czwartek, 13 listopada 2014

"Halo halo mobilki, jak tam ścieżka na Baranie Rogi?"

Długi weekend listopadowy klarował mi się w mózgownicy od dłuższego czasu. Wprawdzie klarował się raczej na biało, ale że zima coś się w tym roku nie spieszy, to się zaczął klarować bardziej na rudo. Cokolwiek, kurde. Listopad zaczął się iście pięknie. Z bólem tyłka z rzadka spoglądałam na kamerki. No cudo. Z jeszcze większym zerkałam na prognozy w dniach poprzedzających weekend. Zaczął wiać halny. Po halnym, wiadomo - przewidywano totalne załamanie. Ych. Jak mawia moja babcia, "jak ubogi w taniec to orkiestra s*ać". Umawiałam się od półtora tygodnia. Asekuracyjnie nawet na dwa fronty. A tu takie historie. W końcu Kasia daje znać, że oni jadą, będzie dobrze. Jechać? Zostać? Uda się na cokolwiek wdrapać? Czy tylko przemoknąć i przemarznąć?
Zwycięża pokrętnie rozumiany pragmatyzm: jeśli nawet nie pochodzę po górach, to przynajmniej posiedzę wieczorem w schronisku :D.

Jeszcze tylko koszmar pakowania i ogarnięcie logistyki transportowej, takie tam. Z Krakowa ruszam już z ekipą, w dużej mierze dla mnie nową. Jest nas sporo, bo sztuk aż sześć. Do Starego Smokowca dobijamy jakoś koło 7-mej chyba. Trochę chmurno i wieje trochę bardziej niż trochę. Ale jest kurcze ciepło, cieplej niż w letnie poranki. A mamy hmmm... listopad? Zabawnie obładowani sprzętem, w połowie zimowym (w nocy może sypnąć, w górze mogą być oblodzenia...), ruszamy. Wróć. Najpierw to się gubimy i przez minutę idziemy na Sławkowski, ale potem się ogarniamy, odnajdujemy szlak na Siodełko i w stylu oblężniczym, przystając pod byle (albo i nie byle ;) ) pretekstem, ciągniemy mozolnie pod górę. W takim lekkim upale. Na Hrebienok całkiem sprawnie, im wyżej, tym mniej, choć na podejściu na próg Spiskiej Piątki drę pod górę, ile sił w nogach, bo mnie... zwiewa. I nie jest to bynajmniej spowodowane zawartością plecaków towarzyszy :P.

Stary Smokowiec z widokiem na Sławkowski Szczyt

Trasa na Smokowieckie Siodełko

Pierwsze spojrzenie na cel dzisiejszego wyrypu z Siodełka -
Baranie Rogi to ten odległy szczyt po lewej stronie kadru

Terinkę widać zaraz po wyjściu z lasu za Chatą Zamkowskiego...ale jeszcze trzeba do niej podejść...

Część towarzystwa trochę niżej



2 tysiące już jakby nie patrzeć osiągnięte ;)

W schronie i pod nim odpoczywamy i posilamy się. Mnie się załącza czarnowidztwo. Jest wprawdzie sucho, a chmury zachowują constans i nie wydaje się, aby miało z nich pierdyknąć, z tym że dmucha naprawdę konkretnie. I nie chodzi mi o zimno, w nosie mam zimno, gdy idę to mi ciepło, a przecież nie będę na tych Baranich Rogach leżeć (nooo niby lubię, ale powiedzmy, że wyleżałam się ostatnio na Szpiglasowej Grani :) ). Ja się zwyczajnie boję, że sfrunę, bo skoro niewiele mi brakowało na podejściu do schronu, pomimo wypchanego do granic możliwości plecaka, to co będzie na przełęczy i grani? No nic, milczę. Strachy strachami, ale gdzieś bym poszła.

Destynacja!

Po pewnym czasie zawijamy się i idziemy. Baranie Rogi to raczej widać i nie ma problemu ze stwierdzeniem, gdzie iść, tylko nie bardzo wiemy, z której strony obejść staw, co powoduje organizację pierwszego postoju jakąś minutę od opuszczenia schroniskowej werandy ;).

Zimno mi było tak stać, toteż ja już sobie powoli poszłam, domyślając się, że reszta raczej za moment dołączy :P. Staw obchodzimy od prawej strony, ścieżka troszkę się wspina, bo brzeg jest dość stromy. 


 A tu między innymi plan na jutro :>

Na Baranią Przełęcz początkowo wiedzie nas niezbyt ciekawe podejście przez względne żwirowisko. Ścieżka momentami trochę niknie, ale luz, przełęcz i żlebisko przed nią, przez które mamy się przebić widać jak na dłoni.



No i docieramy do żlebu, nudo precz! Przejście żlebem w sumie łatwe, rączki w ruch, po wygodnych niezbyt stromych żeberkach. Ścieżki jako takiej brak, szeroko, można iść obok siebie przeróżnymi wariantami. Kruchawo, wszędzie leżą luźne kamyczki, których lepiej nie zrzucać, gdy się idzie przodem. 



Po kilkudziesięciu minutach dobijamy na Baranią Przełęcz. Tam oczywiście, jak to na przełęczach, wieje konkursowo, ale da się ustać. Halny się już chyba trochę ogarnął.
Na Dziką Dolinę, pod której progiem błądziłam latem z Doliniarzami sobie raczej nie popatrzę...

:)))



Nie gościmy się zbyt długo na przełęczy, bo pogania wizja nadciągającego zmroku i średnio przyjemny zefirek. Trochę powyżej niej mamy zjawiskowy widok na chmury zatrzymujące się na sąsiedniej grani.



Zaraz też wchodzimy w taki mocno skałkowy teren i się hmmm, gubimy. Znaczy w sumie, to ja się gubię, bo szłam pierwsza. Docieram na taką dupną (po śląsku to podobno znaczy duża :P) skałkę i już podskórnie wiem, co za nią zobaczę, no ale śmiało się wychylam. No przecież, że lufa. Ech, trzeba trochę się wrócić. To się wracamy. Chyba trochę za mało, bo przejście, jakie sobie fundujemy zdaje się, że lekko wykracza ponad zamierzone 0. Oj tam, przegrzebujemy się jakoś przez te turniczki, a dalej to już nic więcej jak spacer. Nawet nie jakiś zbytnio długi spacer, ani się oglądamy, a docieramy na szczyt.





Na szczycie zaś wieje, widać praktycznie to samo, co z podejścia. I powolutku się zaczyna ściemniać. Na drugi wierzchołek nas zatem nie ciągnie.


To, co na pierwszym planie też kusi, żeby już schodzić :P

Złazimy raczej żwawo, co by się przez najeżoną skałami część trasy przewinąć jeszcze za dnia. Udaje się to bez problemu. Lepiej! Przechodzimy tamtędy zupełnie inaczej i już jest całkiem łatwo.


Jeszcze przed nastaniem nocy pokonujemy znaczną część zejścia z przełęczy. I tu spotyka mnie drobna przygoda. No jest łatwo, tak? Pasowałoby podgonić, bo dosyć już tego łażenia na dziś? Ano, pasowałoby. Schodzę na autopilocie, trochę na stojąco, trochę na kucająco, oprzeć się rękami, opuścić nogi, znowu ręce, znowu nogi. Jakoś się tak średnio na tych rękach opieram widać, bo jak mi spod buta wyjeżdżają kamyczki, to... lecę. Lecę raptem kilka centymetrów, bo się czegoś szybko łapię i doprawdy nie ma co przeżywać. Ale sam fakt, że obrócenie mnie o 180 stopni zajęło grawitacji ułamek sekundy robi na mnie pewne wrażenie. Przestraszyć się nie zdążyłam. Natomiast zdążyło mi się zrobić głupio. Lecieć, bo kamyczki wyjechały. Pod przełęczą. Dżizas.

Ostatnie około pół godziny, to już wędrówka po ciemku. 
W dole zostało wszystko to, co męczy...

Świętowanie zdobycia szczytu w zasadzie należałoby przemilczeć :D.
 Wtedy było jeszcze grzecznie i może przy tym pozostańmy ;)

9 komentarzy:

  1. Gratuluję Baranich :-) Byłem na nich również niedawno i też myślę, że drogi na nie nie idzie zgubić/pomylić. Jest bardzo ewidentna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie, pięknie! Tylko zdjęć większych by się chciało. :)
    Skąd ogarniasz logistykę transportu w Tatry?

    OdpowiedzUsuń
  3. Ty palaczko okropna! :D Mały minusik ode mnie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Paaaaani kiedy to było ;)

      Usuń
    2. w razie gdyby za pijaństwo miałby być drugi minus, to przypadkiem nie czytaj "Orlen Perci" :P

      Usuń
  4. Powiem Ci, że jesienne góry są tak piękne wraz ze swymi magicznymi chmurami, deseniami kolorów, że dreszcze mnie przechodzą gdy jestem w takich okolicznościach przyrody.
    Piękna wyprawa!

    OdpowiedzUsuń