środa, 22 kwietnia 2015

Były krokusy? Były! Szczyt zdobyty? Zdobyty!


A zatem wycieczka udana. A że krokusom daleko było do prezencji a'la osławiony rozległy fioletowy dywan, a bliżej do zmokłej kury, szczyt natomiast był niczym więcej jak minimalnie wystającym z lasu pagórem - och, już mniejsza o to.
Oj, bo w ogóle planowanie nie ma sensu. Zaplanować, to sobie można Majorkę jakąś. A nie Tatry. I to jeszcze na pograniczu zimy i wiosny. Tym razem, cóż, siła wyższa. Wygrałam - jeszcze jesienią - pewien konkurs, w którym nagrodą były noclegi w Zakopanem. Czas mijał i należało w końcu nagrodę odebrać, bo odwieczna zasada brzmi, że jak dają, to się bierze (nie kojarzyć z oddawaniem po tygodniu ;).

Umawiam się więc z Dominiką, potwierdzam rezerwację i to wszystko na jakieś 3 tygodnie przed wyjazdem. Pozostaje mieć nadzieję na pogodę. Potem zaś pozostaje już tylko tę nadzieję stracić. I mimo to pojechać.

Dobiłyśmy na miejsce późnym, dżdżystym wieczorem, ogarnęłyśmy się, utwierdziłyśmy po raz kolejny w przekonaniu, że mamy lawinową trójkę i marne szanse na choćby najmniejsze przejaśnienia. W zasadzie to mamy marne szanse na to, że nie przemokniemy do suchej nitki. Nie można powiedzieć, że nie ma to swoich plusów, bowiem... kładziemy się spać z budzikami poustawianymi bodaj na 8-mą :D.

Tak też istotnie wstajemy, ogarniamy się bez ciśnienia, rozpoczynamy plotkowanie, kwaterę opuszczamy jakoś przed 10-tą, a jeszcze się na nią kawałek wracamy, gdyż zapomniałam pewnej niezmiernie istotnej rzeczy :D.

Wreszcie dojeżdżamy na parking i ruszamy Doliną Chochołowską. Chociaż... nie takie może znowu wreszcie, bo ja Chochołowskiej doprawdy nie lubię. Ale co tu innego robić w tych warunkach? Grunt, że jak zaczynamy gdakać przy budce z biletami, tak nam się tematy tymczasowo wyczerpują już w bliskich okolicach Polany, a zatem udaje mi się praaawie nie zauważyć, którędy idę ;).

Ach! Znajdujemy krokusy. W trochę dziwnym momencie, bo rozmawiamy akurat o wypadkach, wspominamy jeden konkretny i dosyć przykry, a potem ja się ni z tego ni z owego drę rozradowana: "Tyyyy, paaaatrz!!!".


Krokusy - szumne słowo. Bida z nędzą uchowana jakoś pod rozłożystymi gałęziami smreka. Ale co tam, i tak wypinamy się we wszystkie strony, co by je jakoś uwiecznić. Przy okazji zwracamy uwagę kolejnych przechodzących turystów. Nie wiem, czy bardziej na krokusy, czy na nasze wypięte tyłki, ale to pomińmy.

Pogoda w dolinie nie jest taka znowu jednoznacznie tragiczna. Najpierw trochę pada, potem przestaje, śnieg z początku się ciapie, im wyżej, tym jest przyjemniejszy, no i całkiem ciepło jest. W schronisku robimy chwilę przerwy, a potem dawaj!!! na Grzesia z pełnym optymizmem, no bo skoro nie jest tak najgorzej, to może się uda i na Rakoń.


W ogóle to ja debiutuję zimą w Tatrach Zachodnich, a na Grzesiu kiedyś niby byłam, ale to 5 lat temu, historia, więc się nawet trochę jaram. Bardzo trochę.



Ale jest pięknie. Las bajkowo biały, szron, lód, śnieżne czapy. Nie wiem, doprawdy nie wiem, w którym momencie nastąpiło spodobanie mi się zimy. Kiedyś ta monochromatyczna, ciapliwa i dokuczliwie zimna franca wywoływała we mnie jedynie gwałtowny odruch wymiotny. Teraz to taki jakby zachwyt.



Podchodzimy bez żadnych problemów, mijamy co i rusz innych turystów, to podchodzących pod górę, to już zeń schodzących. Także tak sobie człapiemy, dobrze jest. Do czasu. Albo inaczej - do grani.


Nie ma tej grani do szczytu Grzesia jakoś szalenie dużo, ale i tak daje nam skubana w kość. Oj no, nie sama grań, czym może dać w kość grań na Grzesia? Natomiast postanawiają nas zajechać warunki na niej. Jakie? Ano takie, że wieje, kurzy i nie widać zupełnie nic, co znajduje się w odległości kilku metrów od nas. My nie jesteśmy takie znowu delikatne, żeby się tym jakoś bardzo przejmować, ale jak mi się w percepcji wzrokowej niebo zlewa z ziemią, a grań ze zboczem, to czuję się dość oryginalnie. Oryginalności dopełnia fakt, że wspomniany już wiatr skutecznie i zaskakująco szybko pozbywa się śladów bytności człowieka.



O Rakoniu możemy zapomnieć.


Tymczasem wpadamy na krótką gościnę do Grzegorza. Foteczki i w dół, bo Grześ ciasteczek bynajmniej nie wyciąga. Humory wbrew pozorom nam dopisują. Ależ skąd, wcale nie z tego powodu, że na kwaterze czeka wiśniówka i im wcześniej zejdziemy z gór, tym krócej zmuszona będzie na nas czekać. Nieee, bynajmniej.

oryginalna mascara made by winter :P


Jak już wspominałam, nie tylko my tego dnia wpraszamy się do Grześka, toteż, choć nasze ślady są już prawie zasypane - zdążyły powstać nowe.

Sprawne zejście do schronu, mniej sprawne do parkingu (nuuudno!). A potem rozgrzewająca herbatka sięgająca tradycją do minionego sylwestra (choć do idealnych proporcji brakuje gorzkiej żołądkowej).

6 komentarzy:

  1. Ja również nie lubię Doliny Chochołowskiej. Długa i nudna, ale czasem trzeba.

    Taa, na pewno ta wiśniówka nie przyciągała w takich warunkach :P

    OdpowiedzUsuń
  2. A czy Grześ jest trudny do wejścia? Oczywiście w sezonie letnim.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki.pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń