Metaliczny dźwięk suwaków plecaka uderzających o podłogę. Od kilku godzin jedna myśl - być już w domu. Od dwóch minut nowa, niemniej uporczywa - nie zostawać tu zbyt długo.
Mama pyta przez telefon, czy śnieg u mnie jest, czy stopniał, a ja zgodnie z prawdą odpowiadam, że w zasadzie, to nie mam pojęcia, bo szłam z dworca na takim autopilocie, że choćby z nieba spadali marsjanie - mogłabym przeoczyć.
Ten plecak sobie tam leży, a ja próbuję zazębić dwie rzeczywistości. Tę tutejszą: z szumem komputera, ciepłem kaloryfera, komfortową bliskością absolutnie wszystkiego, co niezbędne do życia. A nawet do wygody. Z rzeczywistością pustej i obcej, spowitej mrokiem doliny; kroków prawie nie przybliżających do odległego celu, za to beznadziejnie tonących w głębokim śniegu; koszmarnego, świdrującego i bezczelnie zajmującego myśli bólu pleców, zmęczonych tachaniem całego kilkudniowego wyposażenia. Rzeczywistość pełnego żołądka i perspektywy zaszycia się pod kołdrą w dowolnym momencie z rzeczywistością, w której oszczędza się herbatę, na wypadek, gdyby później było gorzej, a wokół, w promieniu kilku kilometrów nie ma nic poza białym zimnem. Obojętnym i nawet orzeźwiającym w czasie ruchu. Ale gdyby tak musieć się zatrzymać? Nie mieć już sił iść dalej?
Rzeczywistość względnego, umownego bezpieczeństwa z rzeczywistością dobrowolnego wystawiania się na zmienność, niepewność, izolację, a w tej zmienności, niepewności i izolacji na trud i wysiłek. Niezbędny, aby się z niej wydostać. Rzeczywistość poruszania się po swoistej równoważni.
Ciepło zalanej sztucznym światłem kuchni. Dwa dni wstecz była ciemnym, pustym pomieszczeniem, odrealnionym kształtem w wyobraźni. Może sporadycznie z kranu skapywała na stertę naczyń, pozostawionych w pośpiechu w zlewie przed wyjazdem, woda. Teraz pachnie naleśnikami, rozbrzmiewa jakimiś smętami z youtuba, co mi się akurat na bieżąco przypominają i moim zachrypniętym po brataniu się z zimą głosem. Wróciłam. Nierealna wydaje się w tej chwili z kolei biała przestrzeń długich dolin, ich ogłuszająca cisza, gotowa bezszelestnie pochłonąć zapuszczające się w nią zuchwałe istnienia. Tam też wrócę.
I się kurcze nie da. Ni cholery jakoś tego zazębić, zahaczyć, posklejać w jedną całość. Dwa odrębne kosmosy. I choć od tej ciepłej kuchni, do surowego świata gór mam całe setki kilometrów i, chcąc nie chcąc, zawsze pomiędzy jednym z tych kosmosów, a drugim doświadczam buforu w postaci godzin jazdy, czasem "obozów pośrednich" w Krakowie, czasem ugrzęźnięcia na dworcu - mimo to, te przeskoki są trudne do ogarnięcia umysłem. Pewnie podobnie jest wysiąść z samolotu na pustyni, po tym, jak się do niego wsiadło gdzieś w mrozie i śniegach. No tu pogodę mamy z grubsza taką samą. Zmienia się krajobraz, ale mniejsza o to. Co najistotniejsze - na parę dni zupełnie odmienny staje się sposób funkcjonowania. Ograniczając się chwilami do przetrwania, co tu dużo gadać. I to jest właśnie chyba w tym wszystkim najbardziej spoko.
Bo ja generalnie nie jestem z tych, co to cieszą się z małych rzeczy, tryskają energią i uśmiechem i jeszcze zarażają innych. Pfff. No nie. Rzucam bluzgami na budzik, popołudniami zaszywam się w domu, spacery z psem ograniczam do niezbędnego minimum. Lubię swoją pracę, serio. No ale, nie biegnę do niej w podskokach. Bo nie. Bo ja nie biegnę do niczego w podskokach. Nie chodzi o to, że całymi dniami nic innego nie robię, tylko marudzę. To też nie. Z tym że w górach jakoś mi łatwiej. I o ekstatyczny zachwyt i o prostą radość z faktu, że żyję.
Nie rozumiem tego. Wytłumaczyć w związku z tym nawet nie próbuję. Zmarzłam, zmęczyłam się i trochę bałam. Teraz od mrozu schodzi mi skóra z nosa, a środkowe palce dłoni nieszczególnie przyjemnie mrowią. Plecy wciąż napierdzielają. Zaryzykuję stwierdzenie, że chwilowo mam wręcz dość, potrzebuję odpocząć, bo zniszczyłam się totalnie. Nie chciało mi się wychodzić z samochodu, ze schroniska, nie chciało mi się podchodzić, schodzić też nie. A dźwigać plecaka, to już zupełnie ani trochę. Lubię ruch, ale po mieście przecież dziesięć godzin nie łażę. Więcej jest zatem w tym aspektów, których nie lubię, niż które lubię. Tyle, że w jakiś pokrętny i dziwny sposób robienie czegoś, czego się nie lubi staje się w górach przyjemne. Można by powiedzieć, że ma to w sobie dużo z masochizmu. Gdy tymczasem to czysty masochizm ;).
Generalnie - nie ogarniam. Nie wiem, nie orientuję się, zarobiona jestem. I chyba tylko chciałam to napisać.
P.S. Plecak już nie leży na środku pokoju, tekst zaczęłam pisać wczoraj ;). A relacje oczywiście będą :).
Bardzo dobry wpis. Dosadnie szczery. Ubiera w słowa to, co czujesz na pewno nie tylko Ty.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Dzięki i pozdrawiam też :)
UsuńCzytam, czytam i... dotarło do mnie, co Ci najbardziej chcę powiedzieć. Zastanów się nad napisaniem książki. Serio. Bo bardzo dobrze się czyta Twoje opisy i porównania. :)
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=PSxihhBzCjk Tak mi się jakoś skojarzyło ;)
Usuń- Will you think about it?
- Yes I will.
:D
BTW uwielbiam ten film!
Przeczytałam tą notkę rano- przed wychyleniem oka ze schroniska na padający śnieg. I towarzyszyła mi w tej dzisiejszej śniegowej sytuacji. Też nie lubie podchodzic i plecaka wielkiego nosić już w ogóle...ale nic nie robię tak w podskokach jak bieg do busika w Zakopanem, który wywozi na wypad w góry :) pozdrawiam więc serdecznie z zasypanych Tatr i mam nadzieję- do zobaczenia pewnego wieczoru w jednym ze schronisk!:)
OdpowiedzUsuńPrzeoczyłam jakoś ten komentarz. Do zobaczenia - oby oby :).
UsuńBo w górach otwiera sie niebo od góry. Wpadasz w nie jak w chmury, przelatujesz i musisz znów wrócić ;)
OdpowiedzUsuńfajne...
OdpowiedzUsuń