niedziela, 17 lipca 2016

BloGÓRsfera od kuchni - czyli relacja okiem organizatorki


Minął tydzień, a ja jeszcze tak zupełnie, to nie ochłonęłam. To było coś, to było ŁAŁ, to było naprawdę duże.

A tym większe, tym bardziej łał i tym mocniej coś, że się udało, że wszystko się tak wzorcowo poskładało i w dniu premiery zagrało tak, jak trzeba, bez próby generalnej. Bez żadnej próby zresztą.

Dnia 9 lipca 2016 roku miałam za sobą cztery miesiące przygotowań. Dziesiątki wysłanych maili i gorzki smak przyzwyczajenia do faktu, iż tak wiele z nich pozostało bez żadnej odpowiedzi. A no właśnie - językową gimnastykę nad owymi rozlicznymi mailami i tekstami do mediów. Niejeden wykonany krępujący telefon (nie przepadam za dzwonieniem do obcych ludzi, zwłaszcza z jakąś sprawą). Zabazgrolony notes, który nosiłam ze sobą wszędzie i do którego w przypływie weny dopisywałam kolejne pomysły lub porządkowałam dotychczasowe. Debiut na platformie crowdfundingowej (a przy okazji na youtubie). I jakieś dwadzieścia poważnych kryzysów, kiedy to na parę dni w ogóle przestawałam o tym wszystkim myśleć, a jak już samo mi się zaplątało w strumień świadomości, to miałam ochotę zniknąć z internetów, przefarbować włosy i zmienić nazwisko, żeby mnie czasem nikt nie zapytał o bloGÓRsferę. Nie dlatego, że to było zbyt ciężkie, zbyt trudne, zbyt zajmujące, czy jakieś tam jeszcze "zbyt". Rozłożone na kilka miesięcy, przygotowanie tej imprezy wcale nie okazało się aż takie znowu karkołomne. Sedno problemu, to był zwykły strach.

Strach, że coś nie zagra. Że nikt nie wesprze zbiórki na serwisie polakpotrafi.pl. Że ekipa się ostatecznie wykruszy i zamiast imprezy zrzeszającej większą część polskiej blogosfery górskiej, wyjdzie mi kameralne spotkanie. Że z przyczyn nagłych i niezależnych ode mnie, wyskoczy z programu któryś z jego najważniejszych punktów, filarów. W końcu - że będzie upał i poumieramy na tej ściance. Nic takiego się nie stało. Co się jednak nabałam - to moje.

Ale już mnie znacie i wiecie, jak bardzo lubię powiedzenie o tym, że co nie zabija, to wzmacnia. ;)

Spotkanie na blogowym szczycie

Od początku jasne dla mnie było, że, o ile w ogóle się spotkamy, nie będzie - nie może być to luźna posiadówka w rytmie wyznaczanym przez kolejno robiące "pssssssst" otwierane browary. Bo to nie zagra, nie wyjdzie. Nie ma szans, by tak dużą zbiorowość, choć dobraną według klucza, jakim są góry, to jednak mocno zróżnicowaną - zintegrowało wyłącznie piwo.

Zresztą jakie, "o ile w ogóle się spotkamy"?! Dosyć szybko zebraliśmy się w facebook'ową grupę i w chwilę po tym ustaliliśmy termin. Od tego momentu dla mnie nie było przeproś, nie było zmiłuj. Jest termin, są chętni - będzie i spotkanie.

Postanowiłam wypełnić je aktywnościami związanymi i z górami i z blogowaniem i przy okazji stwarzającymi jak najwięcej okazji do jak najlepszego poznania się nawzajem. Nauczona już trochę doświadczeniami z innych spotkań, wiedziałam bowiem, że to nie działa tak, że siadamy przy stole, nagle znajdujemy wspólny język i rodzi się między nami nić przyjaźni. No nie, po prostu nie. A może zwyczajnie wylazł ze mnie nauczyciel?

Ta konkretna kropka na mapie

Chodziło o coś jeszcze: zaprosiłam ludzi do Radomia. Do Radomia, kumacie?

Na hasła: zlot, spotkanie, integracja, moim przyszłym gościom objawiły się pewnie zielone polany (może połoniny?), brzdąkające dzwoneczkami owieczki, zapach oscypka, jakiś szczyt do zdobycia na horyzoncie i inne, tym podobne, fantasmagorie. A tu, proszę państwa, Radom. Taki zonk.

Przyznam, że z początku rozważałam organizację wydarzenia... w Krakowie, bo to dość górskie miasto. Uznałam jednak, że tak na odległość, to ja nie ogarnę. Góry? No niby można, ale kilka wycieczek z obcymi ludźmi uświadomiło mi, że to niekoniecznie i nie zawsze jest dobry sposób i pomysł na wzajemne poznawanie, a tym bardziej polubianie się. W górach ktoś idzie szybciej, ktoś wolniej. Dla kogoś liczy się zejść jak najprędzej do schronu na browara, a ktoś inny chciałby jeszcze chwilę, a może piętnaście chwil, porobić zdjęcia, albo poleżeć na kamieniu. Komuś mało, a ktoś inny marudzi, że za dużo. W efekcie osoby z najlepszą kondycją mogłyby nawet nie zapamiętać imion tych zamykających pochód i vice versa. Góry zatem może innym razem, później.

Skoro więc ten Radom, miejsce, w którym przyszło mi żyć, płaskie jak zakalec, to tym bardziej chciałam zrobić to wszystko tak, żeby ludkom rozsianym na co dzień po całej Polsce, opłacało się tu przyjechać.

I wiecie co?
Chyba tak właśnie to zrobiłam.

Godzina zero

9 lipca to dla mnie względny początek wakacji. Nastawiałam się, że wszelkie wyjazdy zostawię na później, a do momentu spotkania - zajmę się wyłącznie spotkaniem. Siedząc w domu, dostawałam jednak kota od nerwów i ciągłego przeglądania notesu z "to do list". Nie oponowałam więc, gdy Bartek, na niecały tydzień przed planowanym zlotem, wyciągnął mnie w góry. Ja chciałam wprawdzie wrócić dzień wcześniej, on uparł się na pełne cztery dni. Może to jednak i dobrze, że w Radomiu zameldowałam się w piątek nad ranem, niewiele ponad dobę, zanim rozpoczęło się spotkanie. O tak, to był intensywny piątek. Ale dzięki skupieniu reszty zadań w przestrzeni tych kilku piątkowych godzin, nie miałam już czasu na żadne stresy.

Późnym popołudniem odebraliśmy z dworca Madzię i Tomka, a więc i wieczór upłynął towarzysko (= bezstresowo). Rano pozostało tylko wstać, ogarnąć się i stawić na miejscu. A potem? Będzie co ma być.

O umówionej godzinie 11-tej, na zbiórce stawili się praktycznie wszyscy. Cześć, cześć, jestem Gosia, chodźcie na górę, rzeczy połóżcie tutaj, częstujcie się. To co? Zaczynamy?

Z początku zrozumiała drętwica, no, doprawdy trudno, żeby było inaczej. Zarządzam odliczanie do trzech, coby nas podzielić na sześcioosobowe grupy. Pierwsza, w której jestem i ja, za chwilę ruszy się integrować do pokoju zagadek, a tymczasem gorąco zachęcam (czy może zaganiam... a to jakaś różnica? ;) ) resztę do założenia uprzęży i pogimnastykowania się na panelu. Po czym zostawiam ich tam pod opieką zaufanych ludzi*, a sama wybieram się zrealizować pierwszy punkt programu.

Przepraszam, ma ktoś klucz? - czyli Tkalnia Zagadek

Nigdy dotąd nie miałam okazji bawić się w escape roomie. Ot, wiedziałam, że coś takiego jest, ale cóż, no nie złożyło się jakoś zupełnie. Na pomysł włączenia tego typu rozrywki do planu wydarzenia wpadłam stosunkowo niedawno i w zupełnie nieoczywisty sposób.

Magda Jelonkiewicz-Bałdys, znana post factum uczestnikom imprezy jako coach, osoba prowadząca z nami warsztaty kończące część oficjalną, poleciła mi kontakt ze swoim znajomym. Był nim Maciej Florys, przewodnik górski. Odbyłam z nim co najmniej trzy inspirujące rozmowy telefoniczne, podczas których padło z jego strony sporo fajnych pomysłów. Niestety - Maciek (choć wciąż znam go tylko przez telefon, to przeszliśmy na ty), nie mógł w tym konkretnym dniu do nas przyjechać. Ale to w jego głowie zrodził się zamysł zintegrowania blogowego towarzystwa w działaniu, postawienia całej grupy przed jakimś zadaniem do rozwiązania. To miało być poniekąd górskie zadanie, a przynajmniej pozorowane na górskie. Dumałam nad tym długo, jednak ostatecznie musiałam uznać, że sama za cienka jestem w uszach, żeby wymyślić coś w tym klimacie, co byłoby jednocześnie atrakcyjne i z sensem. To jednak w czasie jednej z rozmów z Maciejem, w moim notesie pojawiło się, nabazgrolone ołówkiem, hasło: "tkalnia zagadek?".

W głowie zrodziła mi się wizja zaaranżowania "Groty" (czyli ścianki wspinaczkowej - miejsca spotkania) w escape room. To okazało się niemożliwe. Zostaliśmy zaproszeni do stacjonarnych pokoi - też super.

A zatem, tuż po zgromadzeniu się na umówionym miejscu zbiórki i zupełnie przypadkowym rozdzieleniu się na trzy grupy, kolejno lądowaliśmy w Tkalni Zagadek.

Ja, w pierwszym rzucie, trafiłam z Karolą, Darkiem, Agatą, Magdą i Mateuszem do pokoju "Psychoza". Przyswoiliśmy regulamin i daliśmy się zamknąć (nie na zawsze, a na jedyne 45 minut) w dość dziwacznym pomieszczeniu. Z zadaniem i zamiarem wydostania się zeń bez użycia siły, za to przy wykorzystaniu wszelkich pokładów inteligencji, błyskotliwości i dociekliwości, jakie tylko ze sobą wnieśliśmy.

Moje pierwsze odczucie po wejściu do środka? O cholera, nie wyjdziemy stąd za Chiny, za Koreę, za Zimbabwe. Kłódki, szyfry, jakieś dziwne znaczki i jeszcze dziwniejsze przedmioty. Za co by tu się zabrać, od czego zacząć i o co tu w ogóle, tak właściwie, chodzi?! No mnie w każdym razie skołowało. Kręciliśmy się jednak po tym pokoju, przyglądając skrupulatnie wszelkim jego elementom i dzierżąc w dłoniach kolejne powyciągane ze skrytek abstrakcyjne przedmioty (mogliby to nagrywać i potem szantażować uczestników, że jak nie dopłacą, to opublikują co bardziej kompromitujące momenty;). I jakoś tak pomału, sukcesywnie, czasem totalnie bez sensu, ale jednak - zmierzaliśmy do rozwikłania finalnej zagadki. Czas na wyświetlaczu pozostawionego na parapecie tableta leciał jak głupi. Z trzydziestu, robiło nam się nagle piętnaście, z piętnastu - osiem minut. Aaaa! Emocje, adrenalina, oj oj, aj aj! Wreszcie, gdy zostaje nam niewiele ponad 4 minuty, wklepujemy ostatni poprawny szyfr. Kluczyk jest nasz!

Houston, mamy problem!


Działaliśmy razem! Była moc!



Nooo... a przynajmniej przyglądaliśmy się temu, kto akurat działał ;)
fot. Wieczna Tułaczka
Sama forma rozrywki, jaką jest pokój zagadek, przypadła mi do gustu i już knuję, jaką by tu radomską ekipę skompletować, celem zwiedzenia drugiego pokoju - "Zbrodni".

Jeśli mieszkasz w którymś z poniższych miast, to i Ty masz Tkalnię Zagadek pod nosem :)
http://tkalniazagadek.pl/


Kicanie po ścianie


Ograniczałam budżet imprezy, jak tylko mogłam, od początku licząc się z tym, że wcale nie jest tak mało prawdopodobne, iż nie znajdę żadnego sponsora i kasę na wszelkie atrakcje będę musiała wyłożyć sama... Toteż wszelkie hotele, sale konferencyjne - odpadały w przedbiegach.

Już jednak gdy zbierałam towarzystwo w grupę na fb, w mojej wyobraźni wszystko mniej więcej miało kształt i miejsce. Miejscem tym była Grota.

W ciągu ostatnich dwóch lat, spędziłam na lokalnej ściance pewnie już nie dziesiątki, a setki godzin. Ściankę mamy w Radomiu jedną, kto więc bywa na niej regularnie, siłą rzeczy wsiąka w jej specyficzną społeczność. Ojj, lubię tę naszą Grotę. A mało tego, że ją lubię, to idealnie wpasowała się w klimat naszego wakacyjnego blogersko-górskiego spotkania.

Poza wypadem do Tkalni Zagadek - całą sobotę spędziliśmy w Grocie. Tam odbyła się późniejsza prelekcja i warsztaty, tuż przy drzwiach wejściowych stanął wieczorem grill, w końcu - nocą obiekt ścianki zamienił się w tymczasowe "górskie" schronisko. Grzechem, a na pewno okrutnym zaniedbaniem, byłoby jednak niewykorzystanie naturalnych predyspozycji naszego lokum.

Madzia w dobrych rękach :)

I ja w dobrym obiektywie ;)
fot. Wieczna Tułaczka

Większość moich gości nigdy nie miała do czynienia z liną i pionem. W czasie naszego spotkania to się jednak bezpowrotnie zmieniło! Żywię szczerą nadzieję, że ten dzień pozostawił trwały ślad jedynie w ich wspinaczkowym CV, nie zaś w ich psychice. ;)

Oko w oko z legendą

Andrzeja Marcisza poznałam osobiście zupełnym przypadkiem. My odpoczywaliśmy po rozgrzewkowym wdreptaniu na Świstowy, on był w trakcie dokonywania mega-wyczynu. Poprosił o wodę i zdjęcie. Dopiero w domu dowiedziałam się, że w ciągu czterech i pół dnia, wspinając się efektywnie przez 57 godzin, śpiąc na trasie, "zrobił" Grań Główną Tatr Wysokich, nie omijając żadnego z jej punktów.

Oczywiście, do tego bezprecedensowego dokonania doprowadziły go lata wcześniejszej, imponującej kariery wspinaczkowej.

Odważyłam się "wykorzystać" nawiązany ubiegłego lata kontakt i zaprosić Andrzeja na bloGÓRsferę w roli prelegenta. Odwaga popłaciła - Andrzej Marcisz zgodził się i przyjechał do nas z Krakowa, pomimo złamanej przed kilkoma tygodniami nogi.

Jeśli chodzi o mnie - stanowię audytorium doskonałe tego typu prelekcji. Miałam jednak lekkie obawy, na ile mocno jej temat porwie pozostałych blogerów, bo przecież blogosfera górska to niekoniecznie blogosfera tatrzańska. Poza tym, większość miała 9 lipca po raz pierwszy wciągnąć uprzęże na tyłki, tak więc wspinaczka była dla nich dotychczas czymś odległym i niekoniecznie musieli kojarzyć postać tak mocno związaną z taternictwem właśnie.



Chyba jednak brak doświadczeń wspinaczkowych, czy zróżnicowany stopień znajomości Tatr i nazwisk wpisanych w ich historię nie miały większego znaczenia dla odbioru prelekcji. Mam wrażenie (i ptaszki ćwierkają, że podobne wrażenie odniósł też prelegent :) ), że zainteresowanie i zaangażowanie grupy w odbiór treści było duże.



Rzecz jasna to, o czym opowiadał Andrzej Marcisz, leży raczej totalnie poza naszym zasięgiem, ale w opowieści tej nie było nacisku na hardkor, trudności i wyższość nad nami, zwykłymi górskimi łązęgami. Dało się za to wyłapać mnóstwo wartości uniwersalnych, takich jak miłość do gór, pasja, żądza przygody i spełniania marzeń. I myślę, że to nas porwało.



Quo vadis, blogerze? - czyli warsztaty coachingowe.


Prawdopodobnie gdybym w listopadzie nie poznała Magdy, to całej tej bloGÓRsfery w ogóle by nie było. Nie ukrywam, że inspiracja przyszła do mnie w trakcie jednych z jej zajęć (o Spotykalni, gdyby ktoś chciał poczytać, sporo napisałam TU). Będąc prawie nałogową uczestniczką jej cyklicznych spotkań dla kobiet, wiedziałam już, jak tego typu zajęcia (coachingowe - niekoniecznie dla kobiet ;) )potrafią fajnie otworzyć na siebie grupę zupełnie obcych sobie osób - a więc to było coś, czego było nam trzeba. Poza tym, miałam też już mocne zaufanie do samej prowadzącej i jej umiejętności sprawiania, że człowiek zaczyna sobie grzebać w umyśle i w duszy.


Bloger to taki dziwny ktoś, kto zaprasza do swojego życia obcych ludzi - wielu obcych ludzi, a im więcej ich jest, tym bardziej się z tego cieszy. Blog prowadzony z nastawieniem wyłącznie na profesjonalną treść, bez nadania mu pierwiastka osobistego, w niczym nie różniłby się od portalu. A ciężko się wybić swoją samodzielną pracą wśród portali, na których sukces pracuje kilkanaście lub więcej osób. A zresztą - blog to zabawa, przyjemność, a dopiero w dalszym planie coś, co chcielibyśmy uczynić swoją pracą.

Mogłabym pisać jako chroniący swą prywatność anonim. Ale czy wówczas docierałabym do tylu ludzi, do ilu docieram? I - co ważniejsze - czy miałabym z nimi takie fajne interakcje?

Tworząc bloga, tworzymy de facto swoją markę. Coś, z czym jesteśmy kojarzeni i przez co jesteśmy postrzegani. Czy tego chcemy, czy nie. A lepiej dla nas, jeśli chcemy i robimy to świadomie.

Stąd pomysł na warsztaty luźno osnute wokół personal brandingu.

Zamykające część oficjalną zajęcia poprowadziła dla nas Magda Jelonkiewicz-Bałdys z firmy Skills Factory. Były ćwiczenia w parach, w grupach, refleksje indywidualne. A na koniec - chyba najfajniejsze, ochrzczone przez nas "ludzką stonogą", pisanie sobie fajnych rzeczy na plecach.

W sensie nie samemu sobie, tylko sobie nawzajem. :)

Na kartkę z moich pleców chyba przydałaby mi się antyrama. ;)

Piwo, piwo, piwo musi być!

Ostatecznie nie samymi warsztatami, prelekcjami i próbowaniem nowych rzeczy człowiek żyje! A po całym dniu zapełnionym różnorodnymi aktywnościami, chyba już w pełni wypadało nam spróbować normalnej, tradycyjnej, staropolskiej integracji przy grillu i trunkach. ;)



A tak lulaliśmy :)


Epilog, czyli po co to wszystko?

No dobrze, spotkaliśmy się, porobiliśmy fajne rzeczy, a teraz, pełni entuzjazmu, opowiadamy o tym na swoich blogach, zamiast w pocie czoła szykować jakiś bardziej pożyteczny tekst. A Ty być może, Drogi Czytelniku, wsparłeś nas w tym finansowo i masz pełne prawo zastanawiać się, co z tego wyniknie. I, czy w ogóle coś wyniknie. Albo nie wsparłeś, wolałeś popatrzeć z boku, może sceptycznie - do czego też masz przecież prawo.

Przygotowanie tego wydarzenia kosztowało mnie wiele czasu i pracy (która jeszcze nie jest zakończona - przede mną realizacja nagród ze zbiórki na polakpotrafi.pl), z kasą też raczej będę trochę w plecy i ja też zastanawiam się, czy coś z tego wyniknie. W każdym razie - taki jest plan. Starałam się stworzyć grunt do dalszych, ale już wspólnych pomysłów. No bo wiecie - w kupie siła.

To nie będzie teraz tak, że będziemy się cyklicznie spotykać za kasę Czytelników (piwo i kiełby kupiliśmy za własną, gdyby ktoś pytał). Ale jesteśmy Wam mega wdzięczni, że umożliwiliście nam start. Wszyscy mamy nadzieję, że wyniknie z tego kiedyś coś fajnego.

My, czyli kto? (zdjęcia są podlinkowane relacjami z BloGÓRsfery)

Agata i Bartek - My way to heaven

Bartek - Morgusiowe wędrówki

Darek i Mateusz - Zieloni w podróży
Ania i Jarek - Czar gór

Karolina i Piotrek - Życie me
Kasia - Szukając Słońca
Krzysiek - Pionowe myśli
Magda i Tomek - Wieczna tułaczka
Mateusz i Ania - Zabieszczaduj
Piotrek i Sylwia - Góromaniacy

No i ja - mnie już znacie ;).

Jest też parę innych górskich blogów, których autorów z różnych względów nie było na spotkaniu.
www.blogorsfera.pl
www.blogorsfera.pl
Zapraszamy na oficjalną stronę BloGÓRsfery!

I do obejrzenia filmiku ze spotkania!





Podziękowania

- najogromniejsze - dla każdej z osób, które wsparły zbiórkę (jeszcze chwilkę trwa, gdyby ktoś jeszcze miał ochotę na kubek albo magnes https://polakpotrafi.pl/projekt/blogOrsfera ; realizacją nagród zajmę się po jej zakończeniu)

- dla Bartka - za mądre wsparcie i pomoc w ogarnianiu logistyki

- dla Magdy J.B. - za to, że kiedyś nazwała mnie fighterką ;)

- dla Fucego, Pauliny, Asi - za nieocenioną bezinteresowną pomoc w dniu wydarzenia: podwożenie ludzi do escape roomu, asekurację, zdjęcia, rozpalenie grilla i doglądanie kiełbasek :)))

- dla blogerów - za to, że przyjechali do Radomia, chociaż gór akurat nie udało mi się tutaj przez te cztery miesiące zorganizować

- dla Andrzeja Marcisza - za to, że złamana noga nie stanęła na przeszkodzie

- dla Kuby ze ścianki - za to, że mnie nie pogonił z moimi wybujałymi pomysłami, choć do końca nie wiedziałam, czy będę mieć na nie kasę

- dla Tkalni Zagadek - za fantastyczną współpracę

- dla firm Nikwax i Helios - za prezenty dla blogerów

- dla patronów medialnych - za bycie nimi



http://tkalniazagadek.pl/

http://www.nikwax.com/pl-pl/

http://www.helios.pl/20,Radom/StronaGlowna/



http://cwgrota.pl/

http://www.skillsfactory.pl/

http://www.npm.pl/
http://tatromaniak.pl/
http://www.portalgorski.pl/
http://helloradom.pl/

http://radom24.pl/

3 komentarze:

  1. Fajnie, że Wam wyszło. Mam nadzieję, że ciąg dalszy nastąpi.
    A propos wsparcia i crowdfundingu. Chyba miałaś zbyt mało wiary w swoich czytelników i w ich gotowość wsparcia. Popraw się :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Już od dłuższego czasu chodzi za mną pomysł, że blogować o górach. I dzielić się pasją. Ale ciągle się wstrzymuje. Dlaczego? - nie mam pojęcia. Ale chyba robię błąd, bo to jest sposób na poznanie super ludzi, na takich spotkaniach jakie miałaś okazję zorganizować i na "żywo" podzielić się doświadczeniami i czerpać z doświadczeń innych ;)
    Śledzę Twój blog od dawna i jestem Ci za niego bardzo wdzięczna :) Działaj dalej i nie przerywaj, bo to tu robisz zapewne docenia wiele góromaniaków :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja dzięki blogowi poznałam już całe mnóstwo ludzi, nie tylko blogujących :)

      Usuń