- Bo ja to mam tak, że jak planuję, to się nie boję. Tylko potem, jak
już idę, to cały czas myślę i analizuję, czy by się nie wycofać.
To
był któryś z wieczorów, przed albo po górach, Krywań albo Baranie Rogi,
albo coś jeszcze innego. I słowa mogłam trochę przekręcić, ale
weryfikacja jest teraz wykluczona, bo ich autor, jak go znam, ni cholery
nie pamięta, co mógł wówczas powiedzieć ;). I że żeśmy w ogóle o tym
gadali. Ale sens zachowałam na pewno.
- A ja, widzisz,
inaczej. Ja się boję przed, że będzie trudno, że coś się wydarzy. I
potem, jak wracam, to się boję, skąd też ja wróciłam. Dociera do mnie,
że to w sumie straszne było, że jedna głupia rzecz mogła jakoś pójść nie
tak... A jak idę, to się nie boję. Teren nie taki znowu trudny, pogoda
daje się ugłaskać. Ot, się idzie, sama radość, co się niby może zdarzyć?
I
ja zapewne wtedy tak ładnie i płynnie nie mówiłam, tylko coś tam
wydukałam, co mi akurat ślina na język przyniosła. A że wspomagana przez
piwo, to już na pewno była to sporo prostsza wypowiedź. Whatever. I tak
nikt nie pamięta.
Tak.
Ja się boję. Ale zwykle właśnie nie jak już w tych górach jestem, nie
jak idę, wspinam się, czy schodzę. Wtedy, kiedy akurat najbardziej by
się przydało jednak trochę bać, to we mnie tego strachu nie ma. Owszem,
zrobi na mnie nieraz wrażenie jakaś wyjątkowa wąskość czy
przepaścistość, czasem jak pomyślę, co by było, gdyby... to coś ściśnie w
żołądku. Ale zwykle nie ściska. Bo zwykle nie gdybam.
Gdybam
w domu. Zawsze wiozę z sobą w góry jakiś niepokój trzepocący się w
sercu i w trzewiach jak motyl, zawsze wzdycham ciężko, opuszczając
bezpieczną przestrzeń mieszkania. Zawsze myślę o tych wszystkich
bzdurnych, absurdalnych wypadkach, że ktoś zahaczył rakiem o rak, a na
kogoś innego się głaz obsunął. Myślę, czy mnie się nie przydarzy coś
takiego. Albo, czy jak już wrócę na łono gór i znów poczuję się wśród
nich jak w domu - czy wówczas ja sama przez głupią chwilę nieuwagi nie
ściągnę na siebie nieszczęścia.
Bywam do tego zdolna. Półtora roku temu, jesień w sumie już późna, ale warunki praktycznie letnie. Schodzimy z Baranich Rogów
na stronę Stawów Spiskich, jesteśmy już pod przełęczą. Gaśnie powoli
krótki listopadowy dzień i tak chciałoby się być już w terinkowej
stołówce. Skała dobrze urzeźbiona, niebardzo stromo, schodzi się
sprawnie, szybko; oprzeć ręce, opuścić nogi, znów złapać za coś rękoma,
znów nogi, i tak dziesiątki razy. Za którymś z kolei, noga postawiona na
jakiś gruz wyjeżdża, za nią druga, całe ciało z pozycji wertykalnej
nagle przechyla się ku skale. Nic to, trzymam się rękoma. Wydaje mi się,
że się trzymam, gówno się trzymam. Dłonie miałam wsparte tylko na
płaskiej żwirowatej powierzchni, na niczym niezaciśnięte. Pod ciężarem
osuwającego się ciała, osuwają się i one. Pod sobą widzę jeszcze wiele
metrów chropowatego żlebu, który teraz wydaje mi się jakoś stromszy. A
więc tak dochodzi do wypadku? Dłońmi chwytam za cokolwiek, lewą
natrafiam na wygodny niewielki skalny występ, zdążyłam się już zacząć
zsuwać, więc ten chwyt działa jak hamulec - obkręca mnie: byłam tyłem do
skały, teraz jestem przodem. Szurają i stukają strącone przeze mnie
niewielkie kamyczki, towarzysze oglądają się na mnie. "Uważaj"- mówi
jeden z nich i ja to "uważaj" sobie biorę do serca. Przez chwilę nie
uważałam.
Na Wołoszynie
też nie uważałam. Też tylko chwilkę. Oleju w głowie było tyle, żeby
zamienić kije na czekan i kask na wspomnianą łepetynę założyć, ale nie
starczyło go, żeby lepiej trochę przemyśleć jeden z kroków. Właściwie,
to wydawało mi się, że robię najrozsądniejszą rzecz, jaką mogę zrobić:
zapchałam się w niefajne przejście, a pół metra niżej było właściwie
płasko. Ergo: muszę się wrócić. Wracam się więc. Nie wiem, jak dokładnie
tu wlazłam, schodzę więc na tę niższą platformę na czuja. To był tylko
kawałek lodu, nieduży, serio. Mogłam się jakoś przyasekurować, kucnąć,
wbić gdzieś czekan. Zamiast tego, postawiłam na tym lekko pochyłym
płacie lodu wyprostowaną nogę. Raki się nie wygryzły, noga wyjechała, a
ja byłam bez szans na utrzymanie równowagi. I znów: tak jak wtedy żleb
bardziej stromy, tak teraz płaska platforemka pode mną wydała się zbyt
wąska, bym mogła się na niej zatrzymać. Czy gdybym ostrzem czekana nie
trafiła w pierwszym odruchu idealnie w dziurę pomiędzy lodem a
kamieniem... czy później dałabym radę użyć go w jakikolwiek sposób?
Nie
bałam się na chwilę przed tymi upadkami. Nie za bardzo zdążyłam
przestraszyć się w ich trakcie. A potem to mi jakoś głupio i dziwnie
było i wolałam się skupić na uważaniu, niż na wizualizowaniu sobie, że
nie trafił się ten wygodny chwyt pod ręką, albo ta idealna dziura na
czekan. Teraz się trochę boję.
Tych chwil nieuwagi, które
dały mi w szczególny sposób o sobie znać, miałam dwie. Ale ile za to
razy z pełną premedytacją ładowałam się w kisiel? Jakiś własny wariant walki ze żlebem opadającym spod Wysokiej, desperackie poszukiwania Jamińskiego Żlebu tam, gdzie być go absolutnie nie mogło i powinnam już to wówczas wiedzieć, zimowa przeprawa przez dziewiczą dla mnie Dolinę Hlińską, no i, last but definitely not least: radosne solo na stromym, kruchym i trawiastym fragmencie Świnickiej Grani. Brr.
A
tymczasem jeśli naprawdę przychodzi do mnie w górach strach, to zwykle
dość nieracjonalny - w momentach silnego zmęczenia po prostu. Jak już
mam wszystkiego dosyć, zimno mi i głodno, a droga w dół daleka, to
zamiast się na przykład złościć - ja się jakoś tak dziwnie boję. A może
to już się wtedy tak przedwcześnie u mnie zaczyna ten strach "po"?
Zawieszam
się czasem na parę tygodni lub miesięcy i to jest takie moje i "po" i
"przed", a zatem... mieszają mi się dwa strachy. Nienajgorzej mi się tak
w sumie dość zwyczajnie egzystuje. Zbliżający się weekend zapowiada
odpoczynek, a nie dopinanie różnych przedwyjazdowych sprawunków i
przeładowanego plecaka. Wreszcie udaje mi się odłożyć jakieś pieniądze.
Wciąż może mnie rozjechać samochód albo dopaść inna franca, ale
przynajmniej nie zahaczę głupio rakiem o rak, głaz się żaden na mnie nie
zwali. Że niby bezpiecznie.
Do chwili, gdy sobie nie
przypomnę, że mi to bezpieczne i stabilne życie jakoś paradoksalnie
niestabilnie pędzi. Że je spędzam w miejscach zupełnie nieszczególnych i
na aktywnościach, owszem - potrzebnych, ale rzadko - ekscytujących. Że
owszem, miło się śpi pół niedzieli i widzi na koncie coś innego niż
tylko marną resztkę pensji topniejącą w miarę upływu miesiąca. Do
chwili, gdy sobie nie przypomnę, że mam wszelką moc, by to "miło"
przemienić w "niesamowicie".
Od tej chwili znów się boję.
Ale już nie gór i nie śmierci w nich, której przecież nie chcę. Życia
się boję - że przeminie puste, nijakie i niespełnione.
Bo, że przeminie w ogóle, to akurat pewne.
Rewelacyjny tekst, a ostatnie zdania najlepsze, odkrywające najprawdziwszą prawdę! Też tak mamy. Pozdro Gosia :-) Agnieszka K.
OdpowiedzUsuńZostałem zmotywowany. :)
OdpowiedzUsuń"Życia się boję - że przeminie puste, nijakie i niespełnione." - samo sedno, ważne aby pod jego koniec niczego nie załować, że się mogło zrobić ale się nie zrobiło, że się mogło spróbować ale się zabrakło odwagi ... trochę jak w dowcipie:
OdpowiedzUsuń- wiesz chciałbym znowu pojechać do Chin
- a już byłeś? jak Ci się podobało?
- nie nie byłem, ale już raz chciałem ...
Świetny wpis!!! :)
OdpowiedzUsuńBardzo dobry tekst. Za każdym razem kiedy jadę w góry dopada mnie ten dziwny niepokój, ale ulatuje gdy tylko się tam zjawię :).
OdpowiedzUsuńDobry tekst. Ja znowu nie tyle co mam lęk wysokości ( z roku na rok coraz wyżej, by się przełamać) co dostaje stracha gdy chmura zasłoni szczyt itd, dostaje wtedy dziwnej ?paniki?.
OdpowiedzUsuńNostalgia Cię ogarnęła? Jak zwykle dobrze napisane, choć tym razem bardziej pasuje słowo "celnie". Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNo popłakałam się na koniec!!! Super wpis 😊
OdpowiedzUsuńsuper...
OdpowiedzUsuń