Na pomysł połączenia tych dwóch celów w jeden wpadłam na wieczór przed ich przewędrowaniem. Wszelkie portale pogodowe zgadzały się co do tego, że następny dzień miał być równie ciepły (a raczej gorący) i bezchmurny jak ten mijający - można porywać się na dłuższą wędrówkę i odleglejsze cele.
Tak więc rano obieramy kierunek na Zdziar, skąd bierze swój początek jedyny czynny w Tatrach Bielskich szlak (wedle przewodnika jednokierunkowy, ale sprawdzamy w wikipedii - wyjaśnia się, że teraz już można nim legalnie chodzić w obie strony). Mniej więcej naprzeciw stacji benzynowej skręcamy w prawo i jedziemy wąską drogą przez las jeszcze dobry kawałek. Około godziny 7.15 docieramy do hotelu "Magura" i pod nim zostawiamy auto. Przechodzimy przez hotelowy plac zabaw i jesteśmy już na szlaku. Wedle mapy oznaczenie zielone, w rzeczywistości zielone i czerwone. Zielone znaki to kreski malowane na ukos - będziemy bowiem podążać ścieżką edukacyjną. Mijamy jeszcze kilka zabudowań, przechodzimy przez mostek i niebawem wkraczamy do lasu. Jest słonecznie, ale jeszcze dość chłodno, ścieżka jednak właściwie od razu zaczyna wieść lekko pod górę, rozgrzewamy się więc prędko. Szlak okalają wielkie liście łopianu, wokół rośnie wiele liściastych drzew, gdzieniegdzie kwitną nieznane nam rośliny. Krajobraz urozmaicają pojawiające się przed nami lub po bokach skały. Szlakiem podążają już turyści, podchodząc wymijamy kilkoro z nich, ale tłoku zdecydowanie nie ma. Nieco nuży mnie podejście przez las, choć z drugiej strony wiem, że gdy tylko wyjdziemy ponad jego granicę - zaraz za nim zatęsknimy. Po porannym chłodzie szybko pozostało jedynie wspomnienie. Teraz jest już duszno, pot wylewa się z nas hektolitrami, a niebawem wyjdziemy z cienia na palące słońce.
Jeszcze w lesie pojawia się miejsce oznaczone na mapie wykrzyknikiem. Nic specjalnego, ot skała wystająca z ziemi. Dla ewentualnej pomocy wisi łańcuch. Potem będą jeszcze dwa czy trzy podobne miejsca, tyle że może krótsze i już bez łańcucha. Spokojnie do przejścia, dziecinnie łatwo i bez niebezpieczeństw.
Podejście jest dość konkretne, z każdym krokiem zdobywamy wysokość i wyciskamy z siebie kolejne litry potu. Odnotowuję, że podłoże ścieżki to głównie niewielkie, niezwiązane z ziemią kamyczki. Przy podejściu nie robi to większej różnicy, ale już widzę jak bardzo do kitu będzie się tędy schodzić. To jednak nie czas na myślenie o zejściu. Las powoli się kończy, przechodzi w rozrzucone luźno krzewy, które dają tylko odrobinę cienia. Zwracamy uwagę na zupełną odmienność tutejszej przyrody od tej, do której przyzwyczaiły nas Tatry Wysokie. Tu nie ma kosodrzewiny!
Gdy nawet już te wątłe krzaczki zostają daleko w tyle i o jakimkolwiek cieniu możemy zapomnieć, na ratunek przychodzi coś, na co od dawna bardzo liczyliśmy - wiatr. Jesteśmy już dość wysoko, tu powinno od czasu do czasu powiewać, jest szansa nawet na to, że na przełęczy zmarzniemy. Ogólnie jestem ciepłolubna, to, że marzę o zmarznięciu świadczy, że przygrzewa nas naprawdę dobrze.
Przed nami widać już pierwszy dzisiejszy cel, czyli Szeroką Przełęcz. Widać też ciemne i rogate sylwetki kozic przyglądających nam się z góry. Miejsce, w którym się znajdujemy zachwyca bezkresem traw i kolorami tak ładnie współgrającymi w dzisiejszym błękitem nieba.
Przed nami widać już pierwszy dzisiejszy cel, czyli Szeroką Przełęcz. Widać też ciemne i rogate sylwetki kozic przyglądających nam się z góry. Miejsce, w którym się znajdujemy zachwyca bezkresem traw i kolorami tak ładnie współgrającymi w dzisiejszym błękitem nieba.
Jeszcze troszeczkę pod górę (wiaterek!) i... zaraz zaraz. Najpierw należy zaznaczyć, że podejście na Przełęcz pozbawione jest jakichś specjalnych widoków, właściwie to poza tym, co na zdjęciu, wiele więcej nie widać. Oczywiście jest ładnie, pięknie nawet, ale nic to nie ma wspólnego z szeroką górską panoramą. Trawy, skały, wzniesienia, w dole las, a trochę dalej zabudowania Zdziaru. Wiemy mniej więcej, co czeka nas na Przełęczy, widzieliśmy zdjęcie, ale nie jesteśmy pewni, czy to szerokie siodło przed nami to już ta przełęcz i czy te widoki, co ich oczekujemy, będą rozpościerać się dokładnie stamtąd, czy też może trzeba gdzieś jeszcze podejść. A może w ogóle na zdjęciu to wszystko wyglądało ładniej niż w rzeczywistości. Tak więc - ostatnie metry podejścia, wychodzimy na Szeroką Przełęcz i... to jest jak chwyt za gardło, jak nagły haust powietrza, coś tak niesamowitego, że aż kręci się w głowie. Zdawałoby się, że całe Tatry mamy tu jak na dłoni. Po lewo ogromne, bo położone niedaleko stąd szczyty takie jak np. Łomnica czy Jagnięcy, nieco w prawo odleglejsze, strzeliste i mroczne masywy m. in. Lodowego Szczytu, dalej jeszcze polska część Wysokich z rozpoznawalnymi choćby Rysami, aż wreszcie łagodne fale Tatr Zachodnich, tuż przy nas zaś oberwana z tej strony Płaczliwa Skała. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że to jest najpiękniejsze, co kiedykolwiek widziałam w Tatrach, a trochę już przecież widziałam. To uderzenie piękna potęguje właśnie fakt jego nagłości, to, że panorama nie oswaja nas uprzednio ani trochę ze swoim widokiem, nie wyłania się stopniowo, ale pojawia się prawie że znienacka.
Zgodnie z oczekiwaniami na Szerokiej Przełęczy (spotkałam się też z nazwą Szeroki Przechód) wieje jak sam sukinkot. Jemy, robimy zdjęcia, ale nie siedzimy za długo, bo pomimo, iż przed chwilą jeszcze miałam wrażenie, że się gotuję, teraz jest mi zimno.
Wąska ścieżka trawersuje trawiaste zbocze, a widoki nieco się zmieniają. Teraz straciliśmy już z oczu dużą część poprzedniej panoramy, ale za to możemy sobie pooglądać w pełnej okazałości Jagnięcy Szczyt (to ten na pierwszym planie).
Nie wydaje się być jakoś strasznie daleko, ale wiemy, że do wierzchołka mamy jeszcze kawał drogi. Zaczynamy kierować się w dół, do Przełęczy pod Kopą - malowniczego punktu będącego granicą pomiędzy Tatrami Bielskimi a Wysokimi. Wkrótce, co już nas zupełnie nie dziwi, spotykamy kozice. Stadko pasie się nieopodal, a jedna z nich śmiało spaceruje po ścieżce kilka metrów przed nami.
Z Przełęczy pod Kopą kierujemy się do Białego Stawu, lub też w dalszej perspektywie do Zielonego Stawu Kieźmarskiego. Droga do Zielonego Stawu zajmie nam około godzinę, nie planujemy zatrzymywać się po drodze.
Biały Staw zaczyna być widoczny dość szybko z zejścia z przełęczy (Zielony pozostanie zasłonięty i niewidoczny dopóki nad nim nie staniemy). Jest to niewielkie górskie jeziorko (bardzo różne od tych położonych wyżej, tuż pod strzelistymi graniami), pełne uroku i spokoju, gęsto porośnięte wysoką trawą przy brzegach, o wodzie sprawiającej jakieś takie... gładkie wrażenie. Chwilę postoju robimy już po dotarciu nad Zielony Staw przy Schronisku. Opuściliśmy cichą i dziką część Tatr, tu jest tłoczno i gwarno. Choć pięknie, nawet pomimo niezbyt urodziwej architektury schroniska (ogólnie słowackie schrony w większości niezbyt przypadają nam do gustu). Górskie otoczenie stawu jest doprawdy imponujące.
Wyruszamy na Jagnięcy. Początek żółtego szlaku jest nam już znany - rok temu przeszliśmy kawałek zanim wygoniła nas burza. Idziemy przez kosówkowy tunel i znów doskwiera nam nieprawdopodobny upał. Gdy opuszczamy kosówkę docieramy do strumienia i niewielkiego stawu - tam nabieramy wody. Szlak pnie się do góry, wokół nas skalne otoczenie, ładnie, ale bez szału, tu nie robimy zdjęć. Czasem po niebie sunie jakaś chmurka dając przyjemny cień. Niedaleko nas, w dole pasą się kózki. Ze szlaku widzimy wierzchołek, ale wciąż mamy do niego dość daleko. Oddalamy się zresztą od niego nieznacznie - jest po prawo, a my skręcamy w lewo. Tam pojawia się pierwsza trudność - dość długie i dość strome przejście po skale ułatwione łańcuchem. W podejściu raczej łatwe, w zejściu najwidoczniej niektórym sprawia kłopoty. Potem znów tylko na nóżkach. A później następnych kilka kawałków ze skałkami, między innymi niewielki kominek:
Gdy idziemy w kierunku szczytu kominek pokonujemy z góry na dół, dopiero w drodze powrotnej pokonuje się go do góry. W zejściu wydawał się zdecydowanie mniej pionowy ;). Tak, czy inaczej - trudny nie jest, choć warto wzmóc na chwilę ostrożność. Co wrażliwsze osoby mogą mieć problem z zaakceptowaniem okoliczności, że ścieżka biegnie bardzo blisko zbocza.
Atak szczytowy jest ciekawy, szlak trochę kluczy, prowadzi trochę po chodniku, trochę zmusza do używania rąk, a sam szczyt wyłania się właściwie dopiero na chwilę przed tym, gdy go osiągamy. Na szczycie tłumek, ale i bardzo ładne widoczki, między innymi na miejsce, z którego tu przyszliśmy:
Zgodnie z oczekiwaniami na Szerokiej Przełęczy (spotkałam się też z nazwą Szeroki Przechód) wieje jak sam sukinkot. Jemy, robimy zdjęcia, ale nie siedzimy za długo, bo pomimo, iż przed chwilą jeszcze miałam wrażenie, że się gotuję, teraz jest mi zimno.
Wąska ścieżka trawersuje trawiaste zbocze, a widoki nieco się zmieniają. Teraz straciliśmy już z oczu dużą część poprzedniej panoramy, ale za to możemy sobie pooglądać w pełnej okazałości Jagnięcy Szczyt (to ten na pierwszym planie).
Nie wydaje się być jakoś strasznie daleko, ale wiemy, że do wierzchołka mamy jeszcze kawał drogi. Zaczynamy kierować się w dół, do Przełęczy pod Kopą - malowniczego punktu będącego granicą pomiędzy Tatrami Bielskimi a Wysokimi. Wkrótce, co już nas zupełnie nie dziwi, spotykamy kozice. Stadko pasie się nieopodal, a jedna z nich śmiało spaceruje po ścieżce kilka metrów przed nami.
Z Przełęczy pod Kopą kierujemy się do Białego Stawu, lub też w dalszej perspektywie do Zielonego Stawu Kieźmarskiego. Droga do Zielonego Stawu zajmie nam około godzinę, nie planujemy zatrzymywać się po drodze.
Biały Staw zaczyna być widoczny dość szybko z zejścia z przełęczy (Zielony pozostanie zasłonięty i niewidoczny dopóki nad nim nie staniemy). Jest to niewielkie górskie jeziorko (bardzo różne od tych położonych wyżej, tuż pod strzelistymi graniami), pełne uroku i spokoju, gęsto porośnięte wysoką trawą przy brzegach, o wodzie sprawiającej jakieś takie... gładkie wrażenie. Chwilę postoju robimy już po dotarciu nad Zielony Staw przy Schronisku. Opuściliśmy cichą i dziką część Tatr, tu jest tłoczno i gwarno. Choć pięknie, nawet pomimo niezbyt urodziwej architektury schroniska (ogólnie słowackie schrony w większości niezbyt przypadają nam do gustu). Górskie otoczenie stawu jest doprawdy imponujące.
Wyruszamy na Jagnięcy. Początek żółtego szlaku jest nam już znany - rok temu przeszliśmy kawałek zanim wygoniła nas burza. Idziemy przez kosówkowy tunel i znów doskwiera nam nieprawdopodobny upał. Gdy opuszczamy kosówkę docieramy do strumienia i niewielkiego stawu - tam nabieramy wody. Szlak pnie się do góry, wokół nas skalne otoczenie, ładnie, ale bez szału, tu nie robimy zdjęć. Czasem po niebie sunie jakaś chmurka dając przyjemny cień. Niedaleko nas, w dole pasą się kózki. Ze szlaku widzimy wierzchołek, ale wciąż mamy do niego dość daleko. Oddalamy się zresztą od niego nieznacznie - jest po prawo, a my skręcamy w lewo. Tam pojawia się pierwsza trudność - dość długie i dość strome przejście po skale ułatwione łańcuchem. W podejściu raczej łatwe, w zejściu najwidoczniej niektórym sprawia kłopoty. Potem znów tylko na nóżkach. A później następnych kilka kawałków ze skałkami, między innymi niewielki kominek:
Gdy idziemy w kierunku szczytu kominek pokonujemy z góry na dół, dopiero w drodze powrotnej pokonuje się go do góry. W zejściu wydawał się zdecydowanie mniej pionowy ;). Tak, czy inaczej - trudny nie jest, choć warto wzmóc na chwilę ostrożność. Co wrażliwsze osoby mogą mieć problem z zaakceptowaniem okoliczności, że ścieżka biegnie bardzo blisko zbocza.
Atak szczytowy jest ciekawy, szlak trochę kluczy, prowadzi trochę po chodniku, trochę zmusza do używania rąk, a sam szczyt wyłania się właściwie dopiero na chwilę przed tym, gdy go osiągamy. Na szczycie tłumek, ale i bardzo ładne widoczki, między innymi na miejsce, z którego tu przyszliśmy:
Odpoczywamy, posilamy się i wyruszamy - przecież trzeba jeszcze wrócić. Logicznym byłoby zejście do cywilizacji żółtym szlakiem, ale my mamy w planach dziś jeszcze raz odwiedzić Tatry Bielskie. Schodzimy więc. Ruch jest teraz nieco większy, przed nami idzie spora grupka Polaków z dziećmi i nie da się ukryć - drą się na pół Tatr. Kozy wcześniej pasące się poniżej szlaku teraz śmiało śmigają po ścieżce tuż przed turystami. Nieco niżej, w kosodrzewinie jedna z nich spokojnie zajada jagody nie dalej niż pół metra od ścieżki i nie wydaje się przejęta obecnością przyglądających się jej ludzi (ta druga z tyłu ma już nieco zestresowany wyraz pyszczka).
Uprzedzam po cichu idącą za nami polską grupkę (zdążyliśmy właśnie ich wyprzedzić), że o tu, zaraz obok nas jest kózka, na co wszyscy jak jeden mąż zaczynają się przekrzykiwać: "Co tam jest? Kozicaa?! Oooo kozica! Zobacz Aniu - kozica! Zobacz, zobacz to te same, co się pasły tam wyżej, zobacz, zeszły tutaj. Czekaj, zrobię jej zdjęcie!!! Czekajcie, nie idźcie!" - po czym jedna z pań podchodzi do kozicy tak blisko, iż mam wrażenie, że zamierza ją pogłaskać. Ta spłoszona ucieka, ale wraca, gdy tylko hałaśliwa grupa nieco się oddala.
Trochę zmieniła się pogoda, więc zdjęcia znad Stawu wyglądają odrobinę inaczej.
Nie ociągając się zbytnio ruszamy znów ku Bielskim. Pokonujemy tę samą drogę, co poprzednio, ale w odwrotnym kierunku. Przestało być gorąco, teraz mocno wieje. Jesteśmy już trochę zmęczeni, więc odpoczywamy i posilamy się częściej.
Bielskie w popołudniowym świetle prezentują się równie pięknie jak w porannym. Chętnie bachnęlibyśmy się gdzieś w trawie i poleżeli, ale trochę goni nas już czas - chcemy zdążyć do Zdziaru przed zmrokiem (który zaczyna powoli zapadać już po 20-tej), to najważniejsze, ale musimy też zdążyć dziś zrobić jakieś zakupy na jutro no i jako tako się wyspać. Trudno, wylegiwanie się w trawie w tej okolicy musi zostać odłożone na kiedy indziej.
Na pocieszenie - kolejne spotkanie z kózkami :).
Z Szerokiej Przełęczy widać samochód. No dobrze, może nie samochód, ale hotel, pod którym został :). Strasznie daleko, a nóżki już bolą!
Zaczynamy schodzenie. Najpierw szybko, bo ścieżka wiedzie ubitą ziemią, zaraz niestety musimy zwolnić. Kamyczki &*%^%#!!! Tak, jak rano przypuszczałam - schodzenie tędy po całym dniu wędrówki to istny horror. Te luźne, kruche zarazy kończą się dopiero daleko w lesie. Miałam kiedyś na kolonii takiego podopiecznego, który kilka razy dziennie puszczał ode mnie dzwonki do mamy, mama oddzwaniała, a on zaczynał litanię skarg od pamiętnego: "Mamusiu, nóżki mi umierają...".
Tego dnia, podczas zejścia z Szerokiej Przełęczy do Zdziaru moje nóżki umierały.
Wreszcie las się przerzedził, pojawiły się zabudowania, mostek, a w końcu upragniony hotel. Gdy zobaczyłam na placu zabaw chłopca, który zeskoczył z wysokiego szczebla drabinki, mogę przysiąc, że moje nogi wydały z siebie przeciągłe stęknięcie.
Spod samochodu rzut oka na Szeroką Przełęcz:
Teraz już wiemy, co się za nią skrywa :). Przystanek pod sklepem, do którego wkraczam nieco kulejąc, a potem kwatera. Byliśmy tego dnia prawie 12 godzin na szlaku, z czego naprawdę niewiele należy odliczyć na postoje. Trzeba odpocząć, bo jutro... Wołowiec i Rohacze ;).
"Czekaj, zrobię jej zdjęcie!!! Czekajcie, nie idźcie!" - po czym jedna z pań podchodzi do kozicy tak blisko, iż mam wrażenie, że zamierza ją pogłaskać."
OdpowiedzUsuń******
A to by dopiero było, gdyby oburzona kozica, jak zaświadczają o tym góralskie opowieści, tryknęła taką paniusię i strąciła ja w przepaść...
atopos
Niestety tam co najwyżej mogła paniusię tryknąć w kosówkę ;)
OdpowiedzUsuńPotargane w kosówce pończoszki i koafiura byłyby równie straszne. ;)
OdpowiedzUsuńsuper..
OdpowiedzUsuń