To chyba najdziwniejsza książka o górach, jaką przeczytałam. Bo i może zresztą to nie jest książka o górach...?
O koronach zwykle piszą ludzie, którzy je zdobyli, bądź właśnie zdobywają. Piszą czy to artykuły do branżowej prasy, czy autorskie blogi, albo książki właśnie. Piszą na własną pamiątkę, dla kasy, dla ułatwienia życia swym następcom - z różnych powodów. Ale zawsze piszą, bo tam byli, swoje przeżyli, to i swoje wiedzą i powiedzą. Czego się więc spodziewać po książce o Koronie Ziemi, której autor nie zawracał sobie głowy zdobywaniem, a zamiast tego wziął się od razu za pisanie?
Odpowiedź brzmi: wszystkiego. Absolutnie wszystkiego. W tym na przykład Hitlera i zagadnień dotyczących sprzątania własnej kupy.
Artur Hajzer, himalaista, związany z górami przez sporą część życia i na zawsze po śmierci, bo w górach pozostał, choć zdobył swego czasu to i owo, to akurat nigdy nie była to Korona Ziemi. Do podjęcia tematu skłoniła go prośba o pomoc w napisaniu książki przez jedną ze zdobywczyń owej korony. Kontrowersyjne i pasjonujące kwestie, jakie przy okazji napotkał, sprawiły, że po wywiązaniu się z zadania, usiadł nad własną książką o Koronie Ziemi.
Już na okładce wita nas zdjęcie siedmiu górskich szczytów. Klasyczny "fotoszop" - bowiem obok siebie widnieją tu wierzchołki z siedmiu kontynentów. Niepodpisane, nieoczywiste w identyfikacji. Dopiero po otwarciu książki wprowadzają nas w konsternację. Nie ma bowiem wśród nich Mont Blanc'a, nie ma Góry Kościuszki, za to stoi jak ten wół Elbrus i jakieś totalnie obcobrzmiące górzysko: Piramida Carstensza. Ki czort?!
Pamiętacie, jak w szkole uczono nas, że Rysy mają 2499 metrów wysokości nad poziomem morza? Mnie tak w każdym razie uczono. A to przecież bzdura. Tyle ma niższy ich wierzchołek, ten, który stanowi najwyższy punkt naszego kraju. Rysy jednak jako góra liczą sobie 2503 metry, bo przecież wysokością góry jest wysokość jej najwyższego z wierzchołków, a nie któregoś tam z kolei. No więc, trochę podobnie rzecz ma się z kontynentami i najwyższymi szczytami tychże. A raczej z wiedzą na ich temat.
My, Europejczycy, uważamy, że mamy własny kontynent. Ale już na innych kontynentach, Europa nie jest uważana za oddzielną od Azji. Bo i z czysto geograficznego punktu widzenia - na pewno są one jednym lądem. A co z Ameryką? Są dwie Ameryki, czy może jedna, a rozdziela się je jedynie ze względów kulturowych? A Australia? Czy stanowi samodzielny kontynent? Co z Oceanią - gdzie przyporządkować jej ziemie, pardon, jej szczyty? A wracając do Eurazji, jeśli już chcemy ją podzielić - to gdzie powinna przebiegać granica? I po której z jej stron do cholery właściwie leży ten pieruński Elbrus?
Zagłębianie się w analizy geograficzne tylko pomnaża mętlik. Może lepiej, w celu ustalenia, które szczyty doń należą, sięgnąć zamiast tego do źródeł samego pomysłu stworzenia czegoś takiego, jak Korona Ziemi...?
Tak! To takie proste! Wystarczy ustalić, kto jako pierwszy ukuł ten termin, a następnie ogłosił i zrealizował projekt zdobycia wszystkich szczytów nim objętych. No cóż... to może byłoby proste, gdyby pionierowi faktycznie pozwolono dokończyć robotę. Niestety, przypadło to na czasy górskiej aktywności Messnera, który rywalizacje, wyścigi i rankingi lubił zdaje się bardzo, a skoro sam nie wpadł jako pierwszy na zbieranie Korony Ziemi, to przynajmniej postanowił w całej tej zabawie namieszać. I oczywiście to zrobił.
Skoro więc nie o własnych przeżyciach Hajzera z procesu kompletowania Korony jest ta książka, to o czym? Ano właśnie o tym, co już pewnie wybrzmiało powyżej: o nieścisłościach, o paradoksach górskich wyścigów, o ludziach, którzy się w nie angażują. Przede wszystkim o ludziach.
Po próbie ustalenia jednej, stałej i uświęconej listy Siedmiu Szczytów - próbie właściwie z góry skazanej na porażkę (po dziś dzień każdy zdobywa taką koronę, jaką sobie wybierze), bierze Hajzer na warsztat kolejne ze szczytów. I pisze o tych właśnie szczytach. Generalnie o historii ich zdobywania, ale nie trzyma się za bardzo tych ryzów, przeciwnie - pozwala sobie na bardzo bogate dygresyjne wycieczki. Z korzyścią dla książki.
Mamy więc tu trochę encyklopedycznej wiedzy, szereg ciekawostek, a wszystko to podlane rozważaniami natury etycznej. Kto sięgnie po książkę, ten poczyta o drodze na szczyt, ale i o konotacjach politycznych tych, co na ten szczyt szli. O wielkich wyścigach, nie mniejszych pieniądzach, a także jeszcze większych mistyfikacjach. Ta książka jest po prostu o wszystkim, co się udało Hajzerowi odkopać na temat danej góry.
Warto wspomnieć, że pierwsze wydanie miało formę przypominającą album. Wydawca zdecydował się jednak wypuścić na rynek książkę w bardziej kieszonkowej formie. Bo to nie tylko tytułowy "nie-poradnik", ale też "nie-album". Tu zdjęcia tylko ilustrują. A liczyć ma się treść. Trochę zwariowana, trochę obrazoburcza, ale przede wszystkim wciągająca i ciekawa.
Nigdy nie zabierałam się do czytania książek o górach, ale skoro jednorazowa przygoda z górami, zamieniła się już w kilka lat z górami, włącznie ze stopniowym dokupywaniem sobie sprzętu, co jest wyjątkowo mobilizujące, pomyślałam sobie, że może warto poczytać o doświadczeniu doświadczonych ludzi w tych sprawach?
OdpowiedzUsuńOstatecznie swoje poszukiwania idealnej książki, spełzły na niczym, bo uparłam się, że znajdę coś o Alpach szwajcarskich, po których chodzę. Nie znalazłam nic. Nawet w sklepie ze specjalnościami, takiej zwykłej Szwajcarii nie było. (bo ja nie chcę przewodnika turystycznego, których wydano multum)
Jednak polskie góry od północnych Alp nie różnią się niczym. I myślę, że mogłabyś mi poradzić jakiś tytuł.
kliknij u góry w zakładkę "literatura górska" - tam masz kilka propozycji :)
Usuń