piątek, 27 lutego 2015

Walentynkowe szczytowanie (czyli o tym, skąd się bierze ból dupy)

A już miałam nie jechać. Już napisałam, że odpadam, że się nie da, że nie tym razem. A potem nastąpiło coś, jak dostrzeżenie dziury w płocie, jakieś "a jednak", drobne postawienie rzeczywistości na głowie, takie trochę połamanie karku. Zupełnie nie szkodzi.

Pogoda pewna, murowana, zanosi się na jakiś tydzień absolutnej lampy. Jeszcze takich prognoz chyba nie widziałam.

W piątek po pracy miałam pewną bardzo sprecyzowaną zachciankę: rozciągnąć się na wersalce i wyleżeć aż do oporu średnio przespany i dosyć ciężki tydzień. A tu nic z tych rzeczy. Plecak trzeba spakować. Ogarnąć parę organizacyjnych kwestii. I dobiec na busa.

W busie spać się odechciało, bo na wieczór, to ja się akurat budzę.

Dochodzi 22-ga, Kraków. Chwila oddechu, akurat tyle, aby zrobić kanapki, usiąść na parę minut, wypić herbatę, przebrać się. W Januszu znów się budzi nazista, coś ględzi, że czekają, że ileż się można spóźniać. Halo, o północy miało być, a nie o wpół! No nic, wychodzimy, odnajdujemy istotnie czekających już Adriana i Bartka. Pytają, czyśmy wypoczęci. To mówię, że a idźta w cholerę, nawet nie miałam kiedy spać. Na co Bartek, z którym się znam od dwóch minut, rzuca:

- A w sapera grałaś?

Czy to już jest fejm? :D

Ładujem się, jedziem. Mój plecak nie zmieścił się do bagażnika i dobrze - robi za podparcie pod głowę. Paplanina w radiu zaczyna tracić sens i już wiem, że odpływam, pośpię choć kilkadziesiąt minut, bosko! Wprawdzie słyszę dość wyraźnie, że "ta ruda to już śpi" i parę innych urywków rozmów, a nawet zajmuję stanowisko w kwestii celu - a mianowicie, że ja to bym chciała na Sławkowski w sumie. Jednakże nie znalazłszy w którymkolwiek z towarzyszy poplecznika, znów skutecznie wklejam głowę w plecak.

A jeszcze! Mgła. Jak już wspomniałam, doskonale słyszę, co mówią, i gdy dociera do mnie sens, postanawiam otworzyć oczy. Jedziemy właśnie przez coś, no można z powodzeniem pokroić i sprzedawać jako pianki marshmallow. Nie widać nic. Gdyby nie malowania na szosie, ciężko byłoby stwierdzić, gdzie należy jechać. I pada tekst o wyskakującej dziewczynce w piżamie. Wspólnego z górami wprawdzie ma to niewiele, ale tak jakoś mi się przypomniało.

A wspominałam, że nieszczególnie mamy plan, gdzie by tu się wdrapać? Gdy  decydowałam i informowałam, że "jednak jadę", to szliśmy na Kozi Wierch na wschód słońca. Podczas mojego pakowania, szliśmy już na Wysoką. Wsiadając do samochodu - do Doliny Batyżowieckiej. Może na Gerlach.

Wyżnie Hagi. Gdzie tu się idzie? Gdzie tu zaparkować? Odechciewa mi się torowania (doprawdy dziwne) i coś mamroczę, że może jednak pójdziemy asfaltem do Wielickiej, ale mnie nie słuchają, bo myślą, że jeszcze śpię. Ubieram się jak na jakiś co najmniej Krywań, a tu kurczę nawet ciepło. Ruszamy, z początku wzdłuż torów, potem przedeptaną ściechą pomiędzy zabudowaniami i brzegiem lasu. Ściecha nam się kończy. To znaczy, niezupełnie, bo w sumie, to dość zdecydowanie się rozgałęzia i na prawo i na lewo. Tyle, że my, zdaje się, potrzebujemy iść dokładnie na wprost. A tam śnieg. Głęboki, zmrożony, nietknięty. Bez szans, żeby się nim przedzierać (dzień później Janusz podeśle mi link z informacją, że idąc z drugiej strony, jacyś turyści zakopali się tam do tego stopnia, że musieli wzywać pomoc).

Odwrót. W dół wydeptanym w śniegu rowem. Przed torami kolejki kawałek asfaltu. Oblodzonego. Auuuuuć. Straciliśmy prawie godzinę, zaliczyliśmy wycof, a ja krwawię z co drugiej kostki na dłoniach. Ładnie nam się dzień zaczyna.

Mijamy trasę do Wielickiej, późnawo już, panowie na literkę "f" mogą zdążyć się pobudzić i zająć strategiczne miejsca, nim się tam dowleczemy. Lądujemy w Smokowcu, ze Spiską Piątką obraną na muszkę. Moje optowanie za Sławkowskim nie przechodzi. Mało tego - spotyka się z dziwnymi spojrzeniami. Jeszcze nie tym razem, Sławek. Ale ja wrócę.


Ruszamy w końcu jakoś przed 4-tą. Do Hrebienoka monotonnie pod górę, pokrytym uklepaną warstwą śniegu asfaltem. Właściwie, to nie pamiętam tego fragmentu trasy, musiałam dosypiać. Jak się nad tym mocniej zastanowię, stwierdzam zresztą, że w ogóle nieszczególnie pamiętam cały kawał drogi pokonywanej po ciemku. Wiem, że szło mi się mocno niefajnie, że się trochę wlokłam, pamiętam zdziwienie przy Chacie Zamkowskiego na widok wyzierającego z mroku, sporawych rozmiarów i fallicznych kształtów, sztucznie utworzonego lodospadu. Przystanki pamiętam, dla złapania oddechu, ekhem... Dołująco odległe światełko Terinki, przy opuszczaniu leśnych zakrętów, na rzecz otwartej przestrzeni Małej Zimnej Wody. A tak poza tym, to niespecjalnie cokolwiek.




Świt zastaje nas pod koniec płaskiej części szlaku, podejście na próg Spiskiej Piątki odbywamy już ze zgaszonymi czołówkami. Z nieba znikają stopniowo, rozsiane na nim przedtem tak obficie gwiazdy. Śnieg błękitnieje. Poszarpane ściany wokół, zmieniają się z majaczących w ciemnościach olbrzymich cieni w oblane złotem pomniki. Coś mi się widzi, że wtedy już się całkowicie budzę, bo to wszystko akurat pamiętam bardzo dobrze. Sens wlewa się w minione godziny, w mozolną, ogarniętą mrokiem wędrówkę, w nieprzespaną noc i wynikłe z niej zmęczenie, w odżałowany już wycof. To już wszystko nieważne. Niewiele tu i teraz jest ważne. Są Tatry i jest świt w nich. Mało tego - podejście do schroniska daje kondycyjnie w palnik, a mózg lubi dostawać w palnik, dopamina, takie tam. Za parę minut ugrzęznę za blatem stołówkowego stolika zastanawiając się, czy wydać półtora euro na wrzątek do kawy, czy może wyjść i sobie zagotować. I zwycięży lenistwo. I poza tą kawą, nie będzie mi się chciało absolutnie nic. Ale teraz, gdy nad Doliną Małej Zimnej Wody wstaje pogodny dzień, niepomiernie cieszę się, że tu jestem.

Co nie, że poniekąd epicko?

Gdzieś tam na podejściu pada Januszowe:

- Jak tam?

- Spoko - rzucam - tylko tyłek mnie przy każdym kroku boli po tej wywrotce w Wyżnich Hagach.

- Czyli masz tak zwany ból dupy?


W schronisku lub jego ścisłych okolicach (bośmy się rozproszyli, nie każdy się przykleił do kawy i ławki, jak uczyniłam to ja), spędziliśmy jakąś godzinę. Nadmienię, że wciąż nie mając żadnych ustaleń, dotyczących tego, co nastąpić ma dalej. Różne rzeczy chodzą po głowie, ale racjonalna jest tylko jedna. Baranie Rogi. Przewracam oczami, bo dopiero, co tam byłam i bo czułam w kościach, że tak to się skończy. A mówiłam: Sławkowski. No cóż, zdaje się, że tylko ja jestem rozczarowana.

No dobrze już dobrze, niech już będą te Baranie...

Nie wiedząc, co też niby innego mogłabym w tej chwili z sobą począć, wmawiam sobie, że zimą będzie z pewnością zupełnie inaczej, trudniej, ciekawiej, że ewentualną nudę wynagrodzą mi widoki, w które w listopadzie było ubogo ze względu na kiepską pogodę.

No i idziemy. Przypiekani przez słońce, śladami tłumów; na Baranich cukierki dziś chyba rozdają. Jakieś te Tatry mało kameralne tym razem, jak na zimę. Jeszcze mniej - jak na pozaszlakową zimę. Raźno tak i wesoło, trzeba uważać, coby kogoś obcego rakiem nie nadepnąć. Odwracam się i mówię do Bartka, żeby mnie minął, bo ja będę zdjęcia robić, a tu wcale nie Bartek, tylko Słowak jakiś. Oesu, autostrada.




Po kolei. Najpierw zaoszczędzamy na czasie i siłach, nie bawiąc się w omijanie stawu, czy też stawów (średnio się odróżniają od reszty otoczenia, więc nie wiem właściwie, ile ich tam zaliczamy) - idziemy na wprost przez nie. Potem pod górę, trawersując ośnieżone zbocze, dopóki nie wyłoni się Barania Przełęcz. Bez większych emocji, ale czekany dla spokoju ducha wyciągamy. No a później wprost na przełęcz. Warunki mamy dobre, śnieg elegancko podbetonowany, wzbudzający zaufanie. Słońce wprawdzie dogrzewa, ale nie aż tak mocno, aby robić z niego kaszę. Żleb opadający z przełęczy jest zacieniony. A wejście nim bezproblemowe. Mówiąc wprost: łatwiejsze niż w warunkach letnich, kiedy zewsząd sypie się tam kruszyzna.


fot. Adrian


Na Baraniej Przełęczy standardowy przeciąg i całkiem głębokie perspektywy w dół, ku Dzikiej Dolinie i dalej - Kieżmarskiemu Stawowi. Postój urządzamy nieco wyżej, wybierając starannie miejsce nasłonecznione i osłonięte przed wiatrem. Przed nami najtrudniejszy fragment trasy. Pamiętam, że jesienią mieliśmy tu drobne problemy orientacyjne. Teraz takowe akurat odpadają, bo założony jest ewidentnie wyraźny ślad i doprawdy nie sposób zgubić z oczu tej części pielgrzymki po cukierki, co akurat wali przed nami. Trudności ograniczają się zatem do przejścia przez taką półeczkę, która na upartego, powiedzmy, że może trochę podnieść ciśnienie. No i do tego, że robi się dość stromo.



Co - pod górę - nie sprawia najmniejszych choćby problemów. I jest fantastyczne. O - tak, to ja sobie mogę iść i iść. No niestety, nie trwa to zbyt długo. Wygrzebujemy się z pochyłości i stromizn, a dalej na szczyt to już taki w zasadzie niedługi spacer. Na szczycie zaś głośno, tłoczno, zimno, a cukierków wcale nikt nie rozdaje, buu. Owszem, widzę więcej niż w listopadzie, sporo nawet więcej, natomiast nic mi to nie urywa. No, ale dobra, są góry, pogoda jest, wesołe towarzystwo śpiewające piosenki o zimie z bajek dla dzieci, jest fajno!



fot. Janusz

Fejs się sam nie ogarnie :D

O! To ci, co nie chcieli iść na Sławkowski!
Oddajemy się wielorako rozumianemu smażingowi, zapędom photography'erskim, czekamy aż szczyt opustoszeje, kontemplujemy widoki, zwłaszcza te na sąsiadującą z wierzchołkiem grań. Zwłaszcza ja i Janusz. Niestety poza tym wszystkim - też niekiepsko marzniemy, więc po około półgodzinnym radosnym szczytowaniu, grzecznie zwijamy się na dół.

Przypomina mi się, że taszczę ze sobą nowiuteńkie, nieśmigane gogle BLOC. Wprawdzie dołączyły do mojego górskiego zimowego zestawu "must have" po zawieruchach na Krywaniu, kiedy to miałam sople na rzęsach, a dzisiejsza pogoda takiego typu atrakcji nie oferuje... Przeciwnie, smaruję ryjka grubą warstwą kremu z filtrem, coby się nie musieć w poniedziałek tłumaczyć w pracy, jakim cudem się spaliłam w środku lutego i nawet nie mam ze sobą kurtki. Natomiast bezkres śniegu w tej obfitości słonecznych promieni, co tu dużo mówić - razi dość konkretnie. No to co się będę męczyć, wyciągam gogle.


Robią swoją robotę znakomicie, świat przyjmuje barwę takiej trochę zaróżowionej sepii, oczka mają się spoko. Nawet mi całkiem wygodnie, a że chwilowo transformuję z kozy w muchę, ma pomniejsze znaczenie. Tylko nie mogę sobie wydarować, że nie miałam ich na tym nieszczęsnym Krywaniu. Jakby kogoś ciekawiło - mój model to CARVE CA1.

Część spacerowa (Barania Galeria) pozostaje spacerową, nic się w tej kwestii nie zmienia. Trochę bardziej wymagające i skomplikowane okazuje się natomiast pokonanie stromego fragmentu przeprowadzającego przez skały w opcji "ku dołowi". Czyli, no chyba wiadomo, twarzą do zbocza, dziabanie czekanem, mocne osadzanie raków, takie tam. Faaajnie. Tak jak mogłabym tamtędy przez pół dnia podchodzić, tak drugie pół mogłabym schodzić. Lubię to!

fot. Adrian (wyżej też)


Zejście z przełęczy już łatwiejsze, choć kontroluję siebie dość mocno, żeby mnie ta łatwość nie poniosła, bo nie gdzie indziej, jak tam właśnie w listopadzie, niewiele brakowało, bym zaliczyła lot tuż po stwierdzeniu, "że lajcik".

Niżej to już w ogóle dosyć płasko, toteż uskuteczniamy dupozjazdy. Do dupozjazdów żywię uczucia idealnie ambiwalentne. Z jednej strony fajnie, bo szybko, no i jest w tym jakaś frajda. Z drugiej - ja generalnie nie lubię skądkolwiek zjeżdżać, rozpędzać się, brrr... Chłopaki potem dopytują, jak w takim razie radzę sobie na ściance. No nie wiem, jakoś na linie mi chyba raźniej dyndać kilkanaście metrów nad podłogą niż sunąć coraz prędzej po śniegu - bez liny. A no i jeszcze tyłek mi marznie.



Potem trochę człapania po płaskim, chwila grozy po władowaniu nogi w dziurę w lodzie no i schron. Ciepłe papu, dojadanie słodyczy, odpoczynek, piwko na spółkę. Wcześnie jeszcze dość.

W czasie schroniskowych dysput dochodzimy do dwóch wniosków. Pierwszy mianowicie: w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich nie ma stawów, coś się komuś musiało pomylić. Drugi: my i nam podobni, to jeździmy w góry, żeby zaspokoić wszelakie swe paskudne nałogi, a te szczyty to tak przy okazji wychodzą.

Dosyć sprawne zejście do Smokowca. Wrrróć. Dla mnie sprawne do momentu ściągnięcia raków, bo potem zaliczyłam... nie wiem... pięć? sześć?...wywrotek na wydeptanym i rozjeżdżonym przez sanki śniegu. No co tu komentować. Zdaje się, że mam talent. Wybitny. No co zrobisz, nic nie zrobisz.
 :)

Także tego, spoko było. A jak tam Wasze walentynki? :P

Filmidło (autor: Tatry zimą):


7 komentarzy:

  1. Nieźle działacie !!! Bardzo ładne zdjęcia a i z pogodą trafiliście na maxa. Nic więc dziwnego że takie tłumy o_0

    OdpowiedzUsuń
  2. Super sprawa! Zazdrościmy tak bardzo!

    OdpowiedzUsuń
  3. Super pogoda i fenomenalne zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
  4. Pogoda była rewelacyjna, więc i tłumy były na Baranich, w końcu to najłatwiejszy szczyt w tamtej okolicy ;-)

    Widoki ze szczytu mieliście genialne :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. No proszę,hehe, to był piątek 13-tego. Siedziałam znudzona orzy swym firmowym biurku aż tu nagle dotarła do mnie informacja, że w ten weekend w Tatrach to będzie pieeekna pogoda. Spojrzałam na stronę sat24 i faktycznie. Wyż jak ta lala. A ja chora, kaszlaca. Ale co zrobiła mądra Katarzyna? Zadzwoniła ok południa do swojej stałej miejscówki pod Tatrami i zarezerwowała miejsca na weekend. Zadzwoniłam do mojego chłopaka i oznajmiłam mu, że jedziemy w Tatry następnego dnia o 4 rano. Sami nie wierzyliśmu, że to się na prawdę dzieje kiedy wybieraliśmy kasę z bankomatu o 5 nad ranem. I ruszyliśmy (z Warszawy) i właśnie tego dnie gdy Ty schodziłaś, my po drugiej stronie Tatry patrzyliśmu na nie popijając herbatkę góralska i smiejśc się że zrobiliśmy sobie niezłe walentynki. Następnego dnia byliśmy o 7 nad ranem na Siwej polanie i przy -12 dreptaliśmy sobie do schroniska bo my w zimę to jeszcze się trochę boimi Tatr, jedyny Trzydniowiański zdobyliśmu dopiero tej zimy. Ale ogólnie chodzi mi o to, że jak teraz przeczytałam ta relację to mi się przypomniał ten szalony wyjazd i pogoda była faktycznie bajeczna.

    OdpowiedzUsuń
  6. No proszę,hehe, to był piątek 13-tego. Siedziałam znudzona orzy swym firmowym biurku aż tu nagle dotarła do mnie informacja, że w ten weekend w Tatrach to będzie pieeekna pogoda. Spojrzałam na stronę sat24 i faktycznie. Wyż jak ta lala. A ja chora, kaszlaca. Ale co zrobiła mądra Katarzyna? Zadzwoniła ok południa do swojej stałej miejscówki pod Tatrami i zarezerwowała miejsca na weekend. Zadzwoniłam do mojego chłopaka i oznajmiłam mu, że jedziemy w Tatry następnego dnia o 4 rano. Sami nie wierzyliśmu, że to się na prawdę dzieje kiedy wybieraliśmy kasę z bankomatu o 5 nad ranem. I ruszyliśmy (z Warszawy) i właśnie tego dnie gdy Ty schodziłaś, my po drugiej stronie Tatry patrzyliśmu na nie popijając herbatkę góralska i smiejśc się że zrobiliśmy sobie niezłe walentynki. Następnego dnia byliśmy o 7 nad ranem na Siwej polanie i przy -12 dreptaliśmy sobie do schroniska bo my w zimę to jeszcze się trochę boimi Tatr, jedyny Trzydniowiański zdobyliśmu dopiero tej zimy. Ale ogólnie chodzi mi o to, że jak teraz przeczytałam ta relację to mi się przypomniał ten szalony wyjazd i pogoda była faktycznie bajeczna.

    OdpowiedzUsuń