czwartek, 21 lipca 2016

Kieżmarski Szczyt - czyli jedenaste świecidełko do korony :)


Dwa poprzednie dni spędziliśmy trochę wyżej - w Dolince Jagnięcej, atakując Jastrzębią Turnię i Jagnięcy szczyt (relacja TU). Gdy już wyleżeliśmy się do woli nad Czerwonym Stawem (trochę marznąc, co też było powodem do wstania), zeszliśmy nad staw innego koloru (przynajmniej z nazwy), a mianowicie Zielony. Tej nocy planowaliśmy już spać jak ludzie - na schroniskowej podłodze. Bo przecież nie na łóżku!

Udaliśmy się więc niezwłocznie do środka, celem dopełnienia formalności. Parsknięto na nas jednak, że nie mamy rezerwacji, a bez rezerwacji, to nic nie ma. Jakiś pan parsknął, gwoli ścisłości. Rozmowę kontynuowała pani, którą do tego oddelegował, aczkolwiek w sumie nie wiadomo, po co to zrobił, bo nie powiedziała nic nowego. Chcieliśmy się dobrze zrozumieć, więc wprost zapytaliśmy o podłogę. Kobieta zza lady wskazała wyciągniętą ręką na stołówkową podłogę, na której staliśmy, mówiąc (po angielsku): "tu wszędzie śpią ludzie". Po czym oznajmiła, że musimy zejść na dół.

Tego akurat na pewno nie zamierzaliśmy robić.

Niebo wyglądało dokładnie tak samo, jak poprzedniego popołudnia, a wczoraj nie okazało się to zwiastunem deszczu. Nie zanosiło się też na to, by miała się z tego urodzić przepowiadana burza. Ot, chmury po prostu oplatały szczyty burą, nieregularną i przemieszczającą się zasłoną. Postanowiliśmy zatem spać na dworze, gdzieś niedaleko schronu, w razie gdyby z tych chmur miało jednak coś rąbnąć - wówczas schowalibyśmy się choćby na ganku, jeśli faktycznie cała podłoga miała być obłożona. Ostatecznie w kiblu. Cokolwiek, byle się ratować.

Do wieczora jednak zachmurzenie odeszło w niebyt. Pogoda zrobiła się piękna, spokojna, stabilna, słońce zachodziło tak, jak zachodzić powinno - na złoto, nie zaś jak wczoraj na szaro-fioletowo. Upatrzyliśmy sobie kawałek płaskiego trawiastego miejsca nad brzegiem stawu i najpierw, aż do zmroku, siedzieliśmy tam sobie, ponieważ było nas widać ze schroniska, a nie chcieliśmy się obnosić z biwakowaniem. Gdy tylko zrobiło się ciemno, hycnęliśmy do śpiworów.


Patrząc na gwiazdy, myślałam sobie, że cholercia, tak się piknie wypogodziło, mogliśmy wykorzystać wieczór na podejście na Rakuski Przechód, tam spać i z samego rana pocisnąć na Kieżmarski...

Znamienny jest jednak fakt, że ja te gwiazdy w ogóle widziałam. Bez soczewek jestem bowiem kretem, nie rozpoznającym ludzi z odległości kilku metrów. Staram się je ściągać na noc, nawet, gdy śpię w dziwacznych warunkach. Tej nocy jednak soczewki pozostały na patrzałkach, bo żal żalem, a prognozy prognozami i wolałam mieć wzrok do dyspozycji, w razie, gdyby w środku nocy, nagle przyszło mi stąd spieprzać.

W śpiworze zawsze się wiercę, a że nie jest to tak łatwe, jak pod kołderką, pewnie dlatego budzę się co jakiś czas. Budziłam się i tym razem. Kontrolowałam przy okazji sytuację i znów waliłam w kimę. Aż do pobudki o 2.30. Zwyczajowo wystawiłam głowę ze śpiwora i spojrzałam w niebo. No cóż, zmiana była diametralna. Chmury zasnuły je całkowicie, a dodatkowo wszystkie okoliczne chaszcze szumiały głośno, kołysane mocnym wiatrem. Pierwsze krople były kwestią chwili.

Jeszcze nie zdążyłam obudzić Bartka, gdy zrobił to za mnie deszcz, cpykający go, na razie jeszcze nieśmiało, w czoło. Następuje krótki dialog, który pozwala mi wierzyć, że Bartek istotnie się w obudził. Potem jednak następuje coś, co sprawia, że w to jednak wątpię.

Bartek przykrywa się trochę lepiej płachtą biwakową i najwyraźniej idzie spać dalej.

Deszcz tymczasem cpyka se już regularnie o mój śpiwór za równego kafla, który też niby miałam przykryty płachtą, żeby nie wilgotniał, ale na pewno nie tak szczelnie, jak na to zasługiwał. Każde takie cpyknięcie to nóż w moje serce. A dramatyzm sytuacji podkreśla odległy błysk pioruna. Oznajmiam więc Bartkowi, że się błyska i że spadamy i, nie czekając na odpowiedź, wyskakuję ze swojego legowiska, po czym ładuję, trochę już nasiąknięty śpiwór do plecaka, nie bawiąc się w jego składanie. Mija nas grupka, która spała trochę dalej, a najwyraźniej szybciej się obudziła. Dezercja odbywa się już w najprawdziwszym, choć wciąż niezbyt intensywnym, deszczu. Który w dwie minuty po dotarciu do budynku, przekształca się w ulewę.

Ostrożnie i cichutko otwieramy odrzwia schronu, coby nie pobudzić owych, śpiących tam, pokotem na podłodze, całych rzesz turystów i taterników, których wizję roztaczała wyciągniętą ręką kilka godzin wcześniej pani zza baru.

W chwilę potem mamy jednak ochotę tymi drzwiami z energią pizdnąć, bo na podłodze... nie śpi nikt. No dobra, rano zauważam w kącie właściwej stołówki grupkę, która zawinęła się znad stawu, tak jak my. Poza nimi, w obydwu jadalnianych salach cisza jak makiem zasiał i niezmącona ludzką bytnością przestrzeń.

Zrobieni w balona i przepędzeni przez burzę, a z obydwu tych powodów pozbawieni wszelkich wyrzutów sumienia i skrupułów, rozkładamy się w sali bliższej wejściu i dosypiamy do rana.

A rano wstaje rześkie i cudne, krajobraz po burzy jest w tych pierwszych godzinach świtu absolutnie rewelacyjny. Pewnie dlatego co chwilę ktoś drepce przez stołówkę, mknąc na zewnątrz z aparatem. Rozbudzona ich krokami, mknę i ja.


Cudowność poranka całkiem szybko jednak gdzieś się zmywa. Nim na dobre wykopujemy się z betów, robi się tak, jak było wczoraj i przedwczoraj: buro, chmurno, niepewnie.

Zasiadamy przy jednym ze stołów na zewnątrz, na którym zresztą właśnie sadowi się tutejsze psisko. Gotowi do wymarszu, ale jeszcze niezdecydowani, czy oby na pewno w ogóle dziś do niego dojdzie, postanawiamy trochę poczekać, popatrzeć, co się z tymi chmurami będzie działo.

Bruno, co sądzisz?
I siedzimy tak sobie czas jakiś, chmury to rozstępują się niemal zupełnie, to znów gęstnieją. Prognozy straszą jedynie drobnym deszczem. Nie wiemy, co robić. Wreszcie podnosimy się i ruszamy na przełęcz z założeniem, że na niej będziemy myśleć dalej.


Dolina Zielona Kieżmarska,
a ponad nią dolinki wiszące:
Jastrzębia i Jagnięca
Widok ze szlaku - na Dolinę Jastrzębią
i górujący nad nią Kołowy Szczyt

W czasie naszej drogi na Rakuski Przechód, pogoda pozostaje raczej niezmienna. Chociaż, pod koniec szlaku, nawet całkiem nieźle przypieka nas słońce. Tym dziwniejsza wydaje się być mgła, która zaraz wleje się na przełęcz od strony Doliny Huncowskiej.

Zanim jednak przełęcz i mgła na niej, oto najpierw coś się wyłania. Jest monstrualnie duże i z lekka onieśmielające. Sam Kieżmar, pozostając w oddali, tak też wygląda - jak każda góra z oddali. Zawsze się wydaje, że ni czorta nie da się na toto wleźć. Bliżej nas objawia się natomiast jego młodszy brat, czyli Mały Kieżmarski i to jego, jakże wyraźne stąd, zerwy wprawiają mnie w taki trochę niepokój.


Na Rakuskim Przechodzie już oczywiście kiedyś byłam. Jednak w Tatrach "byłam" nie zawsze jednoznaczne jest z "widziałam". Przed czterema laty bowiem, nie uświadczyłam tutaj wiele więcej, poza widokiem na wewnętrzną strukturę chmury. Mały Kieżmarski oglądam więc z tej strony i z tak bliska po raz pierwszy.

Na pierwszym planie Rakuski Przechód,
w tle Huncowski Szczyt, Huncowska Przełęcz
Kieżmarski i Mały Kieżmarski Szczyt

To teraz słowo wytłumaczenia, czemu w ogóle zerkam na Mały Kieżmarski.

Najprostsza chyba, a w każdym razie najpopularniejsza droga na Kieżmarski wiedzie od Przełęczy Huncowskiej. Tę widać już na powyższym zdjęciu. Trzeba "tylko" przedreptać przez Huncowską Świstówkę (czyli wyższe partie Doliny Huncowskiej), pokonać kamienisty żleb opadający spod przełęczy, a potem, już w okolicach grani podejść pod szczyt Kieżmarskiego - zaraz obok Kieżmarskiej Przełęczy Wyżniej, gdzie trasa zaczyna się pokrywać z tą "naszą".

To opisane wyżej to 0+. Ja tymczasem zabieram nas na jedynkę, czyli od Rakuskiego Przechodu granią cały czas przed siebie, najpierw na Mały Kieżmarski, a z niego na Kieżmarski. Dlaczego?

Słowo klucz - kamienie. Właściwie dwa słowa klucze - luźne kamienie. Czytałam trzy albo cztery relacje z trasy przez Huncowską Przełęcz i w każdej, powtarzam - w każdej, ktoś na tych kamieniach parę metrów jechał. Wprawdzie ów żleb, któremu daleko do stabilności, problemy sprawia głównie w zejściu, można by więc nim podejść, a inną trasę obrać na zejście. Jednak, żeby schodzić jedynką, najpierw wolałabym nią jednak wejść i zobaczyć, co tam piszczy.

Kieżmarski i Mały Kieżmarski

Podejście na Małego Kieżmara wygląda dość pionowo, ale nic no, póki się nie zbliżymy, nie dowiemy się, co się tam tak naprawdę dzieje. Na razie jednak chwilowo pożera nas chmura, która w dodatku ociupinkę siąpi.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika @rrrudazwyboru


Jeszcze chwilę siedzimy, ale pogoda po prostu wygląda na taką francowatą, co to nas będzie tak straszyć do samego wieczora. Burzy ma nie być, to najważniejsze. Wreszcie decydujemy się ruszyć.


Przed nami z początku grań szeroka, taki łagodny garb. Pozostawiwszy część rzeczy ukrytych w pewnej odległości od przełęczy, idziemy sprawnie tym właśnie garbem.


No i tak to wygląda przez czas jakiś. Bez emocji, po miękkich trawkach, wśród rozrzuconych wokół, siłami natury, kamieni. Po kilkunastu minutach marszu zbliżamy się do atrakcji.


Ścieżka, może nieewidentna, ale też i nietrudna do wypatrzenia, przeprowadza nas wciąż łatwym terenem. Idziemy poniżej grani, zbocze robi się tu już trochę strome, ciągle jednak stąpamy głównie po trawkach.


Za Bartkiem Huncowska Przełęcz,
z którą jednak się dziś jeszcze zobaczymy...
Już przebyty kawałek

Momentami wygląda to wszystko całkiem ciekawie, ale ścieżka wciąż zgrabnie lawiruje, omijając wszelkie trudności. Tak naprawdę na ostrzu grani lądujemy dopiero tu:


I to jednak nie było nic specjalnie trudnego. Tuż za powyższym fragmentem wyrastają zaś te wspomniane przeze mnie wcześniej zerwy. To ich tak się bałam. Zachodzimy je jednak od boku, łagodnie wgryzając się w wysokość, to łatwą ścieżką, to jakimś kominkiem lub progiem.

Tak, wiem, że to zdjęcie jest krzywe

Gdzieś tam po drodze parę razy naszła mnie refleksja, że zejście tym czy owym kominkiem albo inną formacją może być lekko problematyczne. Generalnie jednak wszystko było do zrobienia. Aż do tego momentu:


Z dołu ten kawałek ścianki nie wyglądał na taki, który miałby mnie wyeliminować, toteż nie dostąpił zaszczytu bycia sfotografowanym. Zreflektowałam się dopiero na górze, coby go uwiecznić. Bo coś mi mówiło, że chyba już tu nie wrócę.

Nie wiem, na ile widać to na zdjęciu, ale pomiędzy miejscem, w którym stoję (widać but), a ścieżką niżej są jakieś trzy, może nawet odrobinę więcej, metry pionu. Pod ścieżką natomiast rozpościerają się kolejne metry zbocza. Głównie trawiastego, ale, ech, nie tylko.

Wejść nie było tu trudno. W kilka szczelin z łatwością można było wsadzić palce, czy oprzeć czubek buta, a potem wystarczyło wyciągnąć się do góry.

Bez wątpienia tu właśnie doprowadziła nas ścieżka, nie było więc raczej opcji obejść tego cholerstwa bokiem, górą czy dołem. Ze dwa metry ponad nim odnotowaliśmy zaś... stanowisko do zjazdu.

Tu wyjaśnienie dla wspinaczkowo mniej wtajemniczonych - zjazdy na linie stosuje się tam, gdzie schodzenie jest zbyt trudne lub zbyt ryzykowne. Wyciąganie liny to niemały ambaras, dodatkowo w miejscach, gdzie nie ma na stałe zamocowanych stanowisk, trzeba pozostawić własną taśmę lub kawałek liny. Wprawdzie można skorzystać z tych pozostawionych przez poprzedników, zaleca się jednak, aby nie ufać takim stanowiskom i zawsze dokładać coś własnego. Skoro ktoś, prawdopodobnie schodząc tędy po wspinaczce północną ścianą Małego Kieżmarskiego, i to pewnie niejeden ktoś, a więcej ktosiów, bawił się tutaj w zjazdy, to znaczy, że owo miejsce na to zasługuje.

To nie tak, że się zejść nie da. Kwestia umiejętności. A jednak jest to już dość ryzykowne.

Oddalamy się od newralgicznego punktu. Za chwilę ładujemy się w olbrzymie, zawalone kamulcami zbocze, którego pokonywanie nie niesie za sobą żadnych trudności, za to jest boleśnie nudne.


Ta długa przeprawa przez kamerdulce wyprowadza nas na Mały Kieżmarski Szczyt. Daleko już nie mamy. Przed nami Wyżnia Kieżmarska Przełęcz, a za nią ostateczne podejście na Kieżmarski.

Za granią biegnącą od Huncowskiej Przełęczy
wyłania się mocno zagospodarowane ręką człowieka
otoczenie Łomnickiego Stawu
Kieżmarski we własnej osobie

Ścieżka do szczytu jest już raczej łatwa i dużo bardziej wyraźna niż ta na grani, którą szliśmy. Dopiero na samym szczycie musimy się przewinąć przez parę czujnych miejsc, aby dotrzeć do miejsca z puszką.

11!

Cóż, pogoda pogodą, ale na Kieżmarski chyba jednak nie chodzi się dla widoków. Tak właściwie, to widać stąd głównie Łomnicę i Durny, które skutecznie zasłaniają całą resztę.


Wykopujemy zeszyt szczytowy z kolejnych worków, odklejamy od niego warstwę krówek (sama chciałabym wiedzieć, czemu ktoś je tam wsadził) i dokonujemy pamiątkowego wpisu. Jeszcze chwila na zjedzenie czegoś, parę łyków herbaty i zbieramy się stąd, bo siedząc nieruchomo na wietrze bardzo szybko marzniemy.

Aaa no jeszcze tylko wyłuszczam swoje przemyślenia, jakie mnie nachodziły podczas niezbyt zajmującego głowę podejścia wśród kamieni. Ja nie chcę tamtędy schodzić. Może i bym jakoś zlazła. Przytrzymała się dobrze rękoma krawędzi, trafiła stopą na kolejną krawędź. Może, jakoś... Zbyt stromo tam jednak dla mnie, zbyt duże ryzyko.

Schodzimy przez Huncowską Przełęcz i Żleb. No, trudno. Najwyżej zasilę internety kolejną relacją, w której ktoś się tam przejechał wśród zapachu siarki na kamulcach. Pomni na doświadczenia innych, będziemy uważać.

Przyszliśmy z lewa, idziemy na prawo -
popod granią aż do przełęczy
Ścieżka, początkowo oczywista i łatwa, później kluczy trochę wśród kamieni. A i gdzieniegdzie wymaga czujności i lekkiej gimnastyki

Tuż ponad przełęczą, po jej drugiej stronie -
Huncowski Szczyt
Jest i żleb...
Docieramy do przełęczy. Powrót na szlak wydaje się już bliski, przed nami tylko kawałek żlebu i niewielka dolinka. Tia.

Tylko że w żlebie wszystko się sypie, a idzie się mega źle. Bartek chyba znajduje na niego sposób, idąc tuż przy jego krawędzi. Dzięki temu jest się czego złapać. Też tak robię. Nogi wprawdzie wyjeżdżają, ale nic to, gdy rękami trzymasz się litej skały.

Tak pokonujemy górną i najgorszą część żlebu, bo tu kamienie są największe. Niżej kończy nam się wyraźna skalista krawędź i musimy iść już nie przytrzymując się niczego. Tyle dobrze, że kamienie "maleją" i może nie pozwalamy sobie na stopy skalnych telewizorów.

Idzie się koszmarnie. Stawiam nogę i czekam jakieś pięć sekund aż się zatrzyma. Potem drugą. Taki ślizg bardziej niż zejście. Oczywiście bez lekkiego glebowania się nie obywa, ale dramatu nie ma.

Sama radość...

Uff, żleb się kończy, idziemy dnem doliny, ale i ono jakieś takie nierówne i kamieniste. Sama dolina zaś jakaś taka wybitnie brzydka. Ble, mam dosyć. Czym prędzej skręcamy ku zboczom grani, którą wcześniej szliśmy i zaczynamy się na nią wdrapywać, choć nie znajdujemy tam ścieżki. Nie jest to wymagające zadanie, ale trzeba uważać, bo i tam, nawet całkiem spore głazy, lubią leżeć zupełnie luzem, albo wyłazić z trawy pod lekkim naciskiem.


Od momentu wyruszenia z tego samego miejsca, minęło prawie dokładnie 5 godzin.

Szlakiem, bez przygód, schodzimy znów w okolice Brncalki, by w przybliżeniu powtórzyć noclegowy scenariusz z wczoraj ;).


Filmik Bartka:



9 komentarzy:

  1. Super relacja :-) jaki śpiwór i płachte używasz ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cumulus Alaska 1300 - on jest zimowy, miałam na lato kupować lżejszy, w końcu nie kupiłam, ale te letnie noce w Tatrach to rzadko kiedy są ciepłe, więc się nie gotuję, zwłaszcza, że cenię sobie ciepełko w czasie spania. :)

      A płachta... jest z OBI, ogrodnicza :D

      Usuń
  2. 11 perełka w koronie - szybko Ci idzie :)gratulacje, zwłaszcza że niektóre potwory masz już za sobą : Gerlach, Ganek, Durny. Teraz może Pośrednia Grań - tak egoistycznie trochę czekam na tą relację ;)
    Pozdrawiam Paweł

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś mi się wydaje, że Pośrednia będzie wisienką na torcie :)

      Usuń
    2. A nie, coś innego planuję na wisienkę, ale zobaczymy ;)

      Usuń
  3. Ładnie :) Ja jak szedłem w zimie ze skalniatego plesa przez Huncowski to zaś na zboczu Kieżmara przechodziliśmy przez ogromny płat śniegu, który przy aktualnych warunkach był lawiniasty jak cholera :p Ale oczywiście wytargaliśmy na górę :)

    Powodzenia z kolejnymi szczytami, mi zostały dwa smakowite kąski w postaci Pośredniej i Durnego, na którym mam zamiar zakończyć projekt i przejść sobie później na Łomnicę w nagrodę :)

    OdpowiedzUsuń
  4. "Wykopujemy zeszyt szczytowy z kolejnych worków, odklejamy od niego warstwę krówek (sama chciałabym wiedzieć, czemu ktoś je tam wsadził)"
    Na festiwalu górskim w Lądku, Anna Czerwińska wspominała, że zawsze na szczycie zostawia krówki lub jakieś słodkości, także tak... :D

    OdpowiedzUsuń
  5. warto dodać, że alternatywą schodzenia z Huncowskiej przełęczy jest proste wejście na Huncowski szczyt z przełęczy i później zejście jego zboczem na wprost (niewygodne kamienie, ale nie wyjeżdzają jak w żlebie, po drodze czasem kopczyki) do okolic Skalnatego Plesa

    OdpowiedzUsuń