Tuż za nami schodzą dwie osoby i też śmigają gibko przodem do kierunku drogi. A więc tu jest klucz do zagadki. Popełniłam błąd pięć lat temu leżąc na brzuchu i wierzgając girami. Trzeba było schodzić przodem. Rynna:



Pada z przerwami, ale jednak częściej i mocniej niż wtedy, gdy podchodziliśmy. Przy zejściu łatwiej o poślizg, a że ja mam tendencje do takich drobnych upadków, a nie mam ochoty się tu połamać, to przyznaję się, że się wlokę. Na Karbie i Małym Kościelcu to już w ogóle urywa nam głowy i leje jak z cebra. I z tym deszczem tak do samego stawu. Potem trochę spokojniej, a potem już całkiem bez opadów. Od samej przełęczy marzę o cieple schroniska. Może nie tyle zresztą o cieple, co o tym, żeby się przebrać w coś suchego. Polubiłam chmurną pogodę. Poza urokiem - góry są podczas niej bardzo mroczne i tajemnicze - ma wiele czysto praktycznych zalet. Przede wszystkim - szlaki są puste. Nie ma mowy o kolejkach, nie trzeba się obawiać, że ktoś zrzuci na nas kamień, górska cisza jest zresztą zwyczajnie fajna. Kwestia druga - wiatr i deszcz dokuczają, ale za to nie pocimy się i nie męczymy tak bardzo podejściem, jak w słońcu. I jeszcze jedna istotna kwestia - z w sumie prostej wycieczki robi się nam niesamowita przygoda :). Tylko to chlupotanie w butach i mokre wszystko od pasa w dół łącznie z majtkami. Auć.
Po niespełna czterech godzinach nieobecności meldujemy się uśmiechnięci w murowańcowej jadalni. Przebieramy się, grzejemy, odpoczywamy. Za oknami znów ulewa. Po pewnym czasie, gdy akurat deszcz chwilowo ustaje zbieramy się wszyscy troje w dół do Zakopanego. Do lasu idziemy komfortowo suchutcy, a potem znów deszczowa apokalipsa do samiutkiego samochodu. I znów wszystko mokre... grrrr...

Końcówka przejścia przez odsłonięty grzbiet Boczania, zaraz będzie las... i ulewa...

Nie muszę już chyba dodawać, że bawiłam się tego dnia na Kościelcu wybornie...? :) Było wszystko, co definiuje udaną wycieczkę: ciekawa i wymarzona (czy może raczej planowana) od pewnego czasu góra, postawienie stopy na jej szczycie, trudności, które udało się pokonać, duuużo emocji i bezpieczne zejście w dół. Nawet rewelacyjne widoki przez krótką chwilę były.

Wszystko powyższe nie zmienia jednak faktu, że następnego dnia wyglądałam już słońca...

A na koniec Was jeszcze trochę postraszę trudnościami szlaku, a co ;)

A tak zupełnie serio - Kościelec w deszczu robi się naprawdę dużo trudniejszy i wymagający o wiele więcej skupienia, ostrożności i pewności ruchów. Nijak nie mogę sobie w głowie porównać moich dwóch wycieczek na ten szczyt. Pierwszą odbyłam jako początkujący bździejuchowaty amator, drugą jako nieco bardziej doświadczona turystka, mająca porównanie z tym i owym. A mimo to, ta pierwsza wycieczka wyryła mi się w pamięci jako sporo łatwiejsza. Zachęcam do odwiedzania zasnutych deszczem Tatr, bo też są piękne i pozwalają na przeżycie niecodziennych przygód, ale też zbyt gorąco nie namawiam. No generalnie - wszystko z rozsądkiem - jak zawsze...

11 komentarzy:

  1. No to mnie uspokoiłaś, że te nasze Tatry wciąż tam jeszcze stoją :P
    Ciekawa relacja. Ja tam już wolę te deszcze i mleko, niż np. aurę mocno burzową :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kościelec to mój cel nr jeden na następny wypad w góry!
    Gosiu, jeśli mogę - polecałbym zwiększyć nieco czcionkę, coby się łatwiej czytało :)
    Ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj bo coś mi się samo poprzestawiało z tą czcionką. Już powiększyłam :). Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Kościelec - jedna z moich ulubionych górek, ostatnio (rok temu) przywitała mnie taką aurą jak Ciebie. W tym roku spróbuję znowu, może tym razem zobacz coś więcej niż mgłę :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Przepiękny opis kogoś kto sam tego wszystkiego doświadczył, przecudnie się czyta :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Czyli w bezdeszczową pogodę ten Kościelec nie jest taki straszny jak mówią? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No jak ja chodziłem t o jednak parę "odwrotów" było. I to przy ładnej pogodzie. Co prawda nikt nie zawrócił w okolicach rynienki (aż mi się nie chce wierzyć, że ta prosta rynienka sprawiła takie problemy tak doświadczonej autorce bloga przy pierwszym podejściu), a spod samego szczytem. Tam są elementy wspinaczkowe i nie każdy daje radę wejść na szczyt.

      Usuń
    2. Sądzisz, że urodziłam się już doświadczona? :)

      Usuń
    3. Sądzę, że przy Twoich późniejszych dokonaniach ta rynienka nie powinna sprawić Tobie problemów nawet przy pierwszej wędrówce;-) Z drugiej strony dobrze wiedzieć, żeś człowiek a nie robot. Każdy inaczej reaguje na daną trudność. Mi też niektóre - ponoć ciut łatwiejsze- fragmenty sprawiały większą trudności, niż te te niby trudniejsze. No, ale ja to pikuś przy Tobie (bez ironii - zimowe pzejścia robią na mnie największe wrażenia :)

      Usuń
  7. Ostatnie zdjęcie wymiata! :D

    OdpowiedzUsuń