wtorek, 23 lipca 2013

1.

Trochę zazdroszczę tym wszystkim ludziom, którzy góry obejrzeli na własne oczy za czasów wczesnego dzieciństwa. Zazdroszczę trochę tym, co to ich rodzice zabrali w wieku lat 15-tu na Świnicę czy gdzieś tam indziej. Albo tym, co im choćby miał kto o górach opowiedzieć, co ich miał kto górami zarazić.


Nie mogę z prawą ręką na lewym cycku, z czystym sumieniem powiedzieć, że do wszystkiego w życiu doszłam sama, na wszystko sobie sama zapracowałam, żadne takie tam frazesy, nic z tych rzeczy. To by było bujdą. Prawda jest taka, że w życiu, jak do tej pory, szczęściło i farciło mi się zwykle, dużo dostałam, dużo mi się po prostu udało, upiekło, ułożyło, spadło z nieba, tak wyszło. Góry wybrałam sama.

Ta przygoda zaczęła się dość późno. Rodziciele z górami nie mieli wspólnego nic zupełnie, Mama dwukrotnie jakieś tam wycieczki, Morskie Oko, Kasprowy, Tata zdaje się w ogóle w tamte rejony nie zawitał. Pieniędzy jakoś nigdy nie zbywało, to i nie jeździliśmy specjalnie na wakacje. Właściwie nie jeździliśmy wcale. Moje zaś szkolne tripy też były niespecjalnie dalekie, albo ich w ogóle nie było (rodzicom kolegów i koleżanek z klasy chyba też się nie przelewało).

Aż wreszcie jedna pani, co akurat przyszło jej pełnić wychowawstwo nad mą klasą gimnazjalną i ową klasę już powoli żegnać (pierwszy rocznik gimnazjalny ma dziś 27 lat, to ja, dzień dobry, tak gwoli wyjaśnienia), postanowiła, na pożegnanie właśnie, zabrać nas gdzieś super. Gdzieś super, to było według niej Zakopane. Jakby to powiedzieć - nie mieliśmy obiekcji. Nie mielibyśmy ich, choćby chciała nas zabrać i do Pcimia. Chcieliśmy gdzieś po prostu jechać i było nam miło, że ona tę chęć choć po części podziela. A czy to góry, morze, czy inne jeziora, miało z tego co pamiętam pomniejsze znaczenie. Wycieczka to wycieczka. Nie jestem pewna, co ostudziło entuzjazm wielu osób z klasy, ale domyślam się dziś, że pewnie były to koszty. Ze względu na małą liczbę chętnych wyjazd ledwo doszedł do skutku, były jakieś fuzje klas, namawianie, cuda wianki, ale stało się. Pojechałam. Zawarłam nowe znajomości, upiłam się, próbowałam trawki. I po raz pierwszy w życiu zobaczyłam góry.

Wrażenie, jakie na mnie wywarły było niespodziewane i w sumie dziwne, biorąc pod uwagę, że jak większość ludzi w tym wieku miałam wtedy pustak zamiast głowy. Góry (uściślijmy - Tatry) ukazały mi się jako piękne, zachwycające i... magnetyczne. Od samego początku, od jednego spojrzenia na Giewont, jedna myśl - wejść tam kiedyś. Jedno uczucie w sercu - wrócić tu. Zobaczyć więcej, pójść dalej, odkrywać i zdobywać. A to wszystko jedynie po spacerze Kościeliską, asfaltem do Moka i wjeździe kolejką na Gubałówkę (Kasprowy był pewnie za drogi). Strach pomyśleć, co by się stało z moim szesnastoletnim romantycznym sercem, gdyby wychowawcy zdecydowali się nas poprowadzić choćby przez Świstówkę.

Potem były jeszcze dwa obozy letnie (tu była i Świstówka i nawet Karb) i dwie wycieczki - już w liceum. Jedna znowu szlakiem emerytów (Kościeliska, Gubałówka pieszo i coś jeszcze, widać było tak emocjonujące, że aż zapomniałam), druga już konkretna i traktująca uczestników w miarę poważnie (mieliśmy po 18 lat...) - wejście na Giewont i Kopę Kondracką. Ja na punkcie tego Giewontu miałam wtedy konkretnego pierdolca, więc wejście tam było dla mnie zupełnie serio spełnieniem jakiegoś życiowego marzenia. I to chyba przypieczętowało mój pomysł na wakacje na kolejne (co najmniej) dziesięć lat.

Obecnie mam wspomniane 27 i wieczny brak kasy na spędzenie w górach tylu dni w ciągu lata, ile bym miała ochotę. Mam wciąż w Tatrach szlaki, na które czekam i szczyty, o których marzę. Ale mam już też spory bagaż wspomnień i trochę mniejszy przemyśleń, które właśnie postanowiłam usystematyzować i spisać. Dla siebie, dla potomnych, dla ewentualnych zainteresowanych.

7 komentarzy:

  1. Też należysz do osób, które jeżdżą w Tatry raz w roku?
    Jeśli tak jest, to wydaje mi się, że i tak już wiele zdobyłaś i zobaczyłaś.

    Sama do Zakopca mam 500 km. Też nigdy specjalnie się nie przelewało, były inne wydatki, inne priorytety, toteż do tej pory jeździłam na 4 - 5 dni, o ile mnie pamięć nie myli, zazwyczaj były to dwie ambitniejsze wycieczki.

    W tym roku, pierwszy raz w życiu, byłam w górach tak długo - to znaczy 2 tygodnie. Udało się odłożyć - po pierwszym roku bycia na własnym utrzymaniu, studiowaniu i zapieprzaniu w kawiarni, funkcjonującej na dwóch poziomach, w której o ironio, ja, łażąca po górach, przeciążyłam kolana.
    Coś za coś.

    Także również zazdroszczę, przede wszystkim osobom, które mają w Tatry bliżej. Które mogą wstać w nocy, by rano wyruszyć na szlak. Również marzę o częstszych wypadach, ale cieszę się też, że jest chociaż ten jedyny raz w roku, który pozwala odpocząć w wyjątkowy sposób. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Niezupełnie. Przez wiele lat tak właśnie było - raz w roku na 5-6 dni. W tamtym roku zawzięliśmy się bardziej i byliśmy w górach 3 razy - najpierw 3 dni, potem trochę lajtowe 5 dni z moimi dwiema koleżankami, które pierwszy raz chodziły po Tatrach i potem jeszcze jeden szalony wyjazd nocą pociągiem i powrót następnej nocy. W naszym wypadku to się da zrobić, ale to prawie cała noc jazdy.

    W tym roku byliśmy już 2 razy (3 dni + 5 dni) i powiem szczerze, że trochę liczę na jakiś mały trzeci raz...

    Ale co to jest nawet te 10 dni względem całego roku? Mało, o wiele za mało :(.

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tym pociągiem może i by w naszym przypadku dało radę... :) Podsunęłaś mi myśl. Tylko to ryzyko - przyjeżdżasz na jeden dzień, a góry witają Cię burzą z piorunami...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Burze są przewidywane w dokładnych prognozach numerycznych takich jak ICM czy yr.no, więc w góry można pojechać na jeden dzień lampy :-) A w takim przypadku warto poczekać.

      Usuń
  4. Z ciekawości, macie jakieś stałe miejsce (chodzi o kwaterę), do której wracacie?

    OdpowiedzUsuń
  5. Rok temu udało nam się znaleźć miejsce, które odpowiada naszym potrzebom i do którego lubimy wracać. Gdybyś była zainteresowana - napisz do mnie przez forum (bo pewnie stamtąd tu trafiłaś...?), chętnie podam namiary, tylko może nie tak zupełnie publicznie :).

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja żelków nie jem wcale, dzięki czemu tylko w te wakacje byłem w Tatrach już trzy razy. I nie żartuję, palący papierosy czy pożerający żelki nie mają nawet pojęcia jakie kwoty przepuszczają!
    Oczywiście rzucając żelki nie ma co liczyć na kwaterę z jaccuzi ale na nocleg w jadalni schronu już tak. "A w górze błękit nieba, ach, to już wystarczy mi" :D

    atopos

    OdpowiedzUsuń