niedziela, 19 marca 2017

Lhotse. In memoriam Tadeusz Piotrowski.

 
O tym, co się wydarzyło pod Broad Peak w 2013 roku słyszeli w kraju chyba wszyscy. Nie trzeba było interesować się losami wyprawy w Karakorum, nie trzeba było interesować się górami w ogóle. W dobie błyskawicznie i wielo-kanałowo przekazywanych informacji, wiedzieliśmy o tragedii od razu, na bieżąco, gdy się jeszcze rozgrywała. Może jeszcze żyli, gdy dotarły do Polski i zalały portale informacyjne pierwsze sygnały niepokoju.

Historia nie zna precedensu. Największe dokonania Polaków w górach najwyższych przypadały na lata 70-te i 80-te ubiegłego wieku. Yup, głęboki peerel. Nie było ciągłej i błyskawicznej łączności, dziesiątek zdjęć i filmów do wglądu w internecie, animacji, dzięki którym możemy się wirtualnie przejść np. na Everest, fanpage'y himalaistów na facebooku. Ale śmierci rodaków w Himalajach i Karakorum były. Ba, mnóstwo ich było, stąd ponad dwudziestoletnia przerwa w eksploracji tych gór przez ekipy z Polski. Większość zawodników po prostu zmarła, a reszta, przygaszona tragicznymi statystykami dała sobie spokój. Nie sztuka bowiem być dobrym himalaistą. Sztuką jest być himalaistą starym.

Wśród tych śmierci jedne były głośniejsze, inne cichsze, jedne o niewątpliwych przyczynach, inne niejasne. Ktoś szedł i nagle iść przestał. Stał się koniec. Tylko, że wieści szły do ojczyzny długą radiową, lub jeszcze dłuższą listową drogą. Stygły, nim dotarły. Himalaiści to byli herosi, czasem widziani w TV... o ile ktoś w ogóle miał TV. A nie celebryci, którym w każdej chwili można sypnąć hejtem w internecie. Góry najwyższe to był świat odległy, obcy, niezrozumiały dla przeciętnego Iksinskiego. Dziś co drugi Iksiński może być samozwańczym biegłym od gór najwyższych, bo przeczytał jakąś książkę, obejrzał "Granice wytrzymałości", a na KFG zrobił sobie zdjęcie z Wielickim. Więc tak, nie do końca wyjaśnione śmierci się naszym wyprawom przytrafiały także i w czasie ich największej ekspansji, ale nie - nie były dyskutowane w programach śniadaniowych, pomiędzy wywiadem z transseksualistą, a propozycją bezglutenowego śniadania.

Pozostawały natomiast kolcem wbitym w środowisko. Gdy dziś (czy raczej przed czterema laty, ale dziś wyglądałoby to tak samo) cały kraj zza ekranów smartfonów poszukuje winnych, wydaje szybki wyrok, by później o sprawie zapomnieć i zająć się czymś innym - najpewniej kolejną aferą, dawniej ferment nie wychodził prawie poza grupę ściśle związanych z tematem osób. Dziś "kozioł ofiarny" nawet jeśli traci na popularności w jednym środowisku, to zyskuje w innym i zawsze znajdzie sobie partnera do realizacji górskich planów. Niegdyś bycie w kręgu osób związanych z czyjąś śmiercią w górach, choćby poprzez obecność gdzieś w pobliżu tej śmierci, mogło wykluczyć pechowca z udziału w wyprawach na wiele lat.

Rok 1974. Polacy udają się w Himalaje, podjąć próbę zimowego wejścia na Mount Everest lub Lhotse, w zależności od tego, jakie pozwolenie uda się im uzyskać. Ostatecznie przygotowują atak na drugi z tych szczytów. Przygotowują mozolnie, syzyfowo - co ustawią któryś z wyższych obozów, przy następnym wejściu na jego wysokość odnajdują tylko strzępy namiotów. Dokucza im wiatr, nawiedzający okolice prawie codziennie, tłamszą morale dni pięknej pogody przypadające akurat na konieczną regenerację sił. Wyprawa siedzi w bazie i działa ponad nią już bardzo długo, mnożą się dolegliwości, wykrusza się ekipa do ataku szczytowego. I tylko nadzieja na powrót do kraju z tarczą nie gaśnie.

Kończy się czas pozwolenia na działalność w obrębie góry, każdy zespół idący do trzeciego obozu jest zespołem do potencjalnego ataku, jeśli tylko pogoda na takowy pozwoli. Kolejne tygodnie przynoszą rotację w obozach, ale pionki wciąż rozstawia wiatr - znów któryś zespół schodzi na dół, ustępując miejsca innemu, któremu może poszczęści się bardziej. Wychodzą Tadeusz Piotrowski oraz dwaj filmowcy wyprawy. Jeden z nich - Jerzy Surdel, ma doświadczenie w górach wysokich. Choć początkowo nie był zupełnie brany pod uwagę w takiej roli, może próbować iść na szczyt. Drugi - Stanisław Latałło, ma udokumentować ich wyjście, jeśli do takowego dojdzie. Znów jednak pogoda podejmuje decyzję za nich. Jest koszmarnie, a nikłe zapasy nie pozwalają na dłuższe przebywanie w obozie. Trzeba schodzić. Do niżej położonego obozu dojdzie jednak tylko dwóch...

Album "Lhotse" to swoista rehabilitacja Piotrowskiego. Oddanie mu głosu - bo wszystkie teksty w książce to jego listy i artykuły pisane w Everest Base Camp, złożone w jedną płynną historię. Nie tylko o wypadku, ale o całej wyprawie i przed i po nim. To ogólnie dość ciekawa i szczegółowa relacja, sprawnie napisana, wciągająca. Zilustrowana licznymi fotografiami, ukazującymi wrogość, ale i piękno otoczenia.

Tak, dostałam tę książkę do zrecenzowania. Jakiś czas temu przysięgłam sobie, że nie będę więcej godzić się na taką współpracę, bo czasem zmuszała mnie ona do czytania na siłę czegoś, co niekoniecznie mnie ciekawi. No chyba że faktycznie będę chciała coś przeczytać, jeszcze zanim ktoś mi to zaproponuje. W tym przypadku jednak czytać za bardzo nie miałam ochoty, a książkę przyjęłam przez sympatię do znajomej z wydawnictwa (bo jak nie żywić sympatii do kogoś, kto namawia mnie do napisania książki, samemu znając się na rzeczy ;) )... ale dobrze zrobiłam. Te dwa, czy trzy fragmenty wieczorów poświęcone na lekturę, były jej warte. Piotrowski miał smykałkę do pisania, zdjęcia też robił zupełnie niczego sobie, a sama historia tragicznej wyprawy jest interesująca. W ogóle fajnie jest przeczytać taki dziennik wyprawowy, zapis wydarzeń, dzień po dniu, od przygotowań w Polsce, poprzez lot, trekking do bazy, po liczne perypetie u podnóży góry (łącznie ze znalezieniem śladów yeti).

Kto interesuje się tematyką wielkich polskich ekspedycji sprzed kilkudziesięciu lat, niech sięga po tę pozycję śmiało. Nawet jeśli jest to album sklecony głównie w celu upamiętnienia określonych wydarzeń i ludzi, to jest to album wartościowy. Polecam.


3 komentarze:

  1. Jezeli sie to tak dobrze czyta jak polecana przez ciebie trylogia tatrzanska, to juz kupuje w tej chwili :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciężko porównać, to zupełnie inny styl, mniej w nim zachwytu i uduchowienia, więcej reportażu, ale też czyta się dobrze. :)

      Usuń
  2. Uwielbiam "Gdy krzepnie rtęć" Piotrowskiego.

    OdpowiedzUsuń