czwartek, 29 grudnia 2016

Powrót na Gładki Wierch - czyli o tym, że miało nie wiać, ale jednak wiało i o tym, co z tego wynikło

fot. Bartek

Długo mnie nie było. W górach, na blogu i w paru innych zakamarkach realnych czy wirtualnych, gdzie zwykłam bywać jednak częściej.

O tym, dlaczego, można by napisać osobny post, jeśli nie cały blog. Albo można by też zamknąć wszystko w jednym zdaniu. A nawet słowie. W każdym razie, usilne pochylanie się nad wszystkim, co mieści się pod pojęciem "codzienność", a czym normalni ludzie martwią się bardziej niż aktualnym stopniem zagrożenia lawinowego w Tatrach, skończyło się dla mnie tak jak zawsze: pogłębiającą się frustracją.

Odmawiałam sobie wyjazdu w góry, żeby sprawy jeszcze nie pogarszać, aż w pojedynczym momencie geniuszu olśniło mnie, że... że a właśnie dupa, u mnie to tak nie działa. Bo najlepiej funkcjonowałam w czasach, gdy góry odwiedzałam przynajmniej raz w miesiącu, choć życiowo bajzel miałam wokół siebie znacznie większy wtedy niż obecnie.


Nie znajdując nowych wymówek, jadę więc w końcu. Bartek pojechał dzień wcześniej, czeka na mnie w Pięciu Stawach. Polski Bus dojeżdża o jakieś 20 minut przed czasem, powoli ogarniam się więc w znienawidzonym budynku dworca. Wlewam sobie krople do oczu, by zminimalizować skutki nie zdjęcia na noc soczewek, zjadam przygotowane w domu kanapki, popijam herbatą, ubieram się cieplej. Niespiesznie drepczę na stanowisko busów, wiedząc, że wedle planu pierwszy w interesującym mnie kierunku odjedzie za godzinę.

W Zakopanem niewiele jednak zjawisk trzyma się tak trywialnych bzdetów jak plany czy rozkłady. Tym razem zdecydowanie na moją korzyść. Kierowcy dawno już udeptują śnieg na chodnikach, czekając na klientów. Jeśli zbierze się parę osób, ruszymy o 8-mej, 40 minut przed pierwszym rozkładowym kursem. No i ruszamy.

Wysiadam z tej zimnej puszki skostniała, ruszam więc raźno, żeby się rozruszać i zatrzymuję po chwili, żeby jednak wyjąć i założyć cieplejsze rękawice. A po kolejnej, żeby coś z siebie ściągnąć, bo już się rozgrzałam. Cieszę oczy zimą, która miasto, poza paroma listopadowymi wybrykami, omija szerokim łukiem.

Na trasie śnieg. Miałki, rozjeżdżający się trochę pod butami, a tam, gdzie pod górkę, rozjeżdżający się nie trochę, ale całkiem. Roztokę przemierzam sprawnie, choć raczej nie jest to imponujące tempo. Podejście na próg Pięciu Stawów niszczy mnie za to całkowicie. W stromszych miejscach śnieg wyjeżdża mi spod nóg i, zamiast jednego kroku, muszę zrobić trzy, w czym nie pomaga moja marna ostatnimi czasy kondycja. A, co gorsza, zaczyna wiać.

Kawałek stromego podejścia do Piątki
zimowym wariantem
Choć prognozy przewidywały na dziś tylko lekkie podmuchy, duje zupełnie mocno. A że ja w niższych i cichszych partiach trasy ograniczyłam swoją wierzchnią warstwę do polaru, w Pięciu Stawach melduję się i zgrzana i przewiana jednocześnie. A do tego ogólnie zamordowana podejściem.

Zblazowany czekaniem Bartek wita mnie już w holu. "To co, 15 minutek i idziemy?" - trochę pyta, trochę stwierdza głosem, po którym wnioskuję, że on jest gotowy do startu. Chcąc nie chcąc, niestety muszę go przyhamować, a sama wyschnąć, zagrzać się, odsapnąć.

Robi się późno. Wiedziałam, że w Piątce nie będę wcześniej niż o 11-tej, ale nim zbiorę się znów do wyjścia, minie południe. A mamy grudzień, przed sobą jeszcze tylko ze 4 godziny światła, no i ten wiatr, który może uniemożliwić spanie gdziekolwiek na zewnątrz. Plan A - o wiele ambitniejszy, zostawiamy więc na inne czasy, a bierzemy się za realizację planu B - wybieramy się na Gładki Wierch.


Teraz dopiero mogę się przyjrzeć dawno nie widzianej dolinie, godzinę wstecz gnałam tylko do schroniska. Pięknie tu jak zawsze, ale wiatr wciąż psuje mi humor. Wywiewa wszystkie dobre myśli, a zostawia niepokój. Nie lubię wiatru.



Dolina Pięciu Stawów ma ponoć 4 kilometry długości. Nie tak dużo. Latem prześmiguje się ją... no może nie w 20 minut, wiadomo, ale generalnie latem przejść Piątkę wzdłuż to żaden wyczyn. Zimą trochę inaczej: idę, idę, śnieg mi się znów rozjeżdża pod stopami i znów tam, gdzie pod górkę, bywa, że jeden krok zamienia się w kilka żałosnych prób zrobienia kroku.


Śnieg śniegiem, wiatr wiatrem i ciężkość zimy ciężkością zimy, ale smutna prawda jest taka, że innym jakoś sprawniej idzie walka z powtarzaniem kroków na osuwających się stromiznach i jakoś ich aż tak nie deprymuje. Ja po prostu jestem skrajnie nie w formie.

Kozi Wierch wygląda z tej perspektywy
jak krowi placek, nie sądzicie?


Nad Szpiglasem ciemno i chmurno,
to stamtąd pizga złem
Za Szpiglasem uformowała się dziwaczna ciemna chmura w kształcie spodka pewnie mając sporo wspólnego z tym wiatrem, co to miał dziś nie wiać. Rzucała na całą dolinę niecodzienną aurę, sprawiającą, że refleksy słońca jeszcze przed południem miały złotawą barwę, a niebo było bardzo fotogeniczne (nawet dla mojego aparatu i moich umiejętności). Przed południem mnie wprawdzie w Piątce nie było, ale widziałam to już z Roztoki - niebo nad Pięcioma Stawami zdawało się już mieć ku zachodowi, pomimo porannych godzin.

Widać, że wieje, nie?



Dobijamy wreszcie do miejsca, gdzie od szlaku na Zawrat odbija ścieżka na Gładką Przełęcz. Schodzi z niej akurat jakaś grupa. W nieprzetarte to chyba nawet nie byłoby się co pchać... Aaaaa! Ale ja już od dobrych kilkuset metrów szłam z wiedzą, że jest przetarte, bo ktoś miły zagadał na temat bloga, a potem się tą wiedzą podzielił :) (pozdrawiam!).

No więc odbijamy ku śladowi na Gładką Przełęcz. Najpierw po płaskim, ale zaraz będziemy orać pod górę. Bartek pyta, czy na pewno tam idziemy, bo już wpół do trzeciej. Nie to, żeby mi się chciało, żeby nagle powróciła do mnie kondycja, czy siły, ale nie chcę tego dnia kończyć w dolinie, upieram się więc, że idziemy. A gdyby nas zmrok złapał po drodze, to zejdziemy przecież. Albo i zjedziemy na tyłkach. Już kiedyś zjeżdżałam z Gładkiej na tyłku. Też po ciemku.

Obecność śladu dodaje otuchy, ale wiele nie zmienia. Podejście na przełęcz, choć krótkie, jest doprawdy wstrętne. Śladów dokładnie jest kilka, chyba trzy tuż obok siebie i ja się oczywiście muszę władować w ten najgorszy, najmniej udeptany, a przejście w bok do innej ścieżki wydaje się zupełnie beznadziejne. Wreszcie jednak zagrzebuję się do tego stopnia, że zostaję zmuszona do przetrawersowania na sąsiedni ślad - idzie nim Bartek i aż tak się nie zapada, wnioskuję więc, że i ja, przecież lżejsza, może nie będę tam tak ryć po tym śniegu.


Wnioskuję słusznie, ale co się do tej pory nacierpiałam, to moje. W dodatku wszelkie ślady, po jakich przyszło mi dziś stąpać, zakładane były przez osoby o zdecydowanie dłuższych nogach niż moje. Nie dość więc, że muszę każdorazowo odkopać girę spod śniegu, co już kosztuje mnie niemało wysiłku, to jeszcze muszę się nią niewąsko zamachnąć, żeby trafić w dziurę po czyimś bucie, a nie w śnieżną przestrzeń gdzieś pomiędzy. Dżizas!


No, generalnie ta część wycieczki jest po prostu okropna. Zwłaszcza, że Bartek, idący oczywiście szybciej, raz po raz ogląda się na mnie z góry, wywołując we mnie presję, że mam napierać. Presję w pełni prawilną, bo zachód słońca stąd zbyt ładnie wyglądać nie będzie i nie chciałabym o tym zapomnieć i na przykład zrobić przerwę na batonika czy coś. Zjadłam zresztą żurek w Piątce i jadę na tym żurku ile wlezie.


Wgramolenie się na przełęcz zajmuje nam chyba z godzinę. Tam czekają na nas dwie rzeczy. Pierwsza, to niebywały spektakl zachodzącego słońca, najbardziej krwisty, najpiękniejszy, jaki dotąd zdarzyło mi się oglądać. Druga to...
Grań ku Walentkowemu Wierchowi i główny bohater wieczoru, czyli wiatr
Piekielna wichura. W Piątce wiało, ale nie wiało tak! Tu pierwsze postawienie stopy na przełęczy równa się chęci powrócenia do grzebania się w śniegu poniżej. Właściwie to zasadnym wydaje mi się zadanie pytania, czy idziemy dalej, ale że Bartek już poszedł, to i ja robię parę zdjęć i zmierzam ku górze. Na Gładki stąd w sumie już blisko.

Gładka Przełęcz, Walentkowy Wierch i Świnica
Blisko i wywiane, tu się nie zakopuję, ale mam nowe problemy. Wiatr a to siecze mnie po twarzy milionem małych śnieżnych kryształków, a to zawiewa tak, że chce mnie przewrócić, albo przynajmniej uniemożliwić poruszanie się w kierunku, w którym akurat chciałabym się poruszać, a to próbuje udusić. No kuźwa, co za koszmar. Drę jednak, ile sił w nogach i w reszcie ciała, co raczej wygląda z boku (albo na filmie z kamerki Bartka) na spacer paralityka, bo nic innego mi nie pozostało, jak tylko zdążyć na szczyt, zanim słońce zajdzie.


Zdążyłam. W stanie takim, że najchętniej bym się tam po prostu położyła, zamiast tego jednak oddałam się kontemplowaniu płonącego nieba. To było niesamowite. Sam zachód był nadzwyczajny - dzień później zalały facebook zdjęcia z wielu punktów widokowych, ale też miejsce. Gdzieś już wspominałam, że uwielbiam okolice Gładkiej Przełęczy - odwiedziłam ją właśnie po raz czwarty nieprzypadkowo. A widok z Gładkiego Wierchu na Mur Hrubego jest jednym z moich ulubionych w Tatrach.


Zobaczyć to wszystko w takich okolicznościach przyrody to doprawdy niemała gratka.




Tak baj de łej, to tutaj właśnie, na Gładkim, żeśmy się poznali. Leźliśmy razem już wcześniej oczywiście, od Hali przez Zawrat, odwiedziliśmy Walentkowy Wierch, ale ot, szedł ktoś obok, raźniej i bezpieczniej mi było. Na Gładkim Wierchu spojrzałam życzliwiej na tego gościa od filmików na youtubie. ;)

Pamiętałam, że na szczycie jest jakiś dołek, nyża. No i była, tyle, że nie aż tak osłonięta od wiatru, jakbym sobie tego życzyła. Bartek zostawia mi decyzję: schodzimy, czy zostajemy. W nyży wieje mniej, ale wieje, nie oszukujmy się. Jest względnie ciepło i ten wiatr też jest dość ciepły. Nie wiem, jak będzie wyglądała taka noc, ale... nie bardzo mam siłę stąd schodzić. Znaczy zlazłabym, gdyby to było konieczne. Bardziej jednak uśmiecha mi się wykonanie wszystkich niezbędnych około-biwakowcych czynności i zagrzebanie się w śpiworze czym prędzej. Zostajemy.


Bartek aka Yeti i zejście do naszej kryjówki
Wkopujemy się w śnieg, żeby nie leżeć tak całkiem na wierzchu. Ten jest jednak sypki, nie bardzo pozwala na wykopanie regularnego dołka, czy tym bardziej usypanie wokół murka. Prowizorka bardzo. Śpiwór owijam foliową płachtą. Ostatnie siusiu i marzenie, żeby do rana wytrzymać z następnym. Nie chce mi się nic gotować, zresztą przy takiej piździawie wątpliwe, że by się to udało. Wrzucam do śpiwora parę słodyczy, żeby tam przy mnie odmarzły. Ściągam raki, stuptuty, buty i siup. Nawiało mi śniegu pod śpiwór, na matę. Nawet gdy próbuję go zsypać, zaraz nawiewa mi nowego. Zimno mi od niego w plecy, izoluję się więc dodatkowo softem, który rozkładam pod sobą w śpiworze.

Już mi prawie dobrze. Noce w grudniu są cholernie długie, żeby nie zwariować biorę coś na sen. Do rana budzę się kilkanaście razy, mniej lub bardziej zdrętwiała i obolała, ale nie zmarznięta. Podjadam czekoladę z masłem orzechowym i śpię dalej. Gdy robi się jasno i zaraz trzeba będzie wstać - a wierzcie, że wychodzenie ze śpiwora jest jednak mniej przyjemne od leżenia w nim czternastą godzinę - znów się wiercę, żeby zmienić choć trochę pozycję i trafiam skarpetkami w... wodę. Śnieg nawiany na maty przez noc rozpuścił się od ciepła emitowanego przez ciało i namoczył nam śpiwory. Cholera! Skarpetki zmieniam na suche, a reszta mnie uniknęła leżenia w kałuży dzięki softshellowi pod plecami, który skutecznie skumulował wilgoć w sobie. Jak tylko wyjęłam go na zewnątrz, zaraz zamienił się w sztywną skorupkę, stając się tym samym bezużytecznym.

Moje regularne pobudki połączone były z nasłuchiwaniem, czy wiatr się choć trochę uspokoił. Do rana było coraz ciszej, choć nie przestało wiać całkiem. Zmieniła się pogoda, niebo zabetonowało się szarą chmurą. Wyściubiwszy nos ze śpiwora, porzuciłam marzenia o epickim wschodzie. Niesiona jednak resztką nadziei, wdrapałam się na pagórek ponad naszą nyżą i za chwilę przywołałam Bartka do siebie.

Po wschodniej stronie nie było czego szukać, niebo rozstąpiło się w tym samym miejscu, gdzie wczoraj najmocniej czerwienił się zachód. Nieodległe szczyty błyszczały w słońcu, a w oddali, nad Słowacją kłębiło się morze chmur.



Po ogarnięciu się, obejmującym władowanie mokrych śpiworów do plecaka, schodzimy na Gładką Przełęcz.



Stajemy nad zboczem opadającym ku Piątce, by stwierdzić, że po wczorajszych śladach nie pozostało nawet wspomnienie. Nie, nie padało, ale wiatr przez kilkanaście godzin, gdy nas tu nie było, wszystko zasypał. I myślę, że użył do tego nowych pokładów śniegu, przywianych tu z drugiej strony. Chociaż raczej wolałabym o tym nie myśleć.

Pod nami gładka, dziewicza śnieżna połać. Biała plama. Dopiero w dole, choć równie dobrze mogłoby to być na wyciągnięcie ręki, bo śnieg zaburza poczucie odległości, odznaczają się czarne głazy. Przy nich już będzie płasko, bezpiecznie, dojdziemy tam w jakieś 20 minut. No nic, trzeba stąd zejść.



Bartek proponuje przejście przez Zawrat na Halę Gąsienicową. Ma to ręce i nogi nie tylko jako rozwinięcie wycieczki, chodzi też o to, że tam będziemy mogli wysuszyć śpiwory i posiedzieć długo, nie martwiąc się godziną odjazdu ostatniego busa. Z Piątki do Palenicy musielibyśmy się spieszyć. Jeszcze się do końca nie otrząsnęłam z śnieżnego mroku, z którego właśnie wyleźliśmy, ale daję się namówić, żywiąc tylko nadzieję, że podejście na Zawrat nie będzie miało nic podobnego do wczorajszych (czy tym bardziej dzisiejszych!) warunków pod Gładką Przełęczą.

Trasa okazuje się jednak bardzo dobrze wydeptana - i tylko to pozwala się na niej nie zgubić, bowiem mgła ogarnia nas już zupełna. Bartek mnie wyprzedza i znika w niej, a ja, bezkondycyjne biedactwo, sobie sapię w swoim tempie, nie bardzo wiedząc, gdzie właściwie jestem, ani ile mi zostało. O obecności przełęczy gdzieś niedaleko informują mnie zbliżające się w miarę moich kroków głosy. Na Zawracie biało i spokojnie. Zamieniam kijki na czekan, zakładam kask i zanurzam się w żleb po drugiej stronie.

Tam znowu dopada mnie wściekła zawierucha. W dodatku śnieg szybko przechodzi w lód. Sporo tego lodu. Z racji ambitniejszych planów, wzięłam na ten wyjazd jedną dziabę, która teraz tkwi przytroczona do plecaka. Głupio tak mieć i nie użyć, jak w sumie by się przydała. Zatrzymuję się pośrodku tego lodowiska, ostrożnie ściągam i układam przed sobą plecak, po czym jeszcze kilkanaście metrów schodzę twarzą do żlebu osadzając dzioby czekanów w jego podłożu. Dalej jest już mniej stromo, no i śnieżnie, nie lodowo.


Tu kończą się emocje, a pozostaje powolny powrót do cywilizacji - najpierw tej ograniczonej do murów schroniska, a potem do tej zakopiańskiej. Ale to dopiero wieczorem.


Za godzinę będę pić piwo - jupi! ;)




19 komentarzy:

  1. Jak zawsze dobrze się czyta :) super był ten sobotni zachód słońca na Tatrami.

    OdpowiedzUsuń
  2. Naprawdę się martwiłam tą ciszą i brakiem wyjazdów. Nie żartuję :-) Cudowny zachód słońca, ale już mokrego śpiwora nie zazdroszczę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Warunki wcale nie były w ten dzień takie złe, a po lekturze można wywnioskować inaczej :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Super relacja.

    Jakiego śpiwora używasz na takim biwaku?

    OdpowiedzUsuń
  5. Aaaaale widoki! :) Ale co się zmordowałaś, to Twoje. Mimo wszystko chyba też i o to czasami chodzi, nie? :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Gosiu, a jak tam podejście na Gładką od Piątki? Mocno lawiniasto, czy raczej "bezpieczny" stok? Z daleka wygląda dość stromo :)
    Może i zwolniłaś tempo pisania na blogu, ale forma jest - to najważniejsze! Pozdrawiam ciepło!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bezpieczny to on do końca na pewno nie jest. Zależy od warunków.

      Usuń
  7. Nie wiem czy zazdroszcze spania na mrozie, ale napewno przygod i tej wolnosci na jaka udaje sie Wam wychodzic z codziennosci...pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  8. Podziwiam :) Kocham Tatry, uwielbiam wędrówki, ale w lecie. Jestem straszny zmarzluch, więc nawet poruszanie się po mieście to dla mnie ból. Czy nie baliście się, że w nocy może przyjść jakaś śnieżyca? Może głupie pytanie, ale czy śpiąc w takich warunkach nie ma ryzyka zamarznięcia?
    Bardzo lubię Twoje relacje :) Na Gładką Przełęcz nie dotarłam jeszcze, choć robiłam wyrypę od Popradzkiego po Kasprowy, no, ale w wersji grzecznej :D, nawet nie podeszłam na Gładką :( Podziw za zimową determinację, ja czekam lata, ciepła i 30 stopni ponad :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przed biwakiem, jak i w ogóle przed wycieczką sprawdzam prognozę pogody. W przypadku prognozowanej śnieżycy po prostu nie zdecydowałabym się na biwak. Oczywiście prognoza może się trochę pomylić, i może np. lekko poprószyć niezapowiadany śnieg, no ale raczej totalnego załamania pogody nie trzeba się spodziewać, jeśli nie było o nim choćby wzmianki w prognozach.

      Odpowiednio ciepły śpiwór niweluje ryzyko zamarznięcia. Mój ma temp. komfort minus 19 stopni, to znaczy, że do tej temperatury powinno mi być w nim ciepło. Ale limit to aż minus 30 stopni, a ekstremum jeszcze niżej, co oznacza, że raczej nie zamarznę ;). Gdyby jednak miało być mi bardzo zimno w nocy, to zawsze mogę po prostu wyjść ze śpiwora i ruszyć w drogę do schroniska, albo do cywilizacji - już sam ruch mnie rozgrzeje.

      Usuń
  9. Piękna relacja, Gosiu! Super się Ciebie czyta :-) Pozdrawiam
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  10. Jak jest z legalnością takiego wejścia zimą? Czy ktoś po ewentualnym zejściu do 5 nie może robić trudności?

    OdpowiedzUsuń
  11. Jak zwykle czysta poezja gór. Jak się Ciebie czyta, to skrzydła rosną. Chyba bliżej wiosny wybiorę się na te Kopy Liptowskie. Ciekawe, że Ty sama wcale jakiś ekstaz nie doświadczasz, raczej mordęgi. Spróbuję pójść, jak śnieg będzie mniej kopny.

    OdpowiedzUsuń
  12. Jak zwykle czysta poezja gór. Jak się Ciebie czyta, to skrzydła rosną. Chyba bliżej wiosny wybiorę się na te Kopy Liptowskie. Ciekawe, że Ty sama wcale jakiś ekstaz nie doświadczasz, raczej mordęgi. Spróbuję pójść, jak śnieg będzie mniej kopny.

    OdpowiedzUsuń