czwartek, 4 września 2014

Chrum, chrum, chrum, czyli cała Świnica moja :))) (vel. Koza na Świni)

Się wkurzyłam. Lato kurde. Człowiek czeka, marzy od września, planuje, wymyśla, odkłada na mandaty, Cywińskiego kupuje. Co gdzie nie spojrzy, to zamiast pięknych pejzaży widzi tylko cele, przekute w spiętrzone tatrzańskie granie i szczyty marzenia.



Jedzie na tydzień, czy nawet ponad tydzień. Nie wierzy, w to, że tyle czasu będzie lać, że to jest w ogóle do jasnej cholery możliwe. Nadziei ma w sobie tyle, że aż paruje uszami. Z bólem serca, dupy, czy czego tam jeszcze dokonuje w myślach klasyfikacji - z czego by tu ewentualnie zrezygnować, w razie gdyby jakiś dzień odpadł na deszcz, burzę czy inną wyjątkowo niefartowną pogodową francę. Dzień - jeden, góra dwa. Przyjeżdża i choć walczy dzielnie, odpuścić musi nie jedno marzenie, nie dwa. Nie trzy nawet kurde, tylko prawie wszystkie. No ciężko to ogarnąć, co tu dużo gadać. Dobrze, że ktoś opracował technikę zamykania Tatr w puszcze. Zawsze to tańsze od psychologa.

No ale. Gdy trafia się perspektywa wolnego dnia z niezłą pogodą, w portfelu coś tam jeszcze oddziela wzrok patrzącego od dna, to się dużo nie myśli, tylko się jedzie. Marzenia klarują się szybko. I to nie żeby jakieś tam od razu strasznie ambitne. Przede wszystkim - wejść wreszcie na jakiś szczyt, choćby to miał być kurde Nosal.

Dobra, znacie mnie już trochę i wiecie że bujam. Plan był od początku dość wyrafinowany.

A że po dojściu na Halę oglądając tam chmurę identyczną, jak dwa tygodnie temu (i miesiąc temu też), żałowałam, że nie poszłam na ten Nosal, to już inna sprawa.



Tym razem obok mnie pomysły z kosmosu na bieżąco weryfikuje i przemierza górskie szlaki i pozaszlaki Janusz z Tatry zimą.

Tak więc na Hali Gąsienicowej nic doprawdy nie wskazuje na to, aby prognoza (zapowiadająca coś w rodzaju lampy) miała się sprawdzić. Niby nic to, niby dobrze, że chociaż nie pada, ale nie dziś. Wczoraj akurat sypło trochę śniegiem. Odrobina słońca przydałaby się, żeby to dziadostwo wytopić.




O ile do Murowańca jeszcze szło się żwawo, o tyle na podejściu na Świnicką Przełęcz podupada chęć walki. Wydaje się, że nie co innego, a przełęcz właśnie będzie jedynym, na co tego dnia wyleziemy, w związku z czym nie ma się co spieszyć. A zatem idziemy konkursowo wręcz wolno, nawet nie próbujemy się rozruszać, czy rozpędzić.

Kościelce z podejścia na Świnicką Przełęcz

Świnka nieśmiała i lekko podmrożona


Ja tam już sobie nawet we łbie układam coś w rodzaju: "Trudno Gosiu, przynajmniej przejdziesz jakiś nowy szlak". Na przełęczy osiągniętej z epickim wręcz wysiłkiem i na totalny odpierdziel - przede wszystkim strasznie pizga. Nie ma co tam się rozkładać, siadamy trochę dalej, chowając się od wiatru za jakimś głazem i tak się tam pasiemy żarełkiem z plecaków. I pada tekst, że "dobra taka zmarznięta czekolada, lepsza niż latem" O.o.


Po pewnym czasie ruszamy podejściem na Świnicę. Odbijamy w miejscu, gdzie zimą wchodziliśmy (osobno) na wierzchołek taternicki (czyli po prostu niższy). Na początku krucho, leci co tylko może, a jak nie to, to znowu trawy. Dalej lepiej, sprawniej, na zboczu tuż obok trochę lodu, szronu, śniegu czy innej zmarzliny chyba dla poratowania, gdyby się jakimś sposobem w tę pogodę gorąco zrobiło. Lód w sierpniu wygląda jednak dosyć abstrakcyjnie.




Za bardzo to ja nie wiem, jak my idziemy. Na pewno nie tak, jak ja szłam w marcu, ale niższy wierzchołek Świnicy ma to do siebie, że jak się w dobrym miejscu odbije, to nie ma bata, żeby nie trafić.

Janusz latem...

... i Janusz zimą :D

Grań pomiędzy wierzchołkami i wierzchołek główny

Na szczycie... dociera do mnie, że jestem na jakimś szczycie. W sumie to mogę tam sobie siedzieć i to mnie już satysfakcjonuje (po paśmie wycofów łatwo popaść w euforię ;) ). Jeszcze jakby tak trochę cieplej było. Tyle że nie bardzo mi się chce schodzić tą samą drogą. Raz, że nie jest za specjalnie rewelacyjna. Dwa, że trochę się z niej sypie. Grań na wierzchołek główny podoba mi się od zimy i wygląda całkiem sympatycznie. Zresztą, jak by nie wyglądała, zaczyna mi się włączać niedosyt wrażeń. Idziemy i koniec tematu.



 Świnicka Kopa i główny wierzchołek Świnicy

Gejwont musi być!



Znaczy najpierw to siedzimy stanowiąc niechcący dodatkową atrakcję dla tych, co kontemplują widoki z wierzchołka głównego. Potem Janusz wyciąga linę i jakieś różne kolorowe dyndadełka, ładne nawet. Nie, żebym wiedziała, co mam z tym wszystkim niby robić. Nie, żebym się dowiedziała od Janusza. I nie, żebym na co dzień miała tendencje do pakowania się w nowe sytuacje bez uprzedniego postawienia miliona pytań. No, ale idę.


To przed nami...

Na początek małe zejście, milusio. Zaraz za nim coś w rodzaju ściany. Janusz oczywiście idzie pierwszy, ja potem, jak już tam wyżej wszystko jest gotowe na moje ewentualne odpadnięcie. Ni cholery nie mogę tego ugryźć. A to jest pierwszy krok, pierwszy ruch na podejściu. Poddać się JUŻ tu? Nieee no, nie ma bata. Jak tylko przechodzi mi przez myśl, że nie dam się tak łatwo, zaraz znajduję jakiś sposób. Potem różnie, raz łatwiej, raz trudniej. Trochę chcę już być na głównym, ale w sumie to bawię się wybornie. Tylko, że to ten rodzaj zabawy, który najlepiej kontempluje się już po jej zakończeniu.

Tak, czy owak - jestem w górach, jestem w domu. Bardziej się czuję dopasowana i na miejscu tu, wśród skał, niż w wielu codziennych sytuacjach.

Najśmieszniejsza jazda była w takim tam kominku, co sobie poszliśmy obok grani. I tuż przed głównym wierzchołkiem, na który nie da się wyleźć nijak inaczej, jak tylko robiąc szpagat stulecia. 


Za każdym spojrzeniem coraz mniej wierzę w siebie na tej focie

Innych zdjęć z grani nie ma, bo aparaty były zakopane w plecakach. Jest filmik. O taki:
Autor: Tatry Zimą

I to w sumie by było na tyle. Mało, jak na najambitniejszy dotychczasowy wyczyn w Tatrach ever? Nie bardzo wiem, co tu pisać. Wpadłam w dziwny stan (podobnie miałam na pierwszej zimowej wycieczce), ograniczający emocje do bardzo płaskiego w sumie, zdeterminowanego i pełnego pewności "idę". Emocje przyszły na wierzchołku głównym. Co tu dużo mówić, no duma, satysfakcja, sodówka, takie tam, no.




Na głównym tłok, to sobie pyknęliśmy na Świnicką Kopę jeszcze (trzeci szczyt, hip hip hurra). Tam święty spokój. I widoki jakby rozleglejsze. Ech, no widoki takie, że nie bardzo chce się schodzić. Że każdorazowe zamknięcie oczu wywołuje szok przy ich ponownym otwarciu. To jest sedno wszystkiego, czego szuka się w górach - ciekawa wycieczka uwieńczona tego typu posiadówką. Do tego to zmieniające się co chwilę światło i bardzo delikatnie przebijające się jesienne kolory. Bajka ludzie. Nie sposób nie chcieć wracać w góry. I nie chodzi tu o piękno krajobrazu, to można znaleźć na upartego gdzie indziej. Nieee wiem zresztą, o co chodzi. A choćbym i wiedziała, to raczej nie uda mi się tego napisać...



To tyle jarania się, dalej nudy. Coby nie schodzić tą samą lub podobną drogą, ze Świni ciśniemy na Zawrat. Szlak ten wciąż zaliczam do tych trudniejszych, ale nie robi już na mnie aż takiego wrażenia. Znaczy robi - tym że jest tłoczny ("o tu teraz postaw nóżkę kochanie") i epicko śliski. I że lufa to tam jest jednak konkretna. No dobrze, już dobrze, parę fajniejszych kawałków też się znajdzie ;).




Generalnie rachu ciachu po prawie płaskim, na końcu maleńkie ale dobijające podejście i jesteśmy na Zawracie.


Z tego to się nawet cieszę, bo nigdy nie schodziłam jeszcze z Zawratu na stronę Hali. Przestaję się głupio cieszyć, gdy dociera do mnie, że do każdego łańcucha jest kolejka. Janusz to nawet chce zasuwać żlebem. Nawet się zgadzam i nawet do tego żlebu zaglądamy, ale nieee ni cholery się nie da. Trudno. Zaprzyjaźniamy się z łańcuszkami. Mamy na to duuuużo czasu.


Dojście na Halę dłuży się w nieskończoność, ale jest o tyle miłe, że powoli nastaje tatrzański wieczór...

No i spotykamy kozy...


No i w ogóle powieeedzmy, że jest całkiem ładnie ;)









I już. W Muro podładowanie baterii w telefonie, kawa, piwko (tak bardzo ciężko czasem się zdecydować). A potem rekordowo szybkie (1 godz.) zejście do Kuźnic. Bo ciemno, niedźwiedzie szczekają, no i lepiej zdążyć na autobus.

Na koniec "moja" grań ;)

18 komentarzy:

  1. "Bardziej się czuję dopasowana i na miejscu tu, wśród skał, niż w wielu codziennych sytuacjach." :D Poza tym bardzo ładne foty :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lepsza taka grań niż: "Proszę pani, mam czkawkę!" :D

      Usuń
  2. Ja próbowałam przejść tą grań na taternicki wierzchołek Świnicy, jednak musieliśmy zawrócić ze względu na pociąg :/ Baliśmy się, że nie zdążymy wrócić na dworzec... ehhh. A co sytuacji urlopowej i warunków w Tatrach. Tak jesteś dzielna, że to jakoś przełknęłaś, nawet z pierwiastkiem humoru. Ja to bym chyba miała miesiąc deprechy i bym była niezdatna do życia w środowisku ludzkim hihi. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Grań się chyba nigdzie nie wybiera ;).

      Ano przebolałam jakoś. Wyjazd obfitował w inne walory. :D

      Usuń
  3. Bardzo fajna przygoda z taternicką Świnicą! I szczęście Ci dopisało, że miałaś piękne widoki. Jak ja byłam tego roku, to było mleko. A na przełęczy, już po zejściu był lazur. Brrr. To dopiero niesprawiedliwość! :)
    Zawsze spotykam kozice na szlaku na Zawrat! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tak miałam z Krywaniem, że akurat na samym szczycie miałam złą pogodę, a wcześniej i później lampę. Bywa :/

      Usuń
  4. I ja zacytuję "Bardziej się czuję dopasowana i na miejscu tu, wśród skał, niż w wielu codziennych sytuacjach."- właśnie!...

    A w ogóle to mega wycieczka. Zazdroszczę po prostu, mówię szczerze i otwarcie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Świnka chrum, chrum...a my czekamy już 1,5 tygodnia na jakiś nowy wpis :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oooojjjooojojjj jak miło, że ktoś czeka :)))))

      Usuń
    2. Ona temu winna, Ona temu winna...pocałować go...o chyba się zapędziłem za daleko...przepraszam :)

      Taka jest jednak prawda, że Twój styl pisania, oraz bardzo ciekawe teksty powodują, że chętnie się na Twój blog zagląda i z niecierpliwością czeka na kolejne wpisy :)

      Usuń
  6. Czekających jest więcej:) Powoli chyba trzeba będzie zmienić nazwę bloga, prawda? :)
    Mnie się zawsze marzy wejście na wielkiego mięgusza, obojętnie z przewodnikiem czy bez, i obojętnie czy od hińczowej czy chłopka. Ale przede mną jeszcze parę dobrych lat i parę poziomów tatrzańskich (z jednego z Twoich poprzednich wpisów ;)), zanim się zdecyduję :)
    Pozdro!

    OdpowiedzUsuń
  7. Noo właśnie, przez nazwę bloga to ja w kompleksy wpadam;). Bo jeśli Gosia jest "średniozaawansowana" to ja chyba jakieś żałosne Tatry dla raczkujących uprawiam.hihi. Też czekam na nowy wpis:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Swoją drogą, fajnie byłoby od Ciebie usłyszeć propozycje na zimowy wypad w Tatry (dla kogoś, kto letnią wersję naszych gór ma dość dobrze zwiedzoną) bo przyznam się szczerze, że nie do końca wiem, które szlaki są zamknięte na zimę, gdzie wytyczony jest inny szlak itp.

    OdpowiedzUsuń
  9. Będą! Bliżej zimy pewnie...

    OdpowiedzUsuń
  10. A nazwa bloga zostaje jaka jest, że się czasem trafi jakaś relacja z pogranicza, to jeszcze nie zagadnienie ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Gosia, zdjęcia rewelacja! Aż ślinka cieknie na klawiaturę, bo by się już chciało znowu w Tatry... Gratulacje za udane przejście :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Gratuluję przejście tej krótkiej grani :)

    Ja ją tylko oglądałem"z bliska" zimą, ale nie miałem sprzętu, więc wolałem nie ryzykować.

    OdpowiedzUsuń
  13. szacun..przypomniałem sobie swoja trasę..dzięki...

    OdpowiedzUsuń