niedziela, 19 stycznia 2014

Z mojej półki - "Dotknięcie pustki" Joe Simpson

Jeśli choć odrobinę interesuje nas ogólnie rozumiany alpinizm, świat zdobywców gór trochę wyższych i mniej gościnnych niż Tatry - to tej historii wręcz nie wypada nie kojarzyć.



W 1985 roku dwóch partnerów wspinaczkowych Joe Simpson oraz Simon Yates, niekoniecznie bliskich przyjaciół, raczej po prostu życzliwie do siebie nastawionych ludzi o takich samych zainteresowaniach i marzeniach wybrało się do Peru w celu zdobycia nową drogą andyjskiego szczytu Siula Grande. Droga została pokonana i zakończona sukcesem - szczyt zdobyto. Nieszczęście, które zamieniło tę wyprawę w koszmar wydarzyło się w czasie schodzenia w dół. Pod Joe Simpsonem na trudnym do pokonania fragmencie obrywa się lód i wspinacz spada. Nie leci jednak do podstawy ściany, nie ginie, nie ciągnie za sobą partnera, ale spada tylko "trochę", a upadając na wyprostowane nogi łamie jedną z nich.

Sytuacja w ułamku sekundy staje się beznadziejna. Dwaj wspinacze są sami w wysokiej ścianie, oddaleni od obozu na dole o jakieś 2-3 dni drogi (przy zdrowych obydwu nogach), od cywilizacji jeszcze bardziej, odcięci od świata, bez możliwości skontaktowania się z kimkolwiek, bez szans na ratunek z zewnątrz, w dodatku w trudnych warunkach atmosferycznych i świadomi wyczerpania zapasów jedzenia i paliwa służącego do roztapiania śniegu (bo śniegiem nie można się napić) - a jeden z nich właśnie utracił możliwość chodzenia i jakiegokolwiek używania jednej z dolnych kończyn.

Śmierć Joe wydaje się być oczywista, nieodwołalna, a jedynie boleśnie odwleczona w czasie. Staje on nie tylko w obliczu wielkiego bólu, ale też strachu nie tyle może przed samą śmiercią, co przed powolnym samotnym umieraniem. Drugi ze wspinaczy zostaje natomiast postawiony w sytuacji trudnej moralnie - zostawiając partnera nie może mieć wątpliwości co do tego, że zostawi go na pewną śmierć, że nie zdąży wrócić z pomocą. Decydując się na pomoc koledze w zejściu - nie powinien raczej łudzić się, że uda mu się go uratować, a samemu ujść z życiem. Zejście z góry jest trudne i ryzykowne nawet w pojedynkę, a co dopiero, gdy praktycznie ciągnie się za sobą powolnego i mało sprawnego partnera. Simon jest przekonany, wie, że Joe w przeciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin będzie martwy. Podobnie nie ma wątpliwości, że jeśli pomoże mu schodzić - martwi będą obydwaj. Pomoc wydaje się więc być bezsensowną, nieunikniona w jej przypadku śmierć Simona niepotrzebną, w dodatku mężczyzn nie łączy bynajmniej żadna głęboka przyjaźń, to po prostu dwaj zafiksowani na punkcie wspinaczki faceci, którzy umówili się na wspólne robienie ściany. A jednak - nie rozdzielają się, "idą" dalej razem.

Jak nietrudno się domyślić, to jednak nie koniec złej passy. Wspólna część drogi obu mężczyzn kończy się w momencie, gdy na skutek różnych decyzji, prób i niefortunnych zdarzeń Joe zwisa na linie wysoko ponad jakimkolwiek gruntem bez możliwości podciągnięcia się, ani też skomunikowania się z kolegą, a Simon tymczasem w niewygodnej i niebezpiecznej pozycji kilkadziesiąt metrów powyżej utrzymuje na owej linie ciężar ciała partnera nie mając pojęcia, co się z nim stało, dlaczego nie szarpie za linę dając znak, aby tamten do niego schodził, dlaczego bezwładnie wisi, czy lina okazała się za krótka, czy też Joe zmarł podczas opuszczania. Nie ulega wątpliwości, że Simon nie dowie się tego, nie ulega także i to, że trzymając linę bez końca, wreszcie poleci w dół wraz z drugim mężczyzną. O ile śmierć Joe po złamaniu nogi wydawała się nieunikniona, a wszelkie próby ratowania go absurdalne, o tyle teraz nie było miejsca na żadne "wydawanie się" - Joe wisi na linie, może już martwy, a jeśli nawet nie, to zginie lada moment i będzie to śmierć szybka, a Simon zginie wraz z nim. Chyba, że...

Simon Yates niespecjalnie analizuje tę sytuację. Po prostu przypomina sobie, że ma w plecaku nóż. I nie zdradzę chyba wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że używa tego noża do przecięcia liny. Niesamowita historia Joe Simpsona jednak nie kończy się w tym momencie, a na dobrą sprawę dopiero rozpoczyna.

Autorem książki opowiadającej o tych wydarzeniach jest jej główny bohater, wiemy więc od początku, że cokolwiek tu się wydarzy, to ten skurczybyk to przeżyje. Jak? To już trzeba przeczytać w oryginalnej relacji. Zdradzę tylko, że na wiele kolejnych dni drogi tych dwóch panów rozchodzą się w momencie przecięcia liny, od tamtej pory każdy radzi sobie zupełnie sam ze swoją wędrówką ku życiu i ze swoimi demonami. A w wykonaniu Joe jest to chyba najbardziej nadludzka i nierówna wędrówka i walka, jaką kiedykolwiek opisano...

To nie jest książka tylko dla górskich zapaleńców, to może być lektura dla każdego. Tu liczy się historia, a nie techniczne szczegóły (jest zresztą mini-słowniczek dla niezorientowanych w temacie). Joe Simpson to nie tylko wspinacz, ale także utalentowany pisarz (to nie jego jedyna pozycja w dorobku, poza literaturą faktu pisuje zresztą także i prozę fikcyjną) - czyta się go lekko i przyjemnie (na tyle, na ile przyjemnie czyta się o przeżyciach umierającego z pragnienia faceta z paskudnie złamaną nogą próbującego wydostać się z gór). Dodatkowym, według mnie wręcz niesamowicie ubogacającym książkę atutem jest włączenie do niej wspomnień Simona. Bardzo szczerych wspomnień. Ta książka to nie tylko zapis jednej z narjbardziej nieprawdopodobnych górskich historii, ale też kawał dobrej i pełnokrwistej powieści psychologicznej.

Na Simona po tych wydarzeniach wylano wiadro nieczystości w imię idei, że nigdy, przenigdy i choćby nie wiadomo co - nie przecina się liny. Ale nie da się po tej lekturze nie zadać sobie pytania: co ja bym zrobił na jego miejscu? Nie da się też nie odnieść wrażenia, że jej nie przecięcie zaowocowałoby dwoma trupami, a decyzja Simona, choć w dość pokrętny sposób, ale jednak doprowadziła do szczęśliwego powrotu z gór obydwu wspinaczy.

Wystarczy zresztą przeczytać dedykację autora na pierwszej stronie książki: "Simonowi Yatesowi, za dług, którego nigdy nie spłacę", aby domyślić się, że nie nosi on w sobie żadnego żalu do partnera, a nawet żywi on wobec niego uczucia zupełnie odmienne - jak sympatię i wdzięczność.

Istnieje też film "Czekając na Joe" opowiadający o tych samych wydarzeniach. Jest to film dokumentalny - występują w nim sam Joe, Simon oraz Richard - zaprzyjaźniony wędrowiec, który pilnował ich obozu w czasie zdobywania góry; natomiast wypadki, które wspominają są sfilmowane przy udziale aktorów.

Film jest świetny i nie urąga w niczym książce, właściwie w tym konkretnym przypadku można odstąpić od reguły, że najpierw lepiej przeczytać, potem oglądać. Książka pozwala zagłębić się w tematykę, spojrzeć na przeżycia bohaterów tego dramatu bardziej szczegółowo (moim zdaniem książka jest wręcz rozbrajająco szczera). Dzięki filmowi możemy lepiej wyobrazić sobie panujące w wysokich górach warunki, zobaczyć to wszystko naprawdę (bowiem był kręcony w faktycznym miejscu prawdziwej akcji), możemy też popatrzeć i posłuchać naszych bohaterów - po latach, uśmiechniętych i zrelaksowanych.

Sam Joe Simpson po lekturze opisywanej książki wydaje mi się być człowiekiem nie tylko interesującym ze względu na swoje talenty i pasje (a warto dodać, że po rekonwalescencji powrócił do wspinaczki), ale też bardzo mądrym, analizującym swoje poczynania, rozsądnym, jak i mądrym życiowo. Bo chyba trzeba mieć w sobie jakąś życiową mądrość, aby tak z dystansu i bez pretensji móc spojrzeć na ogrom swojego cierpienia i wobec tego ogromu zrozumieć decyzję podjętą przez partnera. Ale Joe jawi się też jako człowiek dobry i ciepły, choć może o dosyć oschłym sposobie bycia, może niespecjalnie wylewny wobec nowo poznanych osób, może nie wzbudzający natychmiastowej sympatii (tak mniej więcej postrzegają go Simon i Richard)... co tylko przypomina, że nie to, co powierzchowne jest najważniejsze.

Na koniec przytoczę cytat zamieszczony na początku książki:

"Wszyscy marzymy, lecz nie tak samo. Ci, co śnią nocą w najgłębszych zakamarkach umysłu - łudzą się, by odkryć próżność swych snów; ci natomiast, co za dnia marzą, to ludzie niebezpieczni, ponieważ mogą - oczy mając otwarte - wprowadzić swoje marzenia w czyn" (T. E. Lawrence).

4 komentarze:

  1. Jeśli chodzi o literaturę górską, to pisanie Joe Simpsona należy chyba do moich ulubionych w tej materii... Czekając na Joe też mogę oglądać co jakiś czas w nieskończoność - świetnie nakręcony dokument. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Książki nie czytałam, natomiast oglądałam film - kapitalny, ale ciężki. Poza niezwykłą, dramatyczną historią, jest w nim zawartych parę uniwersalnych mądrości, które szczególnie chwyciły mnie za serducho.

    OdpowiedzUsuń
  3. film świetny, jednak książka dla mnie zbyt rozlazła momentami

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, Joe ma taki styl, teraz czytam jego "Grę z duchami" i momentami bywa mi ciężko ;), ale mimo wszystko - dla mnie to fenomenalna postać :)

      Usuń