czwartek, 5 kwietnia 2018

...but don't let them kill you!

Ja dziś tak tylko na dwa słowa. Jestem z natury ciekawska. Staram się nie być wścibska i myślę, że zwykle raczej mi się to udaje, ale jeśli dotarcie do jakichś informacji nie wymaga zadawania pytań, a jedynie kilku kliknięć w internecie, to zwykle sobie folguję. Zawsze, gdy zdarza się w Tatrach śmiertelny wypadek, ciekawi mnie na przykład, kto mu uległ. Poznało się już przez te lata górskiego łazikowania trochę innych tatro-łajz, zawsze więc w takich sytuacjach rodzi się obawa, czy to przypadkiem nie ktoś z nich. Szczęśliwie, dotychczas nie. Tak czy owak jednak - ktoś umiera. Nie był moim znajomym ani członkiem rodziny, ale czyimś przecież był. I choć nie wiedzieliśmy nawzajem o swoim istnieniu (choć czasem zastanawiam się, czy właśnie nie straciłam czytelnika...), to łączyło nas bardzo wiele - Tatry.
I z tego wynika ta ciekawość. Kim byłeś, człowieku, który upodobałeś sobie te same, co ja góry, a któremu przyszło zapłacić za to życiem? Co cię w nie przywiodło? Jak ważne było dla ciebie to, za co przyszło ci umrzeć?

Nie jest najczęściej trudnym zadaniem ustalenie tożsamości ofiary. Prawie zawsze w komentarzu pod informacją na którymś z większych portali ktoś zapali internetową świeczkę, pisząc obok imię denata. Wystarczy później tylko przeszukać zasób jego znajomych. Wiele profili jest prywatnych, obwarowanych blokadami, ale czasem można przejrzeć fejsbukową ścianę i pośmiertnie, powierzchownie, ale zawsze choć trochę, poznać tę bratnią, właśnie poniesioną ku niebu przez aniołki, duszę.
Tylko uprzedzam, że to czasem wstrząsa. Ostatnio natrafiłam w ten sposób na garść noworocznych przemyśleń i postanowień, pośród których podpisane jako motto widniało: "do things that may kill you!" W dwa miesiące później wyznawca tego hasła już nie żył. Dokładnie na skutek do owego motta skrupulatnego się stosowania.

Nie krytykuję, nie oceniam, nie przypieprzam się. Sama miewałam okresy, gdy chętnie podpisałabym się pod tym sloganem. Pod słowami, że życie smakuje najbardziej wtedy, gdy można je stracić. Sedno tkwi w tym, że, jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, naprawdę można je stracić. I być może ten akurat chłopak zdawał sobie z tego w pełni sprawę i był z tym pogodzony. Ja nie byłam. Ryzyko bawiło mnie, bo, cóż, ryzyko ma moc sprawiania frajdy. Zawsze jednak żywiłam - i nadal żywię - nadzieję i wiarę, że się uda, a życie zakończę jako siwa staruszka we własnym łóżku. Nie zrozumcie mnie źle, nie chcę popaść w nadmierne asekuranctwo. A jedynie zwrócić uwagę - i to nie Wam, a raczej samej sobie - na fakt, że rzeczy, które mogą nas zabić... faktycznie mogą nas zabić. I że nie każde ryzyko jest warte podejmowania.

Mówi się, że dla żadnej góry nie warto jest poświęcić nawet paznokcia. Tak się śmiesznie złożyło, że za nie-zdobycie Kazbeku zapłaciłam paznokciem, tym z wielkiego palca u prawej stopy. Poza stresem po wizycie u pani podolog, która stwierdziła kategorycznie, że nie odrośnie (na co mój paznokieć powiedział "potrzymaj mi piwo") i wykluczeniem na parę miesięcy ze wspinaczki na panelu, nie było to aż takie straszne. Oczywiście milej by mi było ponosić tę ofiarę, gdybym chociaż na szczyt, za który ją płacę, wlazła, ale już mniejsza o to. Natomiast było to jakieś tam utrudnienie życia i dało mi do myślenia, że uszkadzanie sobie ciała w imię postawienia stopy na jakimś wyniosłym punkcie naszej planety jest średnio zasadne.
Bo góry są fajne, ale poza górami są ludzie, których się kocha, czy lubi, zajęcia, do których chce się wrócić, pies, który czeka na twój powrót i dużo różnych innych, też całkiem fajnych rzeczy. To rzadko kiedy jest tak, że są tylko góry - nawet najbardziej harpaganiaści himalaiści zwykle mają rodziny. Pal licho mój paznokieć, ale życia bym za góry oddać nie chciała. Właśnie doszłam do wniosku, że w sumie to mam ochotę się zestarzeć.

Róbmy rzeczy, które mogą nas zabić, choćby z tego powodu, że rzeczy, które nas zabić nie mogą, nie ma zbyt wielu na świecie.
Ale starajmy się jednak im na to nie pozwolić.

P.S. Nie twierdzę absolutnie, że wspomniany chłopak "zabił się na własne życzenie".
P.P.S. Czy ja właśnie napisałam traktat o pokorze? Cóż, to, że się starzeję, już ustaliliśmy. ;)

11 komentarzy:

  1. Zgadzam się z Tobą - czy to znaczy, że też już się starzeję? ;)

    Żaden szczyt nie jest wart by dać się za niego zabić. Choćby nie wiem jak bardzo na nim zależało.

    Oczywiście, nie przestawajmy robić szalonych rzeczy (zresztą to chyba już niemożliwe przestać). Niemniej jednak musimy wracać, by móc robić kolejne wariactwa! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. to nie starość młoda damo a mądrość drugiej połowy życia(i nie chodzi to absolutnie o ilość lat)szacun i gratulacje za ten wpis.
    Jestem stałym i starym (latami też)czytelnikiem tego bloga..często zastępuje mi niemożliwość (ostatnie 2 lata)wyjazdów w góry...dzięki bardzo

    OdpowiedzUsuń
  3. Każde słowo pana Leszka jest moim słowem. A twoje słowa dwa, ale jakże słuszne. Pozdrawiam.:)

    OdpowiedzUsuń
  4. To banał jest, wiem, ale góry uczą pokory. Widać Ty jesteś pilną uczennicą :) PS Życzę Ci jeszcze wielu fantastycznych wypraw i radości z życia, niekoniecznie w górach przeżywanej. Na nizinach też jest fajnie ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Pokora wobec świata, który nas otacza jest bardzo ważna. Trzeba zawsze mierzyć siły na zamiary i wiedzieć kiedy ustąpić. Jednak większość wypadków w górach to nieszczęśliwe wypadki, których nie sposób przewidzieć. My (ja z mężem) wiele razy zawracaliśmy ze szlaku, bo burza szalała na grani lub szlak był za trudny na nasze możliwości. Jeśli nie zdobędziemy jakiegoś szczyt, to przecież nasz świat się nie zawali, prawda? Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  6. W zimie w górach uświadomiłam sobie coś podobnego, choćby nie wiem ile frajdy sprawiał wyjazd dobrze by było, żeby nie był ostatnim :) Może lawiny i uczucie zagrożenia,które może nadejść w losowym momencie albo zalew wiadomości o wypadkach w tych samych górach innych ludzi, jakoś tak mi te niebezpieczeństwa lepiej nakreślily...Bezpiecznych wycieczek!
    Lila

    OdpowiedzUsuń
  7. Osobiście uważam, że większe zagrożenie czyha na nas na przejściu dla pieszych, alby gdy jedziesz rowerem i próbujesz na wielkim skrzyżowaniu skręcić w lewo.

    Miałam tylko raz w życiu ciężką sytuację w górach i zawróciłam, niestety również przypłaciłam to zdrowiem i jakiś czas miałam urlop zdrowotny. Zastanawiałam się tylko, czy to faktycznie aż tyle było warte, by potem mieć kłopot przez ponad tydzień z kontuzją.

    Zamierzam wrócić na tamtą górę innym razem, kiedy podejście będzie bezpieczne.

    OdpowiedzUsuń
  8. Fajny post, też już do takiego zdania dorosłem.
    Gdzieś na blogu widziałem pytanie: Kiedy na Lofotach nie pada?
    Chyba nie ma pewnego terminu, ale nam na norweskiej ziemi dobrze się sprawdza 2 połowa sierpnia.
    Pozdrowienia i udanych wędrówek!

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja dodam, że bezpieczeństwo jest zawsze najważniejsze i trzeba o to bezpieczeństwo zadbać na tyle ile się da. Dlatego nośmy i korzystajmy że sprzętu! Oczywiście w granicach rozsądku, by nie lecieć przewiązanym linami droga nad reglami,ale już na Orlej czemu nie. Co do Orlej to ja jestem zwolennikiem przerobienia jej na via ferratę

    OdpowiedzUsuń
  10. A ja się nie do końca zgodzę. Bezpieczeństwo jest ważny tylko o tyle, o ile ma wartość jest to co chcemy chronić. Jeżeli jestem w sytuacji i mam świadomość tego, że nie ma tak naprawdę czego chronić, to czemu nie ryzykować?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to też jest prawda i to też już przerabiałam. :)

      Usuń