sobota, 31 stycznia 2015

W sumie to nic (#huhuhazimazua #poróbmycoś #amożekazalnica #amożejednaknie)

Mam ferie. I mnie nosi. Warun totalnie nie teges, od dwóch czy trzech dni sypie, nie zapowiada się na szczególną poprawę. Nieważne, nieistotne, cokolwiek. Starczy, że już weekendowe plany trzeba było puścić w zapomnienie. A zatem - ruszyć się, spróbować, być przez parę godzin w górach.
Żeby było jeszcze śmieszniej niż zwykle - nie śpię wcale. Myślę o rzeczach przyjemnych, na przemian z niemyśleniem o niczym i liczeniem owieczek, czy tam koziczek. Nie. Nie i koniec. Mózg odmawia współpracy. A właśnie, że nie opłaca mu się iść spać, jeśli ma się budzić w środku nocy. Na nic tłumaczenie, droczenie się, przekonywanie, przekupowanie. Nie. Nie śpimy pani Gosiu, koniec, kropka.

Trochę mnie nuży na jakieś 10 minut przed budzikiem, ale ja już wiem, że ten budzik zadzwoni i że zasnąć teraz, to dopiero będzie sajgon.

No więc nie śpię. W samochodzie, do którego zapakowaliśmy się o wpół do trzeciej, parokrotnie odpływam na kilka minut. Po władowaniu sobie do uszu słuchawek z muzyką, coby nie słyszeć, jak panowie mnie obgadują i nie czuć się w obowiązku odgrażać, że: "poczekajcie, aż się wyśpię".

A potem następuje to, co zawsze. Nieuchronne zbliżanie się do celu, parkowanie, zgaszenie silnika. Nieeeeee!!! Ja nigdzie nie idę, nie ruszam się stąd, kij z tym, że tu zaraz obok góry, w nosie mam góry. Spać idę, albo tak sobie tylko posiedzę. Ciemno, zimno, po co, dokąd? Wrrr. Będę gryźć. Mordować. Albo sobie ostentacyjnie pomilczę. Po jaką cholerę ja tu przyjechałam? Dlaczego? Za co?

Hę?

To wszystko ja tak w środku, w sobie, w Gosi. Wypełzam zachowując pozory dzielności i determinacji. Ogarniam się, zarzucam plecak. Umieram. A potem żwawo ruszam przed siebie.

Asfalt jak asfalt. Tyle, że w śniegu. Zimno, bo zimno. Zima jest, to jak ma być? Jarałam się tym asfaltem kiedyś w środku nocy, ale to dawno było. Teraz, to mi nudno. Tomasz zagaduje, ale stwierdza, że nie chcemy z nim gadać i daje spokój. Lub zwyczajnie zasypia, nie wiem. Na chwilę Janusz ginie nam z oczu i zastanawiamy się, czy się zgubi. Dochodzimy do wniosku, że to zależy, czy zacznie sprawdzać fejsa. Bo jak tak, to niechybnie skończy w rowie.

Z nudów przeliczam kroki. Chłopaków jeden to moich półtora. Szowiniści. A na koniec ładuję się w podmarzniętą zaspę i nawet glebę zaliczam. Niechże ten płaski, wyasfaltowany dramat się już skończy. Spać. Albo chociaż usiąść, zjeść, nabrać sił. Instalujemy się wreszcie w dyskretnym, pobocznym, nieocenionym w swym zdyskryminowaniu Starym Moku. Już w kuchni jest przyjemnie ciepło, ale dopiero w łazience muszę stoczyć istną bitwę z samą sobą, coby z niej jakoś wyjść. Od tej chwili nie marzę o powrocie do samochodu. Marzę o kimnięciu się na podłodze w łazience w Starym Moku. Dżizas.

In the hall of mountain king... ;)

Zagarnięcie się chwilę nam zajmuje. W międzyczasie świta. I przenosimy się do nowego schronu, gdzie kontynuujemy przygotowania do planowanej, domniemanej wyrypy. Raki. Hmmmm. Gdzie założyć raki? Chłopaki, gdzie zakładacie raki? Oni, że gdzieś dalej. Ja, że mam paskowe i w nosie dłubanie się w nich potem zmarzniętymi palcami i że ja to teraz. I żeby poczekali w środku, bo zimno. A potem ja czekam obrakowana na tarasie i się tłukę w szybę, bo te łajzy se rozmawiają. Wrrr.



Wreszcie idziem. Nie zdawałam sobie sprawy z pewnej frajdy, która na mnie czekała. Toć przecież Moko zamarzło, będziemy ciąć na przełaj. Jupi, juhuuu, ihaaa, wspaniale. Po zamarzniętym jeziorze jeszcze nie chodziłam. Fuck everything, warto było chociaż po to przyjechać, jaram się jak dziecko dobranocką (dwadzieścia lat temu).


Fajnie fajnie, ale wszystko, co dobre, to wiadomo, co w końcu trafi. Czas podejść nad Czarny Staw. Nienawidzę, nie znoszę, zabiję, co ja tu robię, aaaaaa!!!


No dopsz. Pomińmy rozterki związane z dochodzeniem. Czarny Staw osiągnięty, co dalej? Bo panowie to coś o jakichś Rysach, o jakichś Żabich... Ja na to veto, sprzeciw definitywny, nie po to się wczoraj opornie przekonywałam do Kazalnicy, żeby teraz zdanie zmieniać. Pozwalać mej asertywności się bałamucić żmendoleniem dwóch niezdecydowanych przedstawicieli płci przeciwnej.



Na co słyszę: "No to cioraj."

Cioram. Toruję, się znaczy. Że co? Że ja nie dam rady? Że nie umiem? Że nie mogę? A takiego, szowinistyczne prosięta. Niesie mnie przez ten śnieg aż miło. Pluję pęcherzykami płucnymi, klnę i w duchu nawet trochę wdzięczna jestem, że jak zapytałam Janusza, czy brać kijki, odpisał "Mhm". Nie trochę. Bardzo. Życie zawdzięczam. Ale idęęę, obudziłam się, jest ciężko, jest ciekawie, jest dobrze!


Tyle że niezbyt perspektywicznie. Już niewiele powyżej tafli Moka obserwujemy niewielką lawinę schodzącą z jednego ze żlebów Miedzianego. Potem śniegi sypiące się ze skalistych kominków ponad nami. To, co pod nogami, też pozostawia wiele do życzenia. Ja tam laik, ale jakiś ten śnieg za świeży, za sypki, za bardzo pęka wokół buta i kijka. Grzebiemy się przez obrzeża Bandziocha, coraz niechętniej, z coraz większym spowolnieniem, zwątpieniem. Stop. Co dalej? Jeszcze parę kroków. Znów postój. Idziemy? Wracamy? Stoimy, póki co. Marznę. Poszłabym jeszcze, żeby chociaż zerknąć na podejście na Kazalnicę. Aczkolwiek wcale nie jestem pewna, czy to taki dobry pomysł. Póki co, poganiam facetów, żeby się na coś zdecydowali, bo: a) przestaję czuć stopy; b) resztki lawinek,które zwaliły się najwidoczniej gdzieś ze skałek ponad nami, faktycznie nie wyglądają zachęcająco, toteż może nie byłoby takie znowu głupie, aby się od nich odsunąć.


Idźmy. W górę albo w dół, ale kurde idźmy. I to nie znaczy, że nie umiem wyrazić własnego zdania. Gdybym tylko je miała, to już urządzałabym rzuty czekanem na odległość w jego obronie.

Jeden mówi, że idzie jeszcze trochę, drugi, że schodzi. To ja też schodzę, bo znam drugiego trochę dłużej niż od kilku godzin i jakoś pod względem gór i zimy - ufam bardziej (wybacz T., wszystko do nadrobienia :P).


Także tego, odwrót, wycof, się mówi trudno i żyje dalej. Schodzimy, wyszukując wzrokiem od czasu do czasu towarzysza gdzieś powyżej. Z początku ostrożnie. Potem fantastycznie po miękkim śniegu na tyłkach. W międzyczasie, jak na zamówienie kisi się pogoda. I drę się wniebogłosy bo dość boleśnie wraca mi krążenie do wszelakich kończyn. Nad Czarnym Stawem ściągam raki (w sumie niepotrzebnie je zakładałam) i zjeżdżam dalej. Ze śmiercią w oczach i skurczem ręki na czekanie, bo dla mnie tu z lekka za stromo. No więc pod koniec jednak sobie schodzę. Janusz znajduje termos, ja odmrażam tyłek, zaczyna padać śnieg, wchodzimy na Morskie Oko. Kurzawa na całego, udało się dziś zrobić wielkie nic, a Tomasz już zapewne nie żyje. Morale podupada.

Instalacja w schronie jakoś bodaj przed jedenastą, cicho, spokojnie, kameralnie, obiecująco. Przez około piętnaście minut. Bo potem docierają pierwsi wyspani turyści z dorożek. Tłoczno się robi, ale wspomagając się piwem czekamy na Tomka. I zastanawiamy, co też może się z nim dziać. Dotarł na tę Kazalnicę? Na MSC poszedł? Zlazł nad Staw i próbuje na Rysy?

ja: A masz z nim kontakt?
Janusz (rozbrajająco szczerze): Ty, dobry pomysł!

Żyje i idzie ku nam. Gdzie był i co sobie w ramkę wklei, tego na razie nie wiemy. Potem okaże się, że dużo dalej niż my nie zaszedł. Wyglądamy go na zmianę ze zniecierpliwieniem na tafli Moka. Udaje się oczywiście Januszowi. Bo Janusz to zawsze coś znajdzie; jak nie rękawiczki, to termos, jak nie termos, to Tomka na stawie.

A potem był żurek. I biwak w Starym Moku i tysiąc i krówki. I długie rozmowy tamże, jak i w trakcie nużącej drogi do parkingu. O górach i nie o górach też. I specyficzne poczucie humoru.

Po niezdobyciu czegokolwiek pozostał niedosyt. Ale lekki. Rok 2015 oficjalnie rozpoczęty :).

Wycofem, bo czym niby innym? :P

8 komentarzy:

  1. Spoczko, grunt to w miarę regularnie ładować górskie akumulatory ;) Wycof to zawsze wartościowe doświadczenie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Słyszysz Gosia? My same wartościowe doświadczenia zebrałyśmy latem ;) Eh... :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam czytać Twoje relacje - czy wycieczka zakończona zdobyciem szczytu, czy wycofem, zawsze świetnie się czyta :))

    OdpowiedzUsuń
  4. Ładnie, biało i to się liczy :-)
    A poza tym bezpiecznie, a to chyba najważniejsze.

    OdpowiedzUsuń