środa, 6 kwietnia 2016

Sławomir, we need to talk - czyli Sławkowski w stylu oblężniczym


To była długa historia. Miałam jakiegoś szczególnego pecha do tej góry, który to pech spowodował, że wracałam się spod niej aż trzy razy. A biorąc pod uwagę góry tejże urodę, czy raczej tej urody brak i występujące nań trudności, czy raczej tych trudności brak (przynajmniej na szlaku) - no cóż, było to dość śmieszne.

Za pierwszym razem wszystko szło dobrze, dopóki mnie się nie zaczęło wydawać, że idzie źle. Była to moja druga zimowa wycieczka i choć śniegu leżało wówczas jak na lekarstwo, to jakoś wymiękłam, gdy po doczłapaniu się na grań, ukazało się mym patrzałkom, bardzo odległe jeszcze zresztą, dość strome podejście na wierzchołek. A zwłaszcza, gdy mnie się podczas tego ukazywania przypomniało, że nie mam ubezpieczenia.

Za drugim, w rok później, śniegu było więcej, a nikłe ślady gdzieś się urwały sporo poniżej Grzebienia. Prowadziłam zatem towarzyszy po prostu pod górę. Po zasypanych śniegiem kosówkach nota bene, pomiędzy których gałęzie wpadały nam od czasu do czasu nogi. Jeszcze rok później miałam się przekonać, że ten kawałek po prostu jest taki gówniany, i nawet jak się idzie po śladzie, to się grzęźnie. No więc wtedy byliśmy już w sumie niewiele poniżej grani i też wszystko szło dobrze, dopóki... mojemu towarzyszowi nie zaczęło się wydawać, że idzie źle, dopóki nie stwierdził, że jesteśmy w jednym wielkim żlebie (?!?!) i nie zaraził niepokojem towarzyszki, spychając mnie do mniejszości wierzącej w dobre i stabilne warunki. Cóż było robić, zeszłam wraz z nimi.

Trzecie podejście padło na czas bezśnieżny i w związku z tym - nie padło na szlak. Chciałam się tym razem na tę paskudną górę zaczaić z drugiej strony (z której akurat jest nawet dość ładna) i obadałam topo drogi przez Jaminę. Niestety, barierą okazały się kosówki, które nieprzykryte przez śnieg uniemożliwiły przedostanie się do właściwego żlebu.

Zimę prawie całą przesiedziałam w domu. Warunki nie chciały kolaborować z moim wolnym, albo wolne z warunkami. I w ogóle zleciało jakoś, bo zajęć dużo miałam na głowie, a i nie chciało mi się marznąć za bardzo. Wiosna przyszła, śnieg się trochę uklepał i zaczęło we łbie kiełkować to i owo. Sławka miałam w planie już tydzień wcześniej, ale bardzo niska temperatura w połączeniu z silnym wiatrem ostatecznie wybiły mi z głowy pomysł biwaku. A na co innego nie chciało mi się samej jechać. Bo wtedy miałam jechać sama.

Ale już mnie wzięło. Otrząsnęłam się z wielotygodniowego marazmu, już poczułam ten dawny zew. Leń leniem, zmęczenie zmęczeniem, ale coś zaczęło ciągnąć. Od pierwszych dni tygodnia optymistyczne prognozy na weekend. Z początku mamy jechać razem, ja i Bartek. Jeszcze nie wiemy, na co. W piątek rano Bartek rezygnuje. Ja wracam do planów ostatecznego podboju Sławkowskiego. Po południu Bartek jednak się podłącza pod mój plan, pakuje się i kupuje nam bilety.

(BTW, to połączenie, co miało z Warszawy bezpośrednio na Słowację wywozić... Istnieje toto w ogóle? Jechał ktoś? Widział ktoś rozkład poza tym, który był przytoczony w artykule zapowiadającym powstanie połączenia..?)

Rano jesteśmy w Zakopanem, czas jakiś siedzimy na dworcu, a potem jedziemy na Łysą Polanę. Nie znajdujemy tam przystanku, a że ja czytałam, że trzeba trochę przejść, to ruszamy i dochodzimy aż do Jaworzyny. Na autobus musimy zaczekać jeszcze parędziesiąt minut. Niepewni, czy on w ogóle będzie, zaczynamy łapać stopa. Jeden taki miły pan się myli, bo tuż przed odbiciem w prawo wraz z Drogą Wolności stwierdza, że jednak nie jedzie do Smokowca. Wysiadamy więc na skrzyżowaniu, dokładnie w centralnym zadupiu, z daleka od jakiegokolwiek przystanku. A ja się w dodatku orientuję, że zostawiłam u gościa w samochodzie jeden ze swoich buffów (jeden mam zawsze na szyi, drugi na głowie), grr. Łapiemy więc stopa znów, nie mając już teraz wyboru. Para Słowaków podwozi nas do Tatrzańskiej Łomnicy. To wciąż nie Smokowiec, ale na Sławkowski można już ruszać. Widać stąd to bydle aż za dobrze. Wypatrujemy na mapie jakiś żółty szlak prowadzący wzdłuż Studenego Potoku na Siodełko. No. To teraz tylko znaleźć odbicie w ten szlak. Idziemy wzdłuż drogi wątpiąc już we wszystko, aż wreszcie jest jakaś tabliczka, informująca, że za sto metrów trzeba iść w lewo, po czym za pięćdziesiąt metrów jest strzałka każąca iść prosto (no bo w lewo to faktycznie raczej Poprad jakiś, a nie Siodełko), a po paru krokach skręt w prawo. A idźta wy, ludu słowacki, z tymi swoimi oznaczeniami!

No dooobra, jesteśmy na żółtym szlaku, ćlapiemy się przez błoto, tańczymy na lodzie, ptaszki ćwierkają, potok szumi. Z półtorej godziny, albo i więcej, później siedzimy na Hrebienoku. Jest godzina 14-ta. Biorąc pod uwagę, że będziemy biwakować, źle nie jest. Ale już dotarcie tutaj trochę nas wymęczyło.

Ruszamy magistralą, żeby znaleźć niebieski szlak na Sławka, tam znów błoto. Bartek mnie dogania i mówi, że rezygnuje, nie chce mu się, nie podoba mu się taki warun. Ja, cóż, i tak z założenia miałam być tu sama, on się w sumie w ostatniej chwili podczepił. Nie będę się czwarty raz wracać spod tej góry. Nie zamierzam się ładować na siłę, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, ale jak się da, to tam wejdę. Buzi na pożegnanie i luby wraca do domu, a ja idę dalej.

Pierwsze pięć minut samotnej wędrówki to moja zdławiona panika. Tak, w pierwotnej wersji planu miałam być tu sama, ale potem przez chwilę jednak miałam mieć towarzysza. Nie nastawiłam się więc na tę moją samodzielność przez długie godziny podróży, ale nastawiam się na nią teraz, w ciągu tych kilku minut. A więc jednak będę spać sama, gdzieś na szczycie, albo grzbiecie góry, wybiorę miejsce na biwak - sama, zagotuję sobie śnieg na gorący kubek i herbatę - też sama. A więc jednak wszystko, wszyściuteńko, allllllll by myself. Niby: co za różnica? Głowa, psycha, wiadomo, jakiejś fizycznej, materialnej różnicy brak. Ot, morale, jak powiedział mój przyjaciel, gdy tydzień wcześniej rozważałam samotną wycieczkę. Ten drobny czynnik, który wygrywał czasem wojny.

Gdy odbijam w niebieski szlak, pozbywając się orbitującej dookoła, spacerującej magistralą gawiedzi, mówię do siebie głośno, że dam sobie radę. Decyzję podjęłam już dawno, ale przyjemniej będzie mi się ją realizować z wiarą w to, że sobie poradzę, zamiast sraki, że gdzieś tam wysoko rozbeczę się, bo mi się nie uda odpalić kuchenki i taka zapłakana zamarznę. Na Sławkowskim, kuźwa.

No i tak sobie idę, staram się spieszyć, bo optymalnie byłoby jednak dotrzeć na szczyt przed zmrokiem i mieć choć lekki zapas na zorganizowanie gdzieś w pobliżu noclegu. Słońce jednak przygrzewa mocno, a plecak trochę ciąży, więc nie udaje mi się utrzymywać równego tempa. Do Maksymilianki błoto i cienka warstwa śniegu. Dalej śniegu już trochę więcej, ale nie tyle, żeby utracić z oczu bieg ścieżki przez kosówki. Zresztą - wydeptane wzorowo. Mijam grupki ludzi schodzących z góry. Najpierw trzy pary, wreszcie... piętnastoosobową wycieczkę w półbutach i z przemoczonymi od dupozjazdów spodniami, co utwierdza mnie w przekonaniu, że wejść się w tych warunkach zdecydowanie DA. Zachowując dystans, za wesołą wycieczką schodzi pojedynczy facet, Polak, no i pada sakramentalne: "Nie za późno trochę?". Odpowiadam, że idę na biwak, on ostrzega, że na szczycie nieco wieje.

Chyba najmniej przyjemna część trasy, to wylezienie z kosówek na Grzebień. To tutaj przed rokiem wpadaliśmy w dziury. Wpadam w nie i teraz. I w ogóle strasznie grzęznę. Śnieg ma konsystencję serka wiejskiego, ciężko znaleźć jakiekolwiek oparcie. No i te dziury. Odpinam od plecaka czekan i opierając się na nim (wcześniej szłam z kijkami, ale niewiele pomagały na tamtym odcinku) jakoś się wygrzebuję.



Od momentu dopełznięcia w okolice grani, trochę mi już fajniej, bo przynajmniej nie pokonuję tej drogi po raz drugi, czy trzeci, a jest ona dla mnie nowa. Odsłania się widok na szczyt, ten, co to kiedyś mnie wystraszył. Tak dokładnie rzecz ujmując, to szczytu jeszcze ów widok nie obejmuje, bo dziad się chowa do ostatniej chwili, no ale jego bliskie okolice owszem, są widoczne. A na nich... kręcą się jacyś ludzie, którzy zdają się ani wchodzić, ani schodzić.


Ja biorę się za trawersowanie kolejnych garbów Sławkowskiego Grzebienia. Wciąż pod górę i wciąż po śniegu przypominającym smarki, tyle że tu mi już tak nie dogrzewa. Coraz częściej idę cieniem, no i śnieg zaczyna lekko podmarzać, więc gdzieś tam decyduję się na założenie raków, zwłaszcza, że pode mną rozpościerają się setki metrów zbocza. Słońce pomarańczowieje, gdy mijam akurat parę Polaków, od których dowiaduję się, że faktycznie na szczycie kręci się inna para zamierzająca, tak jak ja, tam spać. Będzie mi więc raźniej.


Niechętnie zerkam na zegarek. Mam dwie i pół godziny do zmroku, szacuję, że na szczyt stąd będę szła jeszcze jakieś dwie godziny. Dwie godziny później okazuje się, że szacowałam bardzo dobrze. Nie jest trudno, ale jestem już zmęczona, staram się spieszyć, najchętniej bym coś zjadła, ale czasu mi szkoda, zasładzam się więc tylko czekoladą. No i pić mi się chce tak bardzo, że zdaje mi się, że jak już dolezę na górę, to pierwszą mą czynnością tam podjętą będzie odpalenie kuchenki, a następnie wypicie litra herbaty, którą teraz oszczędzam.



Opuszczam żmudne trawersy, zostaje mi jeszcze tylko to strome końcowe podejście. Na czymś w rodzaju przełączki pod nim obczajam dwa płaskie miejsca, nieco osłonięte od wiatru głazami. Gdybym na górze miała nie znaleźć nic lepszego, to planuję tu wrócić na nocleg. Słońce już zupełnie serio zachodzi, pasowałoby się więc wdrapać czym prędzej na tę górkę.


Łooo matko, jak ja tam walczę, jak ja już mam dosyć, jak ja już ciągnę na rezerwach. Narzucam sobie określone liczby kroków do następnego kilkusekundowego postoju na wyrównanie oddechu. Wreszcie nakazuję sobie zatrzymać dopiero obok bryłki śniegu, która z dołu wydawała się być na końcu stromizny. Przy bryłce doznaję wzruszenia, bo widzę krzyż.

Diabli jednak biorą me wzruszenie, bo krzyż po kolejnych kilku krokach okazuje się być zatkniętą przy namiocie łopatą.

Mijam ten namiot i prę dalej, bo gdzieś tu już ten szczyt do cholery być musi. Odsłania mi się w końcu, wraz z krzyżem i dwójką ludzi kręcących się dookoła. Słowacy. Trochę dziwnie na mnie patrzą, nawet upewniwszy się, że mam "spacak", ale są mili, oczywiście robimy sobie nawzajem zdjęcia, a oni oferują mi pożyczenie łopatki. Tejże samej, którą wzięłam za krzyż.

Mission completed.

 Jaworowe i Lodowy.

Klasyczna szczytowa fotka.

W oddali naszą Świnkę i Kozi widać.

Jaworowe w roli głównej.


Lodowy jak Everest.

Najpiękniejsza z dolin :)

Na szybko dokumentuję zachód i umykam trochę niżej, w okolice ich namiotu. Wykopuję w śniegu miejsce na karimatę, co przywodzi mi na myśl kopanie sobie grobu, tworząc dookoła dość wysoki murek. Wiatr nie jest silny, ale skoro trafiła mi się możliwość użycia łopatki, to czemu nie skorzystać? Szersze to mogłam trochę wykopać i bardziej dno wyrównać, ale marzenie jak najszybszego władowania się do śpiwora wygrało z dbałością o wygodę.


Jeszcze wykopanie wąskiego korytarzyka na kuchenkę, a potem ekspresowe rozłożenie karimaty, śpiwora, ściągnięcie butów i siup w ciepły puszek. Teraz tylko tak nagotować sobie wody, żeby nie podpalić śpiwora i można powiedzieć, że jesteśmy w domu.



Durny z Łomnicą.

A tu głównie Wysoka i Staroleśny.

A nie. Jeszcze trzeba tak jakoś przelać herbatę do termosu, żeby się nią nie zalać. Wizja konieczności opuszczania w środku nocy śpiwora celem zrobienia siusiu, powstrzymuje moje fantazje wlania w siebie litra świeżej herbaty i nakazuje ograniczyć się do kubka. Jeszcze zupa z proszku z kaszą kus kus, też jedzona z największą ostrożnością, żeby sobie całego kampingu nie zapaskudzić rosołem knorra. Łącznie trzy cykle topienia śniegu. I w końcu do nóg i tyłka od dawna grzejących się w śpiworze mogę dołączyć także tułów. Działa mi internet, więc właściwie czuję się całkiem swojsko. Ciemno jest już dawno, a Słowacja w dole migoce tysiącami poruszających się i stojących w miejscu światełek.

Rankiem wcale nie chce mi się wstawać, a z ciepłych pieleszy śpiwora wygania mnie głównie świadomość tego, że z każdą godziną śnieg będzie znów transformował w serek wiejski. No i wschód słońca też mnie trochę wygania, niech będzie. Ładny jest, nie powiem.

Jestę kokonę.

 
Kokon: aktywacja.


Jak na pierwszy raz, całkiem niezły grób.

Wracam na wierzchołek, z którego właśnie schodzą moi dzisiejsi sąsiedzi. Po popełnieniu satysfakcjonującej liczby zdjęć, w tym samojebek z czekana zamiast statywu, wracam do obozu i zabieram się za pichcenie śniadanka, po czym zagarniam graty i ruszam w dół, nastawiając się na kilkugodzinną gehennę.




Po zmrożonym śniegu, no i w dół zamiast w górę śmiga mi się jednak tak dobrze, że w niecałe półtorej godziny później zatrzymuję się na pierwszy dłuższy popas... niewiele ponad Maksymilianką. Od tej pory konsystencja śniegu nie ma dla mnie już większego znaczenia, spieszyć się też nie muszę, bo autobus ze Smokowca na Łysą Polanę mam dopiero za kilka godzin, dalej więc włączam bardziej spacerowe tempo, a także nadkładam drogi, żeby posiedzieć przy piwku na Siodełku.

O tam, tam właśnie jest piwo!

Podsumowując... Po pierwsze: przez całą drogę ku górze klęłam siebie w myślach i nie tylko w myślach, że nie weszłam tu wtedy za pierwszym razem, dwa lata temu. Schodząc, byłam przeszczęśliwa, że wtedy tu nie weszłam. Gdybym wówczas weszła - nie byłoby teraz tego biwaku, zachodu i wschodu słońca, nie byłoby tego testu na samodzielność, który sobie zafundowałam.

Po drugie: Wszystko wskazuje na to, że udało mi się wyczaić tusz do rzęs, który wytrzymał 48 godzin w tym biwak i ściekające z  czoła strumienie potu wymieszanego z kremem z filtrem. Ha!

Po trzecie: przypomniałam sobie sporo ważnych rzeczy o sobie. I dowiedziałam się paru nowych.

Po czwarte: wreszcie zaliczyłam tę wstrętną górę! ;)

29 komentarzy:

  1. Gratulacje! Ja mam takie porachunki z Kieżmarem. Przede mną trzecia próba. Przed Tobą z tego co wiem pierwsza, oby bez wycofu :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie się nie mogę zdecydować, co by tu teraz :P

      Usuń
  2. Co to jest za tusz Ty mi powiedz! :D No i... z ciekawości - jak ciepły masz śpiwór i czy tak bez namiotu to spoko loko? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tuszowi zrobię zdjęcie i gdzieś wrzucę :D
      a śpiwór mam bardzo ciepły, o taki: http://cumulus.pl/pl/kategorie/spiwory/alaska-1300?gid=14&vid=6&cms_user=49ff009a710bdcf7c7746b7177cccec9

      jak nic nie pada,to namiot jest zupełnie zbędny

      Usuń
  3. Gratulacje :) ja sama nie odważyłabym się i też podłączam się do pytania co to za wspaniałej jakości tusz??

    OdpowiedzUsuń
  4. chyba taka samotna wędrówka + nocleg mają swój urok? dużo śniegu i czasu na myślenie;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Urok tak, myślenie... hmm niby o czymś tam sobie zawsze rozmyślam, jak idę, ale nie mogę się skupić i zazwyczaj mi jakieś badziewne i męczące melodie się wkręcają w umysł :D więc się skupiam głównie na zmianie repertuaru w mojej mózgowej playliście.

      A w śpiworze za dużo nie myślę, bo biorę proszka na spanie ;)

      Usuń
  5. Cudne zdjęcia! Gratuluję odwagi, zaparcia i podobnie jak dziewczyny dołączam się do pytania o tusz :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Graty za Sławkowski, taki wyczekany i wychodzony ;)

    "Nie znajdujemy tam przystanku, a że ja czytałam, że trzeba trochę przejść, to ruszamy i dochodzimy aż do Jaworzyny." - Przystanek jest na tym dużym parkingu koło sklepów tuż za mostem. Pewnie już wiesz, skoro wracałaś słowackim autobusem ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. To bez sensu pisać komentarz, kiedy nie ma się nic do napisania, ale naprawdę brakuje mi słów. Po prostu ach.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  9. Gosia, szacun!ten Twój Sławkowski to coś jak Nanga Czapkinsa, z tym, że on w końcu nie wszedł...:-P nie wiem, co mi się najbardziej podobało z całej historii, może to,że w końcu poszłaś sama; znam takich co sami do kina nie pójdą, hehe...
    Autobus chyba jest, podobno w lecie ma jeździć codziennie, przez Radom jedzie na bank, ale nie da się kupić biletu przez net.Mnie tylko przeraża wyjazd z Krk o 4 rano, ale jak tylko uda się przetestować to dam znać...Kurde, mam nadzieję, że nie zlikwidowali ;-)
    Piękny musi być taki samotny biwak, ale chyba zimowe warunki do mnie nie przemawiają, też się zastanawiam jaki trzeba mieć śpiwór i ciuchy żeby nie zamarznąć. Jak wszystkie dziewczyny dołączym do pytania o tusz :-D A sofshell to ten upolowany w 4Fie pewnie? Ładnie się prezentuje na zdjęciach ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Śpiwór mam taki: http://cumulus.pl/pl/kategorie/spiwory/alaska-1300?gid=14&vid=6&cms_user=49ff009a710bdcf7c7746b7177cccec9

      Co do autobusu, to jakieś połączenie-widmo. Nigdzie nie mogłam go znaleźć, ani na e-podróżniku, ani na stronie przewoźnika. Jest tylko stare info, że połączenie ruszy w grudniu i nic poza tym...

      Soft oczywiście ten z 4F :) pierwszy raz w terenie - dał radę!

      A do kina to i ja kiedyś nie poszłabym sama ;).

      Usuń
  10. Paszczę mam otwartą na ościerz - szacun kobieto, szacun.
    Mega wyrypa, pikne warunki, no och i ach. Ale ten, tego, jaki to tusz? ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Długo wyczekane smakuje najlepiej ;)

    OdpowiedzUsuń
  12. Chwila wzruszenia przy łopacie mnie rozwaliła ;D
    Oraz wspinaczka mnie nie ciągnie (wysoko i przepaście, brrrrr ;) ale coraz większa mam ochotę na nocleg w górach. :) /dzierzba

    OdpowiedzUsuń
  13. Gratulacje - świetna relacja, jak wygląda sprawa z dostępnością szczytu wedle regulacji TANAP? są wyjątki od reguły?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sławkowski w okresie zimowym (czyli od 01.11. do 15.06) jest legalnie dostępny tylko jeśli nie ma na nim śniegu.

      Słowo klucz to oczywiście: "legalnie".

      Usuń
  14. Dziękuję za info - tak myślałem, chociaż opis TANAP nie jest oczywisty.

    OdpowiedzUsuń
  15. Przyznam szczerze, że przez jakiś czas śledziłam Twoje relacje z dozą sceptycyzmu, więc siedziałam cicho. Ale, kurcze, szacun :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem bardzo ciekawa, czemu szacun akurat za Sławkowski...? Toż to pagór :)

      Usuń
    2. Nie chodzi mi o trudności góry. Bardziej chodzi mi o ten wymiar psychologiczny samotnego biwaku zimą :)

      Usuń
    3. Pagór, nie pagór ale kawał góry do przedreptania. Kiedyś podobno był najwyższy w Tatrach, póki mu jakieś 300 m z wierzchołkiem nie zjechało... A że stoi sobie z boku to i widoki rozleglejsze i prawie 1 km w pionie do pokonania. W Twoim przypadku z ciężkim plecakiem, grzęznąc w śniegu więc szacunek słusznie się należy :-)
      Na podziw zasługuje również fakt, że piszesz bloga ot tak, po prostu jak było. Bez zadęcia jaka to jesteś wspaniała i jakie niesamowite rzeczy robisz (a robisz!). Szczerze też i z humorem opisujesz chwile zwątpienia i porażki bez niepotrzebnego epatowania grozą. Nie wiem skąd to się bierze ale większość zgrywa nieomýlnych herosów, dla których każdy wysiłek to pikuś i zawsze jest zakończony pełnym sukcesem. No i oczywiście nigdy nie zaliczyli żadnych wtop a jak ktoś się przyzna do wycofu to po prostu jest cienias i trzeba go zdołować i skreślić. Dla mnie taka postawa jest g... warta i tym cenniejsze są głosy osób takich jak Ty, które niczego nie udają.
      Dziękuję, że chcesz się swoimi doświadczeniami z nami dzielić.
      Pozdrawiam
      Natalia

      Usuń
  16. "Buzi na pożegnanie i luby wraca do domu, a ja idę dalej."

    Serio!! Zostawił cię ??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak. Na pastwę Sławkowskiego. A to buzi to było w cztery litery. :D

      No błagam. Poszłam se sama i przeżyłam przygodę życia. Jakie "zostawił"?

      Usuń