Nie było mnie w Tatrach już prawie trzy miesiące. Opadły emocje po zimowej Świnicy, śnieg na szlakach też w dużej mierze odszedł w niepamięć. Jak na postanowienie wyjazdu w pierwszy wolny i sensowny pogodowo weekend - trochę mi się te Tatry odwlekły. A to zjazdy, a to święta, a to trzeba być na miejscu i takie tam.
Wreszcie wolny weekend. Z tą sensownością pogody nie za bardzo, ale jedźmy, spróbujmy, może coś się uda pochodzić. Nie bądźmy tacy wyprzedzająco zachowawczy, zaszalejmy trochę, no. Po prognozach spodziewać można się było dosłownie wszystkiego - od śnieżycy po parogodzinne okna z ładną pogodą. Istotnie trafił nam się weekend iście bollywoodzki, z tym, że zamiast "czasem słońce, czasem deszcz" w sobotę był głównie deszcz i jeszcze sporo śniegu, w niedzielę do repertuaru doszła gęsta mgła i tylko słońce trzymając się tytułowej reguły przyświecało CZASEM. Za to, gdy pojawiało się już na te dwie, trzy minuty dogrzewało dość potężnie przypominając, że to już w sumie czerwiec. Połowa czerwca.
Od początku. Tym razem postanawiamy wybrać się nie-samochodem. Udaje nam się wszystko jakoś zaplanować, plecaki wychodzą cięższe niż przewidywaliśmy, w ostatniej chwili odrzucamy jakiś pasztet i parę innych przedmiotów, które nagle wobec perspektywy dźwigania ich z aż takim wysiłkiem przestają wydawać się niezbędne. Nadal jest ciężko, ale na dłuższe zastanawianie się i przetrząsanie zawartości bagażu nie ma już czasu, gnamy na dworzec. Po trzech godzinach jesteśmy w Krakowie, tam ładujemy się w tramwaj i docieramy do Hani i Janusza, którzy byli tak mili, że pozwolili nam u siebie zanocować (DZIĘKI!). Co dosyć oczywiste, nie uderzamy od razu w kimę, najpierw czekamy na gospodarza, potem pijemy piwko, a jeszcze potem z jednego piwka robią się dwa, a z małej pogawędki nocne Polaków rozmowy. Wreszcie rozsądek bierze górę i próbujemy spać, co mi osobiście utrudnia nieco śmiechawka po wlezieniu po omacku w kocią kuwetę.
Noc jest krótka, budzik dzwoni brutalnie za wcześnie, ale nic to, przecież jedziemy w Tatry. Szybkie ogarnięcie siebie i bagażu i wyskakujemy na dwór, gdzie czeka już na nas Artur, kolejny poznany przez internet człowiek gór (co dla mnie niezmiernie budujące i wciąż niewiarygodne - mój wierny Czytelnik :)), który zaoferował nam wspólny przejazd swoim samochodem. Około dwugodzinna podróż upływa mile na rozmowie. Artur zawozi nas aż do Palenicy, za co jesteśmy szczególnie wdzięczni (!) mając na uwadze, że on sam wybierał się do Chochołowskiej.
Na palenickim parkingu doznaję czegoś w rodzaju deja vu, ostatnio często tam bywamy. Następnym razem gnamy prosto na Słowację, nie ma bata ;). Do Wodogrzmotów dobijamy na jednym ciągu, wymizerowani, jeszcze bez śniadania. Przy stoliku robimy popas i chwilowy odpoczynek. A potem podejście do Piątki. Kto szedł ten wie, a kto szedł wiele razy, ten pamięta doskonale, że przeprawa przez Dolinę Roztoki to raczej takie łagodne pod górkę i czasem nawet z górki poza dwoma fragmentami - przede wszystkim poza ostatecznym pokonaniem progu Doliny 5 Stawów no i poza początkowym fragmentem szlaku. I na tych pierwszych ciągnących pod górę kamulcach właśnie pluję metr przed siebie własnymi płucami, analizuję w myślach, co też ja niosę w tym plecaku, no i trochę żałuję nocnych używek. Ale spoko, zawsze na początku jest ciężko, grunt to wejść w rytm, umiarowić oddech, zająć głowę czymś ciekawym, zwizualizować sobie, jak będzie tam wyżej (bo podejść to akurat nie lubię).
Już prawie mogę być tragarzem :P
|
Idziemy dnem Doliny Pięciu Stawów mijając Przedni, Mały i Wielki Staw, a dorównując Czarnemu. Skurczyła mi się ta Dolina. Kiedyś takie przejście wzdłuż ciągnęło się dla mnie w nieskończoność, teraz raz dwa, taki tam spacerek. Nie wiem, czy szybciej chodzę, czy może urosłam, czy faktycznie ktoś zmniejszył Tatry pod moją nieobecność :P. Grunt, że dość szybko odbijamy w prawo w żółty szlak prowadzący przez Dolinkę Pustą na Kozią Przełęcz. Ale jeszcze przed tym przyjemna i ciepła, choć chmurna aura nagle postanawia się za przeproszeniem zesrać. Ni z tego ni z owego leci na nas styropian. Tylko że taki zimny i twardy i gdy zakładamy kurtki, to tak nam o nie wkurzająco cpyka. I natychmiast na nich topnieje. Nic to, idziemy, opady miały być przelotne. Po jakichś dziesięciu czy piętnastu minutach ciapa ustaje. Wędrujemy normalnym letnim odsłoniętym szlakiem lekko pod górę, bez trudności, choć na głazach cienka warstwa świeżego śniegu, czy raczej lekko podmrożonej wody wymusza dodatkową ostrożność.
W Dolince Pustej
|
Potem zaczynają się kawałki ze śniegiem, im wyżej, tym oczywiście częściej i większe. Początkowo są to miejsca płaskie, ale przekonujemy się, że to nie jest bynajmniej jakiś tam uroczy skrzypiący puszek, tylko istna bryndza, rozjeżdżający się pod butami i pieruńsko śliski śnieżny glut. Znowu pada. Deszcz, śnieg, jeszcze trochę deszczu i na powrót śnieg. Zbliżamy się do wielgaśnych skalnych ścian skrytych za chmurami. I nagle śniegu leży dużo. Najpierw jakiś krótki trawers, odpinamy od plecaków czekany, z rakami na razie dajemy sobie spokój. Tu śnieg jest nieco bardziej zmrożony, wydeptana dość szeroka ścieżka.
Ja już wiem, że z tej Koziej to nic chyba nie będzie, ale tak idziemy, bo jak dotąd nic konkretnego nas nie zawróciło. Wreszcie kawałek pod górę po śniegu. Tu przydałyby się raki, ale kurcze, nie ma jak ich założyć. Miejsca tyle, co szerokość ścieżki, żadnego kamienia, punktu oparcia i w dodatku ta ciaparajda z nieba. Podchodzimy zatem bez nich, pomagając sobie czekanami i mając je w pogotowiu do asekuracji.
Przed nami idzie grupa trzech czy czterech osób tak dosyć na lekko, bez sprzętu zimowego, mają za to sprzęt do autoasekuracji na łańcuchach. Okazuje się, że śnieżne podejście kończy się łańcuchami właśnie, tam ową grupkę doganiamy. Coś tam na tych łańcuchach kombinują, ale zaraz schodzą odradzając nam próby ich pokonywania. My z kolei ze zgrozą przyglądamy się im schodzącym bez czekanów i czepiającym się stromego śnieżnego zbocza palcami. Rzucamy okiem na łańcuchy - te pierwsze tuż przy nas są czyste, gotowe do użycia i zachęcające. Z tym że na skałach, którymi prowadzą leży jakieś pół centymetra świeżej wodno-śnieżnej brei. Raki się w to nie wbiją, buty mogą się w najmniej spodziewanym momencie ześlizgnąć. Próbować? Nie, to jest czas na odwrót. Nigdy tam nie byliśmy, nie wiemy, co czeka nas wyżej, nawet jeśli bezpiecznie wejdziemy, czy uda nam się tak samo bezpiecznie zejść? Wciąż zresztą pada i nie wiadomo, czy na tej wysokości przestanie - kiedyś wreszcie przemokniemy, zaczniemy marznąć i przestaniemy być tak przytomnie opanowani jak jesteśmy teraz. Dla mnie ostatnie zdanie ma głos w mojej głowie: "No Gośka, to teraz odpowiedz, tylko szczerze, co byś sobie pomyślała, czytając w kronice Topru, że turysta uległ wypadkowi idąc na Kozią Przełęcz przy świeżym opadzie śniegu na gołą skałę?". Odpowiedziałam coś brzydkiego, a potem grzecznie, powoli i ostrożnie ruszyłam z powrotem w dół.
Leci z nieba jakiś niezidentyfikowany do końca opad i przykleja mi się do kurtki, ręce dopiero zaczynają się zagrzewać po zmianie przemoczonych rękawiczek, właśnie wycofaliśmy się spod planowanego szlaku, a gór sobie więcej wyobrażamy niż rzeczywiście widzimy, ale jakoś mi tu dobrze. Czuję spokój, błogi i przyjemny. I to poczucie bycia na swoim miejscu, dopasowania, "tutejszości". Proszę, już nawet górska "dupówa" sprawia mi radość, do czego to doszło.
Świeciło słońce, gdy opuszczaliśmy Dolinkę Pustą. Okazało się być jednak bardziej przejściowe niż opady.
Na pocieszenie postanowiliśmy wejść na Szpiglasowy i zejść tą samą drogą. Dochodząc do potoku, który przekracza żółty szlak na ów szczyt prowadzący mieliśmy przez chwilę za plecami prawie rozchmurzony Kozi Wierch i dalsze części Orlej. Pomyślałam, że zrobię zdjęcie zaraz, gdy będziemy nieco dalej i perspektywa będzie ciekawsza. Tyle że zaraz i nieco dalej już lało. Prawie błękitne niebo zaniosło się w pół minuty i zagoniło nas pod kosówki, coby tam choć trochę uchronić się przed rzęsistym i lodowatym deszczem. Stoimy, kucamy, deszcz nie przechodzi. Moja kurtka już przemaka. Wreszcie rezygnujemy i zaczynamy kierować się w stronę Schronu.
Tuż przed deszczem...
Oczywiście - jakżeby inaczej - deszcz niebawem ustaje, ale nam już i tak trochę zimno. Powoli, z przystankiem na słuchanie plumkania wody w jednym ze Stawów, docieramy do ciepłej (aż za!) schroniskowej jadalni, gdzie zajmujemy sobie dogodne miejsca i okupujemy je do wieczora, coby się w nich móc wygodnie rozłożyć. Do wieczora - to jest parę długich godzin. To właśnie minus - chcesz mieć dobre miejsce do spania (tj. poza jadalnią, gdzieś w bocznych kątach korytarza) - musisz je trzymać od wczesnych godzin popołudniowych (my już się nie załapaliśmy na korytarz), chcesz sobie wybrać miejsce w jadalni, które nie będzie dokładnie środkiem podłogi - też dobrze by było, abyś je trzymał. Mieliśmy ochotę pójść na jakiś spacer wieczorem, ale jak? Zostawić klamoty na parapecie, czy ławce? Istnieje ryzyko, że ktoś nam je zrzuci, przełoży w inne miejsce. Brać ze sobą plecaki? Wtedy zostajemy bez miejsca na posiedzenie, a do spania musimy układać się gdzieś koło wejścia. W efekcie wyszłam sama ja, przeszłam się ze trzy minuty w jedną stronę, ze trzy w drugą, nacieszyłam ciszą i pustką górskiego wieczoru.
Pojedliśmy, wypiliśmy parę piw (do wieczora było naprawdę daleko), pogapiliśmy się tępo w mapę, kimnęliśmy się na siedząco, wymieniliśmy kilka niezobowiązujących uwag z osobami siedzącymi wkoło. Około wyczekiwanej godziny 21 (zamknięcie kuchni) przekonaliśmy się, że masa ludzi właśnie teraz dopiero zeszła z gór i bierze się za jedzenie i wspominanie wrażeń mijającego dnia. No dobra, do 22-giej mają pełne prawo. Jeszcze przed wybiciem ciszy nocnej układamy sobie legowiska (ja na parapecie) i ustawiwszy budzik na godz. 4-tą próbujemy zasnąć. Ja owszem, zasypiam. Jestem dosyć styrana, więc pierwszy sen przychodzi szybko, niestety kończy się równie gwałtownie przerwany gwarem wynikłym z integracji dwóch sporej liczebności grup przy stoliku tuż obok. Zasypiam znów i znów się budzę, tym razem nie śpiąc przez jakąś, nie wiem, może godzinę, podczas której radosne towarzystwo bynajmniej nie starając się być cicho gra w kalambury. Bawią się wybornie. Nie wykluczam, że ktoś z nich trafi tu i przeczyta ten tekst, ale nic nie szkodzi i tak nie odmówię sobie komentarza. To ja, ta z parapetu. Może jestem już stara, a może po prostu nudna i drętwa, ale takie bezpardonowe darcie ryja w górskim schronisku długo po wybiciu ciszy nocnej uważam za przejaw zwykłego chamstwa i buractwa. Nie powiedziałam tego głośno, no bo kurde, tak się składa, że usilnie próbowałam spać, a mówienie wyklucza spanie. W sumie dobrze by było, gdyby ktoś z owego fantastycznego wesołego stolika to przeczytał. Może by zatrybił, że w schroniskach górskich ludzie odpoczywają po, ale też PRZED górskimi wędrówkami i od tego, czy i ile będą spali zależy po części ich bezpieczeństwo na szlaku. Już nie mówię o tym, że nawet jakby nikt się nigdzie nazajutrz nie wybierał, a tylko miał ochotę się wyspać, to też ma do tego zakichane prawo i nie powinno mu się w tym w czasie trwania ciszy nocnej przeszkadzać - to może się okazać za trudne do zatrybienia, to już są kwestie ważkie i ulotne, ściśle związane z dobrym wychowaniem, które niestety, najwidoczniej nie każdemu człowiekowi było dane odebrać.
Może jeszcze dodam, że część owego towarzystwa przypomniała sobie o płaceniu za nocleg po zamknięciu recepcji, w związku z czym nie dość, że darła ryja, to jeszcze darła tego ryja za darmo i nielegalnie. Przy okazji - zastanawiam się, czy ktoś w Schronisku nie powinien przypadkiem reagować na takie jawne nieprzestrzeganie ciszy nocnej?
Yhhh, no nic. Padło parę słusznie złośliwych komentarzy z głębi sali, ktoś zgasił światło, impreza się skończyła. Jakoś bodaj po północy. Zanim na dobre usnęłam patrzyłam na góry. Z takim widokiem jeszcze noclegu nie miałam... :)
Kurtyna, koniec części pierwszej. Aha, jeszcze wyjaśnienie, dlaczego nie Kościelec, którym chwaliłam się przed wyjazdem na FB. Ano dlatego właśnie, że śnieg miał padać. Nie odważylibyśmy się iść na Kościelec przy tak poślizgogennych warunkach. Wybraliśmy Piątkę, bo tam mogliśmy liczyć na wypożyczenie raków i wybór jednej z wielu tras, Kozią też mieliśmy robić w opcji bez opadów, szliśmy na nią dlatego, że początkowo nie padało i nie zanosiło się na śnieg. Ostatecznie w sobotę nie wyszedł ani Kościelec, ani Kozia Przełęcz, ani nawet Szpiglas. I w sumie niespecjalnie mi to przeszkadzało ;).
Masakra co się dzieje w schroniskach. Z moimi kompanami stwierdziliśmy, że tacy bywalcy jak my (chcą się wyspać przed pójściem w góry a nie drzeć ryja) jesteśmy mało-opłacalni dla właścicieli schroniska, bo mniej pieniędzy im zostawimy (chodzi mi tu o zakup trunków itd). Tak jak czytałaś u mnie, mieliśmy bardzo podobne warunki noclegowe i z całego towarzystwa sympatyczna i wychowana była schroniskowa papużka w jadalni, która wiedziała kiedy się przymknąć i pójść spać.
OdpowiedzUsuńCi sobotni w Piątce też nie byli opłacalni, bo przyszli już po zamknięciu kuchni :D
UsuńSzkoda, że w Piątce nie dają darmowych herbat za wydźwiganie na górę plecorów... :) Ja jak się pakuję to chyba za każdym razem wychodzi mi dużo cięższy, niż było w zamiarze.
OdpowiedzUsuńTekst jak zawsze czytało się super. Pozdrawiam :)
"Następnym razem gnamy prosto na Słowację, nie ma bata ;)" jeśli pijesz do tego co myślę - to mnie się bardzo to podoba :P Cały tekst świetnie się czytało, jak zwykle :) A co do noclegu, to nie mieliście tak źle ;) w Starym Schronisku, mała grupka popijała sobie kiedyś do 3-4 w nocy i bata na nich nie było, a nikt nie odważył się dać im po mordzie w celu uciszenia ;) Niestety czasami zdarzają się grupki, które chyba nieco mylą ideę schroniska z pubem...
OdpowiedzUsuńDo tego też :D. Ale ogólnie w Polskich Tatrach męczy mnie głównie ta Kozia Przełęcz, a coś mi się z nią nie udaje. A tam jeszcze parę szlaków zostało ;).
UsuńOdważni byliście, że się porywaliście na Kozią Przełęcz w połowie czerwca od Piątki - jak dla mnie to chyba najmniej sympatyczny odcinek szlaku w całych Tatrach :) Chociaż zimą podchodzić na wprost nie próbowałam.
OdpowiedzUsuńA co do "schroniskowych turystów", znam ten ból niestety... No cóż, nie każdy najwidoczniej przyjeżdża w góry, żeby pochodzić... po górach. Dla sporej części niestety ważniejsze są aspekty towarzyskie - wszystko spoko, ale niech nie narzucają tego innym ;)
To była tylko chęć spróbowania, nie bardzo wiedzieliśmy, jakich warunków się spodziewać, ewentualne podpytywane osoby mówiły, żeby próbować, bo powinniśmy dać radę. Ale podejście było "nic na siłę", no i był wycof.
UsuńSzkoda pogody.
OdpowiedzUsuńJa w Piątce spałem raz, wczesną wiosną. Ludzi też było sporo, trza było trzymać miejsca do spania. Ale na szczęście imprezowicze zachowywali się poprawnie. Ale z doświadczeń innych wiem, że to schronisko to bardzo słabe miejsce na nocleg.
W deszczu Tatry są smutne i mroczne..za to każdy promień słońca czyni je piękniejszymi..cudowne widoki.
OdpowiedzUsuńDoskonałe zdjęcia ! Co do miejsca do spania to prawda na trzeba trzymać !
OdpowiedzUsuńznowu fajny opis ..dzieki...szacun za wycof..
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń