
Buty były chyba pierwszą częścią mojego górskiego wyposażenia, jaką zakupiłam. Nie wiem, kiedy dokładnie to było, ale na tyle dawno, że nie pamiętam, kiedy zarzuciłam chodzenie po górach w butach miejskich (co na początku mojej górskiej "kariery" się przecież zdarzało). Moje pierwsze buty w góry? Trekkingowe, twarde, ciężkie no i oczywiście za kostkę. Oczywiście, bo w tamtych czasach takie miałam wyobrażenie o górskich butach - że za kostkę być muszą. To wyobrażenie pokutuje i dziś u wielu ludzi, z czym spotykam się obecnie w pracy, bo od niedawna pracuję w sklepie sportowym znanej sieci. Klienci rozglądają się za czymś dokładnie tym samym, za czym ja rozglądałam się niegdyś, a więc właśnie: twardym, ciężkim i koniecznie za kostkę, no bo TAK TRZEBA. Wtedy ja z zadziornym uśmiechem wskazuję na swoje stopy, na których w pracy mam zawsze swoje podejściówki Garmont, bo mi w nich przez osiem godzin latania po sklepie po prostu najwygodniej, i mówię, że cóż, wcale nie trzeba. Da się inaczej. Ja w tym właśnie, co mam na nogach, śmigam po Wysokich Tatrach.