środa, 9 sierpnia 2017

Solastranden - norweska plaża (must see jeśli lądujesz w Stavanger)

Nasz pobyt w Norwegii miał trwać aż 9 dni. Sporo, biorąc pod uwagę, że tak właściwie, to chcieliśmy wybrać się tylko w 3 miejsca. Braliśmy jednak poprawkę na pogodę, która mogła nas unieruchomić na dłużej w jakimś punkcie wycieczki, poza tym Bartek chciał w pełni wykorzystać swój urlop, no i samoloty w interesujących nas kierunkach też nie latają codziennie i nie każdego dnia mają takie same ceny (a i tak gruuubo przepłaciliśmy kupując je dopiero na miesiąc przed wycieczką, auć).

A tak w ogóle, jako dotychczasowy nielot, nie miałam pojęcia, jak skomplikowane jest kupowanie biletów lotniczych, jak zróżnicowane są ceny połączeń, w zależności od ich dat i wielkości bagażu, oraz jak trudno czasem znaleźć dogodne połączenie. My akurat ostatecznie skorzystaliśmy z usług linii w barwach fioletu, ale ciekawostką jest fakt, że w niektóre miejsca na świecie można dolecieć - taniej! - lotem czarterowym, organizowanym przez biuro podróży, korzystając z faktu, że nie wszystkie pakiety wycieczkowe sprzedały się i w samolocie pozostały wolne miejsca. Takie loty nie drożeją z dnia na dzień, przeciwnie - działają na zasadzie last minute. Sprawdzić je można np. TUTAJ.

Zasadniczo, chcieliśmy od razu uderzyć w stronę Lysefiordu, ponad którym wznoszą się dwie z interesujących nas atrakcji: Kjerag i Preikestolen. Tyle, że prom, którym początkowo zamierzaliśmy się tam dostać, kursuje tylko w poniedziałki, środy i piątki, a przylecieć mieliśmy we wtorek wcześnie rano. Gdzieś trzeba było spędzić cały dzień i gdzieś pod jego koniec ułożyć się do snu. W Norwegii prawo zezwala na rozbijanie namiotów wszędzie, byle by to było 150 metrów od najbliższych zabudowań. W mieście odsunąć się ponad sto metrów od budynków może być niełatwo, zresztą nie jestem do końca pewna, jak Allemannsretten ("prawo wszystkich ludzi") działa na terenach miejskich... Padło więc na plażę.

Z większości miejsc plaży nie widać ani nie słychać samolotów, pomimo bliskości
pasa startowego. Co innego helikoptery. Te lądują i startują bezpośrednio nad plażą.
I hałasują.

Plaża w Soli przewija się w paru blogowych relacjach z Norwegii. Wynika z nich, że raczej nie jest ona nigdy celem turystycznym samym w sobie, ale często wybierają się na nią osoby, które, tak jak my, przyleciały do Stavanger, albo będą z niego odlatywać do Polski. Wynika z nich też, że... no, plaża jak plaża, jak masz się nudzić na lotnisku, to się przejdź, zawsze to jakaś rozrywka.

Nie jestem koneserką plaż. Będąc nastolatką, zakochałam się w górach i potem, jak tylko udało mi się odłożyć jakieś pieniądze, wolałam je wydać na góry właśnie, zamiast na wyjazd gdziekolwiek indziej. W związku z tym, morze po raz pierwszy w życiu zobaczyłam prawie dobijając trzydziestki. Dotychczas byłam na dwóch polskich plażach, ale, choć obie miały jakiś tam swój urok, zupełnie nie przyszło mi do głowy, żeby tworzyć o nich wpisy na blogu. Jeżeli zatem tworzę taki wpis o plaży w Soli, to, cytując klasyka, wiedz że coś się dzieje.

Zachód jak w mordę strzelił, czyż nie?

Zacznijmy od tego, że port lotniczy Stavanger, tak naprawdę nie leży w Stavanger, tylko w Soli, oddalonej od Stavanger o kilkanaście kilometrów. Bezpośrednią komunikację zapewniają, kursujące często i drogie, jak na Norwegię przystało (130 NOK, czyli około 65 zł to nie jest mało za przejechanie kilkunastu kilometrów, co nie?), autobusy. Plaża w Soli (nad Morzem Północnym) leży w bliskim sąsiedztwie lotniska, jednak nie prowadzi tam z niego żaden turystyczny szlak, ani nawet zwykły chodnik. Aby dojść do plaży, trzeba przedrzeć się przez lotniskowe parkingi, a później jakieś kilkaset metrów iść poboczami, aż dojdzie się do ścieżki rowerowej, która już wygodnie doprowadzi aż pod sam Sola Strand Hotel, położony w centralnym punkcie plaży. Dojście tam z lotniska zajmuje około 25 minut.

Ktoś tu się chyba cieszy, że ma urlop ;)
w tle Sola Strand Hotel

Nie pogardziłabym takim domkiem - zwłaszcza w takim miejscu.
Namiot rozbiliśmy tam właśnie, na środku plaży, w pobliżu Sola Strand Hotel (ale przepisowe 150 metrów od niego). To, co na pierwszy rzut oka urzeka w tej plaży to przejrzysta woda i okazałe wydmy, ale też, w nie mniejszym stopniu - brak tłumów. Owszem, z upływem godzin, pojawia się tam trochę ludzi. Rodzina nieopodal nas puszcza latawiec, sporo jest spacerowiczów, z podziwem patrzę na norweskie dzieci radośnie pluskające się w lodowatej wodzie i wychodzące z niej na silne i chłodne podmuchy wiatru bez najmniejszego grymasu na twarzy. Ale to wszystko nic, w porównaniu do tego, co pamiętam z polskich plaż.

Kto powiedział, że Ruda nie lubi leżingu?
Sola Strand Hotel
Tu jest tak trochę dziko. No... umownie dziko, bo jednak kręcą się ludzie, hotel stoi jak ten byk, a dalej są też domki. Ale nie ma koszy na śmieci, z których już koło południa się usypuje, nie ma straganów z pamiątkami, w powietrzu nie unosi się zapach frytek. Jest tylko szum wody, piach, który wdziera się do namiotu i będzie nam przez to towarzyszył w czasie całego tripu, garstka ludzi. I nagle okazuje się, że plażowanie to może być zajebiaszcza sprawa. Mnie się w każdym razie tam podoba.


Zwłaszcza, że namiot stoi tam na pełnym legalu. A jak chcemy sobie rozpalić ognisko, żeby zagotować wodę (kartusze z gazem kupimy dopiero następnego dnia w Stavanger, przewożenie ich samolotem jest zabronione), to je sobie rozpalamy i też wszystko jest w porządku. Góry górami, trekking trekkingiem, nowe miejsca nowymi miejscami - to wszystko fajne, ale nic mnie tak ostatnio nie cieszy, jak biwakowanie. Noc pod chmurką, cisza (tu akurat tłuczenie się fal o brzeg, ale to w sumie zupełnie spoko dźwięk), świeże powietrze w nozdrzach, możliwość rozpalenia ognia. A tutaj bezpardonowo sobie to wszystko wolno zorganizować. No to organizujemy!
Decha się oczywiście szybko przepaliła, trzeba było podłożyć następną ;)
Okej, ale wróćmy do plaży. To teraz może o... morzu. Woda, jak już wspomniałam, jest cudnie przejrzysta. Niestety, jest też zimna. Bardzo zimna. Plaża w Soli słynie raczej z aktywności, które uprawia się w piankach, takich jak np. kitesurfing, ale i ochotników kąpieli nie brakuje. Sama też spróbowałam, tyle że nawet po odejściu kilkadziesiąt metrów od brzegu, wodę miałam mniej więcej do kolan. Z wychodzenia jeszcze dalej zrezygnowałam, bo po tym wielometrowym marszu, z zimna zaczęły boleć mnie piszczele. Poza wodą, chłodne jest też powietrze - podobno silny wiatr jest tam częsty i normalny. Trzeba więc uważać na słońce - zupełnie nie czuć tego, że opala. A robi to, dość prędko i skutecznie.

Nooooo tooo jest zdecydowanie rzadki widok na tym blogu :D

Plaża w Soli rozciąga się na około 2 kilometry, a ja zdecydowanie polecam przespacerować się na obydwa jej końce. Bo, o ile na środku plaży jest po prostu fajnie, to na jej krańcach jest magicznie i tak... norwesko. Z wody wystają mniejsze i większe kamulce, tworzące mini zatoczki. Jest tam też o wiele więcej muszelek, co może jest mało istotną informacją, ale nie dla mnie! Wprawdzie dłuuuuugo nie jeździłam nad morze, ale nie przeszkadzało mi to w dzieciństwie kolekcjonować muszli. Niestety - tylko tych kupowanych w sklepach. Dotarcie w miejsce, gdzie piach się właściwie kończy, coś zaczyna drapać w bose stopy i okazuje się, że to nie kamyki, a setki, tysiące muszelek, to takie spóźnione spełnienie mojego dziecięcego marzenia. ;)

Idąc w prawo (jeśli stoimy na wprost morza), spacerując wzdłuż plaży, dotrzemy do malowniczo usytuowanej białej kapliczki. I to pod nią właśnie rozciąga się kilkunastometrowe wysypisko muszelek.

Za dzieciaka zbierałabym w słoiki!
Jest i troll. :)
Dalej, niż do kapliczki, iść się nie da. Przynajmniej nie linią brzegu.

Pójście z kolei w drugą stronę plaży, oferuje jeszcze więcej ciekawostek. Na początek wyrastają jakieś bunkry. Nie mam zresztą pojęcia, co to takiego jest, bunkry to taka moja własna nazwa robocza. Za bunkrami jest niewielki, zielony, pagórkowaty półwysep, który zdaje się akcentować koniec plaży, ale nic z tych rzeczy. Za nim bowiem jest znowu kawałek piaszczystego wybrzeża. Ja zapuściłam się jeszcze dalej, aż za elektrycznego pastucha (było dogodne przejście przez małą drabinkę), gdzie pasły się krowy i w związku z tym, trzeba było częściej niż zwykle patrzeć pod nogi. ;) Aczkolwiek to było już za drugim razem - bo powróciliśmy na plażę ostatniego dnia pobytu.

Bez bunkrów też by było zajebiście, ale jak już są, to niech sobie będą ;)
Sto lat dla Eili i Pitra!
Daj!
O, tu dotarłam. Gdyby nie nadchodząca noc, z chęcią powędrowałabym jeszcze na ten widoczny pagórek.
W czasie naszych wizyt na plaży, zarówno pierwszego, jak i ostatniego dnia pobytu w Norwegii, dobrą robotę zrobił zachód słońca. Po pierwsze, nadmienić należy, że był on bardzo późny. Trochę spóźniliśmy się na białe noce (to nie to samo co dzień polarny - słońce chowa się za horyzontem, ale na tyle "płytko", że wciąż jest dość jasno), ale w czasie naszej wycieczki, słońce zachodziło dopiero po 22-giej, a zmrok zapadał po 23-ciej. Następnego dnia o godzinie 22.20 byliśmy jeszcze na szlaku.

Obserwowanie tak późnego (w Polsce już od miesiąca dni nieubłaganie się skracają, a o 21 jest ciemno jak w pupie...) i rozciągniętego w czasie zachodu, w dodatku na tak ładnej plaży, było naprawdę magicznym i niezapomnianym przeżyciem. Zwłaszcza, że w moim przypadku podwójnym - Bartek ostatniego wieczora na plaży zaszył się w namiocie już o 20-tej, a ja do nocy łaziłam po wybrzeżu z aparatem.



fot. Hilde Siewers
thank you!
A w oddali góry. Tam wszędzie są góry. Czyż to nie piękny kraj? ;)
Na plażę zajrzeliśmy, bo była blisko i za darmo, no i też dlatego, że mieliśmy trochę za dużo czasu w porównaniu do funduszy. Spodziewałam się, że posłucham szumu fal, pozbieram muszelki (wyczytałam o nich wcześniej w jakiejś relacji, chociaż nie wiedziałam, że będą tam ich takie ilości!), może popływam. Tego ostatniego nie udało się zrealizować, za to co się tam naspacerowałam i co narobiłam zdjęć, to moje. No i zachody słońca były doprawdy emejzing.





A więc, drogi turysto wybierający się na podbój norweskich fiordów i odwiedzający przy tej okazji lotnisko w Stavanger - przejdź się na plażę, nie tylko dlatego, że właśnie umierasz z nudów, czekając na samolot. :)






13 komentarzy:

  1. Zdjęcia są MEGA! Zaczęłaś robić w RAWach? ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      Nie, to wciąż jgp. Ale jakiś czas temu zmieniłam laptopa i wreszcie mogłam zainstalować Photoshopa, którego się od tamtej pory powoli uczę.
      A tak w ogóle to kilka spośród tych zdjęć jest z telefonu i niektóre da się rozpoznać, ale moim zdaniem co najmniej dwa są takie, że ciężko je odróżnić od zdjęć z aparatu. Xiaomi daje radę. ;)

      Usuń
    2. hmm, to ja mam Photoshopa w pakiecie z Lightroomem...i nie umiem go używać :-D

      Usuń
  2. Piękne zdjęcia!
    Jak ja marzę o Skandynawii!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję :) a marzenia podobno trzeba spełniać ;)
      ja nie marzyłam, Bartek wymarzył za mnie, ale podobało mi się

      Usuń
  3. Przepiękne zdjęcia i naprawdę niesamowite zachody!! Plażę mam na co dzień ale to są widoki z kategorii tych, które zawsze urzekają. Pozdrawiam z Murowańca 😊

    OdpowiedzUsuń
  4. Czekamy na relację z reszty wyprawy! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Piękne widoki i zdjęcia i super przygoda :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Piękne te zdjęcia! Szczególnie zachód słońca. Norwegię kiedyś odwiedzę. Fascynują mnie białe noce i norweskie lasy. Ale Ci dobrze!

    OdpowiedzUsuń
  7. Fascynujące widoki, piękne zdjęcia. Norwegia mami, przyciąga i kusi. Jest bezapelacyjnie jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie bez względu, którą jej część wybierzesz. Pozdrowienia z poburzowego Gdańska.

    OdpowiedzUsuń
  8. Na lotnisku w Stavanger... eee w Sola byłem wiele razy i co nieco słyszałem (czytałem) o słynnej Solastranden ale jakoś nigdy na nią nie zajechałem. Dzięki Twojej relacji poczułem się jakbym rzeczywiście tam był. Dzięki.

    OdpowiedzUsuń
  9. Piękna plaża i zdjęcia zachodów słońca naprawdę robią wrażenie. Świetnie jest odkrywać takie mało popularne, nieturystyczne miejsca. Zazwyczaj najlepiej wspomina się je z całej wyprawy :)

    OdpowiedzUsuń