wtorek, 30 lipca 2013

Początki

Tak na serio zaczęłam chodzić po Tatrach pięć lat temu, latem 2008 roku. Miałam już wtedy jako taką orientację w terenie, przygotowanie turystyczne, laminowaną mapę i przewodnik z już nawet nieco wygiętymi rogami i wbitymi paroma pieczątkami, a także dopiero co zakupione treki i kurtkę przeciwdeszczową (wcześniej zdarzało mi się pomykać w foliowym płaszczyku, o Jezu). Bywałam w górach wcześniej - jakieś tam szkolne wycieczki, letnie obozy, wychowawstwo na koloniach plus dwa samodzielne wyjazdy. Jednak panorama Tatr wciąż wypełniona była tajemniczymi dla mnie szczytami, do wejścia - może, kiedyś, jeśli się odważę, jeśli będę w stanie.

Cztery lata wcześniej zaliczyłam Giewont i Kopę Kondracką, a potem z niewiadomych przyczyn to, co powinno jakoś naturalnie nabrać rozpędu - zupełnie na odwrót - popadło w romantyczny letarg i odrętwienie. Wyjazdy z ówczesnym chłopakiem ograniczały się do przedeptywania szlaków powszechnie uważanych za łatwe, popularnych, spacerowych i bezcelowych. Z wakacji 2005 i 06 przypominam sobie wejście na Kasprowy i Nosal, "osiągnięcie" Czarnego Stawu pod Rysami, spacer z Hali Kondratowej na Przełęcz Kondracką i zejście do Małej Łąki (nie wiem już, czy my chcieliśmy gdzieś konkretnie wtedy wejść, czy tak się tylko plątaliśmy). Zgubiliśmy się zresztą w czasie tego zejścia i leźliśmy jakimś mokrym żlebem. Była jeszcze żałosna z dzisiejszej perspektywy próba wejścia na Kościelec - żałosna, bo na Karbie byliśmy bodaj około godziny 15 (jak nie później...), a niedługo po podjęciu decyzji o zejściu zaczął padać deszcz. Była i Gubałówka pieszo z przejściem na Butorowy i może coś jeszcze, co dziś poleciłabym parze pięćdziesięciolatków, a nie dwudziestoletniej samej sobie. Poza tym jedliśmy gofry, zwiedzaliśmy Krupówki, chodziliśmy do kina i na wystawy egzotycznych owadów. Góry sobie były - piękne, złowrogie, groźne i nie dla mnie. Lubiłam w nich być i w jakiś romantyczny i mistyczny sposób samo bycie mi chyba nawet wystarczało. Zdecydowanie brakowało mi wtedy jednej z dwóch rzeczy - albo odwagi, żeby wreszcie się przemóc i pójść gdzieś dalej, wyżej, trudniej; albo przewodnika - kogoś, kto by mnie tam dalej, wyżej, trudniej wziął ze sobą, albo tylko przekonał, że ja, tak właśnie ja, nadaję się do tego, mogę tam iść i jest duża szansa, że nie skręcę sobie karku. Wreszcie pewnego lata przyszło to pierwsze.

Od roku kiełkowała mi w głowie Szpiglasowa Przełęcz. Sama na nią nie wpadłam, zdarzyło się po prostu tak, że ktoś mi o niej opowiedział. A że ten ktoś jakimś takim znowu bardzo górołazem nie był, to pomyślało mi się, że no dobra, to ja też pójdę jak nadarzy się okazja. Okazja się nadarzyła na samiuteńkim początku wakacji '08, gdy miałam do dyspozycji w górach jeden dzień z dwójką nieco młodszych od siebie osób, mniejsza o okoliczności, skąd myśmy się tam wtedy w takim składzie wzięli. Decyzja - Szpiglas. Fajnie nam się szło wtedy, raźno i wesoło. Wakacyjni turyści jeszcze chyba nie zdążyli dojechać, bo szlak do Piątki był pusty jak nie przymierzając jakaś mniej popularna trasa na Słowacji. W schronisku zjedliśmy bodaj żurek, odpoczęliśmy, przestudiowaliśmy dogłębnie mapę i ruszyliśmy dalej. Dalej też szło się fajnie i wesoło, rzucaliśmy się śnieżkami i w ogóle. Chyba po jakichś 30 minutach pokapowaliśmy się, że nie idziemy na Szpiglas tylko na Świstówkę :). Koleżanka chciała się wracać, kolega nie bardzo, ja jako najstarsza z towarzystwa popatrzyłam jeszcze chwilę na płaściutkie i mizerne buty kolegi (był wtedy zresztą niepełnoletni i czułam się trochę odpowiedzialna) i zarządziłam - trudno, widać tak miało być, zostaje Świstówka. Koleżanka miała trochę nos na kwintę, ale chyba jej przeszło jak dokładnie w momencie, gdy dotarliśmy do Moka rozpętała się burza. Przesiedzieliśmy ją pod dużym parasolem na schroniskowym tarasie, nie wiem, jakim sposobem, ale się wtedy nawet nie bałam, a to, że gdybyśmy wrócili się na Szpiglas, to właśnie byśmy w samą tę burzę na tym Szpiglasie siedzieli dotarło chyba do mnie trochę później. Jeśli istnieje Opatrzność, to ja jej wtedy doświadczyłam.

W te same wakacje tylko trochę później dojechał w góry mój chłopak. Któregoś dnia wybraliśmy się na Szpiglas, tak się zresztą złożyło, że z tą samą koleżanką, z którą miałam przyjemność niedawno przewędrować Świstówkę. Właściwie, to mieliśmy wtedy iść na Wrota Chałubińskiego, na Szpiglas namówiła nas chyba właśnie ona, ale nie jestem pewna, w którym dokładnie momencie zmieniliśmy cel wędrówki. Pewna jestem tylko, że z założenia miała być zdecydowanie krótsza.

Ruszyliśmy z Głodówki. Chyba chcieliśmy złapać stopa do Palenicy, a to, że wylądowaliśmy na Rusince było efektem tego, że nikt się nie zatrzymał i postanowiliśmy urozmaicić sobie drogę. Tak więc - z Głodówki asfaltem do Wierchoporońca (nigdy nie wiem, jak to to się odmienia), a stamtąd na Rusinową Polanę. Tam odpoczynek, słitaśne foteczki (uwielbiam Rusinkę), dogłębne studiowanie mapy (dogłębniejsze niż ostatnio). A potem szlakiem przez las do Wodogrzmotów (kolor chyba czarny, nie chce mi się teraz sprawdzać). Zamiast pójść prosto nad Morskie za namową M. skręciliśmy jednak w prawo do Pięciu Stawów. Przy schronisku jeszcze raz bardzo dogłębne studiowanie mapy i już wiemy, że mamy iść żółtym szlakiem, żół-tym, a nie kurde niebieskim.


Pamiętam że zygzak wyprowadzający na Przełęcz wydawał mi się z dołu bardzo odległy i wysoki.





Powoli weszliśmy, trudno nie było, z Przełęczy weszliśmy jeszcze na szczyt, no i zeszliśmy do Moka (Wrót już nie braliśmy pod uwagę - byliśmy zmęczeni i nie chodziliśmy wtedy za specjalnie szybko).


Z Moka bodaj najgorszy w moim życiu powrót asfaltem - trochę padaliśmy na ryjki i ból mięśni dawał o sobie znać (chociaż na kamiennych skrótach zbiegaliśmy). Dotarliśmy do upragnionego parkingu i już już ładowaliśmy się do busa, gdy okazało się, że pan busiarz życzy sobie za dojazd do Głodówki jakąś absurdalną kwotę. Wraz z koleżanką powiedziałyśmy grzecznie, że na początku wakacji pojechałyśmy trochę taniej, na co pan busiarz wybornie się uśmiał. Na co my... odwróciliśmy się na pięcie i poszliśmy pieszo. Łapanie stopa szło nam raczej z du*y, bo do Łysej Polany dowlekliśmy się na własnych nogach. Stamtąd jacyś mili ludzie podrzucili nas - ale tylko do Wierchoporońca. Stamtąd pieszo na Głodówkę. Więc jeszcze raz - Głodówka - Rusinowa Polana - Wodogrzmoty - Piątka - Szpiglasowa Przełęcz - Szpiglasowy Wierch - Moko - Palenica - Łysa Polana - (tu akurat kawalątek autem) Wierch Poroniec - Głodówka. Dla mnie to wtedy było dużo. Za dużo. Nigdy wcześniej i nigdy później nie doprowadziłam swojego ciała do tak ogromnego i wszechobecnego bólu. Już branie prysznica było mordęgą. Następnego dnia chcieliśmy iść na Kościelec. Tiaaa... Skończyło się na spacerze Dolinką ku Dziurze w rytm miarowego "ała, ała". A potem się skiepściła pogoda i Kościelec został na przyszły rok.

Coś się wtedy zmieniło we mnie i w moim podejściu do gór. Nauczyłam się wcześniej wstawać, dowiedziałam się, że mogę chodzić daleko i dłuuugo (choć to mnie boli) i że nie mam za bardzo stracha (na tyle, na ile można się tego dowiedzieć na Szpiglasie). Ta wędrówka otworzyła furtkę dla każdej następnej. Ale to już inne historie :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz