Do spisania koniecznie dziś, bo później odfrunie. Jak foliowa torebka unosząca się na wysokości 7 piętra, gdyż wieje w tej chwili u mnie jakby legendarnie. Chciałam ją nagrać, bo mi się przypomniało "American Beauty". Nie zdążyłam. A zatem:
Wycofy bolą. Zwykle nie jakoś bardzo mocno, da się przeżyć. Powtórzyć bez przekonania, że nie szczyt się liczy, a droga nań, że nie tyle osiągnięcie celu, co całe pierdzielenie się z przymierzaniem się do niego, nie czucie w dłoniach miękkiego króliczego futra, co gonienie tego małego skurczybyka. Wytłumaczyć sobie, że, no cóż, się nie dało, bo pogoda, bo warun, bo to, bo tamto. Się mówi trudno i żyje dalej, góra się prawdopodobnie nigdzie nie wybiera.
Zawsze zostaje zadra, mniejsza lub większa, ale coś gdzieś kurde kłuje. I tu nie chodzi o konkretny szczyt, o konkretną drogę, o konkretne zeń widoki, o sukces, o jakąś chwałę i splendor, które się czasem gdzieś tam w górze znajduje i znosi z sobą w doliny, poupychane w kieszeniach plecaka i spodni i w głowie i w duszy.
Nie.
Chodzi o to, że MIAŁO BYĆ K*%#^ INACZEJ.
Że jak pakujesz plecak tak, że się ledwo zapina, ładujesz żarcia, jakbyś miał gdzieś koczować czekając na pomoc długie godziny, bierzesz parę warstw ciuchów, choć połowa się nie przyda, przytraczasz sprzęt i sprawdzasz w myślach listę koniecznych pomniejszych elementów wyposażenia, to nie po to, żeby się przespacerować, zjeść jedną kanapkę, strzelić jakieś zdjęcie i wrócić.
Nie. Przygotowujesz się do wejścia na szczyt. Siłą rzeczy już się widzisz na tym szczycie, już chłoniesz rozpościerające się zeń widoki, już czujesz radość pokonywania wysokogórskich trudności. To się nazywa wizualizowanie i to jest całkiem dobre. Nie wiem, jak Ty, ale ja bym bez tego chyba nie wstała w środku nocy, nie wyszła na mróz z ciepłego samochodu, nie wzięła na barki ciężkiego plecaka. Ja nie idę się przejść, a potem się zobaczy. Ja idę na szczyt i tylko się pilnuję, aby od czasu do czasu poddać refleksji, czy to, co robię, jeszcze jest rozsądne. I aby od czasu do czasu powtórzyć sobie tę irytującą, ale potrzebną mantrę, że "nic na siłę".
I tak, to boli, gdy tę mantrę trzeba wcielić w życie. W chwilę później zaczyna działać mechanizm obronny, jakim jest racjonalizacja, słodkie cytryny, kwaśne winogrona, takie tam. I boli z każdą chwilą mniej, aż zostanie tylko nieszkodliwe i dające się znieść kłucie.
.........................................................
Wycofy uczą. Uczą znoszenia kolejnych wycofów. To jak z przegrywaniem. Dzieciak, któremu daje się fory i grając z nim warcaby za każdym razem przyjmuje się postawę imbecyla nie zauważającego bicia pięć razy z rzędu, nie nauczy się grać. Nie nauczy się również przegrywać. I wygrywać, wbrew pozorom, też nie. Tak, będzie wierzył w siebie, ale będzie to wiara akurat mocno złudna, która zgaśnie z głośnym sykiem, gdy po raz pierwszy trafi na przeciwnika szanującego swój intelekt. I to dopiero będzie płacz i zgrzytanie zębów.
W życiu czasem się przegrywa i już. Unikanie przegranej spotęguje ból, gdy ta wreszcie nastąpi. A kiedyś nastąpić musi.
Wspominałam już kiedykolwiek, że dla mnie góry są jedną niekończącą się metaforą życia w ogóle? Są.
.........................................................
Do rzeczy(wistości). Sławkowski był takim moim prywatnym, własnym i intymnym wycofem, nie spowodowanym absolutnie niczym konkretnym. Pogoda była stabilna, warunki - patrząc z perspektywy czasu i doświadczeń - prawie idealne. To, co mnie wtedy zatrzymało i zawróciło nie było namacalne, mierzalne, nie istniało po prostu. Tkwiło w mojej głowie.
Mawiałam czasem, że mam porachunki do wyrównania z tą górą. Kłamałam. Miałam porachunki z własną głową.
Góra jak góra, fakt, dość jebutny masyw, fakt, widoki zdaje się, że ładne, weszłoby się, czemu nie, ale ciśnienia nie ma. I nie było. Nie w sensie konkretnej góry.
Wróciłam wczoraj na niebieski szlak, tym razem dużo skuteczniej ukryty pod śniegiem niż przeszło rok temu. Wróciłam z bogato wyposażonym plecakiem, przygotowana na każde warunki. Z już dość dokładnie zaprojektowanym w głowie obrazkiem, przedstawiającym mnie samą naparzającą sobie selfie na szczycie. Wróciłam i nie doszłam nawet tam, gdzie byłam uprzednio.
I nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo mam to w dupie.
Troje nas szło i tak się złożyło, że w którymś momencie znalazłam się w mniejszości chcącej i gotowej iść dalej. Cóż było robić, dostosowałam się do większości, w górach normalna sprawa. Zresztą, nawet gdyby to mniejszość chciała schodzić, a wyczuwałoby się jej niepewność w terenie, to by się jej samej nie zostawiło, rozumie się samo przez się. Mało istotne jest dla mnie jednak to, że nie weszłam. Liczy się to, że BYM weszła. Może nawet nie, że weszłabym akurat wczoraj, bo cholera wie, co się czaiło tam wyżej. Ale weszłabym wtedy. Z palcem, kurna, w nosie.
Nie mam z tą górą żadnych problemów do wyjaśniania i nigdy tak naprawdę nie miałam. Ze swoją głową - wciąż parę, ale już o ten jeden mniej.
Co się przez ten weekend ogadałam, to moje. Taki poważniejszy temat był akurat na tapecie podczas schodzenia, mniejsza o konkrety, ale Marcin niezwykle celnie zauważył, że "musiałam być wtedy innym człowiekiem".
Tak. Nie o to akurat w tej rozmowie chodziło, ale byłam też innym człowiekiem idąc poprzednio na Sławkowski. A wracając do metafor... W tym - podobno - prawdziwym życiu, też na parę szczytów nie weszłam. Też miało być kurde inaczej. Też bolało. I trwało trochę dłużej, nim przemieniło się w nieomal zapomnianą drzazgę.
Ale właściwie, jakie to ma znaczenie, jeśli dziś jestem już innym człowiekiem? Jeśli dziś albo bym podołała, albo najzwyczajniej w świecie nie zawracała sobie tym dupy wybierając coś innego?
Jeśli dziś powoli, niepewnie, ale z uporem wyciągam drzazgi?
Wycofy... temat - rzeka. Każdy ma swoje granice. Napisałaś, że "wtedy" byś weszła... Ja mam takie podejście, że jeśli "coś" mi zaczyna mówić, że "coś" tu na tym szlaku jest nie tak, że śnieg jakiś dziwny, wiatr jakiś nie taki, trawa za zielona i czuję się jakoś tak nieswojo, to raczej zawracam, z bólem wielkim... Tak jak napisałaś - wszystko siedzi w głowie, ale też czasem ta głowa jest "mądrzejsza" od nas i wysyła nam sygnały do odwrotu, mimo że na pierwszy rzut oka warunki są dobre, pogoda stabilna, plecak pełny ubrań i jedzenia, itp., itd., Możnaby sparafrazować klasyka: "Podświadomość, głupcze!" :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie, mocno kciuki ściskam za Ciebie i życzę powodzenia w wyciąganiu kolejnych drzazg.
Tomek
Ja jednak myślę, że wtedy po prostu spieniałam ;).
UsuńDzięki!!!
Kurcze, jak czytam Twoje wpisy, to aż się boję pomyśleć co by było gdybyś jeździła na wyprawy w Himalaje. Czytałem niedawno Kukuczkę, teraz kończę "Atak rozpaczy" Hajzera, ale myślę że Twoje teksty są dużo bardziej "porywające". Z przyjemnością je czytam. Szacun!
OdpowiedzUsuń;)
Usuńdzięki!