Że Joe Simpson pisać potrafi, wiedziałam już po lekturze "Dotknięcia pustki". Styl ma lekki, a przy tym obrazowy, może trochę plącze przy dialogach, ale jak zasunie jakimś głębszym przemyśleniem - to wszystko mu można wybaczyć. Na pewno doceniłam jego szczerość, umiejętność wywleczenia na wierzch wszelkich swoich stanów emocjonalnych i odwagę upublicznienia ich. Spojrzenia na siebie samego z dystansu, przyznania się do błędu, a czasem do nieszczególnie wzniosłych pobudek. Widziałam Joe wcześniej w filmie o tamtych wydarzeniach, a po przeczytaniu książki - polubiłam gościa. I mój powrót do jego literackiej twórczości był tylko kwestią czasu.
Obiło mi się coś o uszy, że jego "Zew ciszy" opowiada o wydarzeniach na północnej ścianie Eigeru sprzed kilkudziesięciu lat... o których z kolei niegdyś oglądałam film fabularny. Film był taki sobie, ale historia poruszająca. Pozwolić ją sobie opowiedzieć przez Joe Simpsona... Kuszące! Szkoda mi było akurat pieniędzy na wysyłkę, toteż rozpoczęłam poszukiwania w księgarniach stacjonarnych. Bieda straszna. Gdzieniegdzie wytężając wzrok odnajdywałam "Dotknięcie pustki", ewentualnie książkę pani Morawskiej i tyle jeśli idzie o literaturę górską. Za to Cejrowskich i innych Wojciechowskich od groma. Więc gdy wreszcie dorwałam w ręce coś, co wyszło spod pióra Joe - po prostu niewiele myśląc to kupiłam, odkładając plany przeczytania "Zewu ciszy" na nieokreślone później.
Książką, którą dorwałam w swoje łapki była "Gra z duchami". Skusił mnie tytuł, przede wszystkim zaś tematyka, którą sugerował no i okładka z ładnym widmem Brokenu - trochę też.
Wedle krótkich recenzji zamieszczonych na samej książce, a także fragmentu wypowiedzi autora zaczerpniętego z jednego z wywiadów - rzecz miała się tyczyć specyficzności wspinaczki jako sportu, pasji, sposobu na życie. Specyficzności wynikającej z faktu, że ten sport/pasja/sposób na życie rokrocznie brutalnie odbiera zainteresowanym kogoś z kręgu ich bliskich lub dalszych znajomych, często przyjaciół, nie rzadziej ludzi, których sprawność i umiejętności podziwiali. Samych zainteresowanych zresztą też niejednokrotnie w międzyczasie stawiając ze śmiercią twarzą w twarz, co czasem kończy się poważnymi obrażeniami. Innymi słowy - jeśli decydujesz się na wspinaczkę wysokogórską, nie powinieneś mieć żadnych wątpliwości i złudzeń, że w ciągu najbliższych paru miesięcy lub lat wydarzy się jedna z następujących okropności: a) zginiesz, b) ulegniesz poważnemu wypadkowi, c) zginie lub ulegnie poważnemu wypadkowi ktoś spośród twoich przyjaciół. A im dłużej w tym sporcie (?) pozostaniesz, tym częściej doświadczać będziesz ewentualności drugiej i trzeciej, a pewnego dnia zapewne dosięgnie cię i ta pierwsza. Wydaje się to być tak niedorzeczne i idiotyczne ("zabawa dla frajerów" jak określa sam Joe w chwilach zwątpienia), że - na zdrowy rozum - nikt nie powinien się za to zabierać, a jeśli już, to nieliczni, czubki o stwierdzonych głębokich zaburzeniach psychicznych. A jednak - całe rzesze ludzi od lat wchodzą w tę grę i będą wchodzić w nią nadal, ludzi zdrowych na umyśle, ludzi wcale nie poszukujących w górach śmierci - a przeciwnie - ludzi, dla których wspinaczka jest formą afirmacji życia.
Jak to możliwe, że wstępuje się w skrajnie niesprzyjające warunki, w mordercze ściany nie po to, by głupio ryzykować, a po to, by w pełni żyć? - o tym właśnie jest ta książka, to jest nić, która utrzymuje w całości multum luźnych anegdot i dygresji, to stanowi powód jej powstania. I jest w niej kilka stron, na których autor pozwala sobie popłynąć, podjąć próbę uzasadnienia swojej (i nie tylko swojej) górskiej aktywności, a jak można się domyślić przyczyny są wielowarstwowe i dotykają bardzo wrażliwych obszarów ludzkiej świadomości. Te strony można czytać po kilkakroć. Tyle że, tak jak napisałam powyżej, jest ich - dosłownie - parę. Czy to wada? Ciężko powiedzieć. Może tyle właśnie wystarczy, może kolejne próby przelania na papier tej trudno uchwytnej i absurdalnej górskiej motywacji skończyłyby się nużącym powtarzaniem w kółko tych samych wniosków, nieudolnym kleceniem nowych i niepotrzebnych zdań. Mnie w sumie tych parę stron górskich przemyśleń wystarczyło i nie czuję niedosytu.
Jednakowoż książka liczy sobie stronic prawie 300, o czym więc ona tak właściwie jest? Mam wrażenie, że w bardzo dużej, chyba największej mierze jest o Joe Simpsonie - jej autorze. Jest zapisem jego wspomnień od dzieciństwa, przez wczesną młodość, w której zdawał się być nieco pogubiony, pierwsze wspinaczkowe doświadczenia, aż po rozkwit jego górskiej kariery - niestety okraszony kolejnymi widowiskowymi wypadkami. I znów pytanie: czy to źle, czy książka na tym traci? Moim zdaniem nie, aczkolwiek... traktuje trochę o czym innym niż się spodziewałam, a ten wątek przewodni - podszycie pasji zbierającą gęsto swoje żniwo śmiercią - często gdzieś ginie w natłoku wciągających opisów imponujących przygód. Trochę zdziwiło i lekko znudziło mnie bardzo drobiazgowe przybliżenie dzieciństwa, ale jednocześnie pozwoliło na lepsze poznanie autora - człowieka, który od pieluchy prawie zbierał kolejne guzy, miał niecodzienny talent do ładowania się w poważne tarapaty, a także szczęście do wychodzenia z nich cało. Z niemałą ciekawością poznawałam historie jego wypraw - w Alpy, Andy, wreszcie w Karakorum i Himalaje. Z nie mniejszą - czytałam o tychże wypraw kulisach takich jak choćby zjeżdżanie na sankach ze skoczni narciarskiej, czy podróż jedwabnym szlakiem z naćpanym kierowcą. Dowiedziałam się, jak to się stało, że Joe-wspinacz stał się Joe-pisarzem i co robił na fabrycznych kominach z transparentami Greenpeacu. "Gra z duchami" opowiada także o przyjaciołach autora, jego partnerach wspinaczkowych, towarzyszach wyjazdów i niezliczonych wychylonych wspólnie kufli piwa. Ale - umówmy się - to Joe Simpson jest głównym bohaterem tej książki.
Jest ciekawym bohaterem. O niecodziennych przygodach i niegłupich przemyśleniach. To jego ta opowieść pozwala lepiej poznać i zrozumieć. Nazwiska przyjaciół, partnerów z drugiego końca liny, znajomych, imiona dziewczyn przemykają na kolejnych stronach, czasem powracają, czasem nie, w sumie trudno je spamiętać. To postać Joe gra tu pierwsze skrzypce. A że ja - jak już wspomniałam - zwyczajnie gościa lubię, to w niczym mi to nie przeszkadzało. Jak mogłabym nie lubić kogoś, kto z rozbrajającą szczerością przyznaje, że dobiera sobie partnerów do wspinaczki między innymi na podstawie tego, czy mają kompas i potrafią go użyć - bo on sam, ani go nie posiada, ani nie wiedziałby co z nim zrobić? Swój człowiek ;).
Podsumowując - "Grę z duchami" polecam, ale jako książkę przygodową, książkę fajnego autora pisaną w dużej mierze o sobie samym, w przyjemny sposób podszytą trafnymi przemyśleniami. Jako rozprawy filozoficznej o sensie wspinaczki - nie polecam, bo spośród niespełna 300 stron o tym traktuje może ze 20.
A jak już dorwę "Zew ciszy" to też z zapałem przeczytam i pewnie z nie mniejszym zrecenzuję! :)
Bardzo lubię postać Pana Simpsona, jak i jego pisanie, więc chętnie przeczytam, jeśli tylko książka w jakiś sposób wpadnie mi w ręce :) W sumie to chyba nawet bardziej jestem ciekawa tych ok. 280 stron ;) Pozdrawiam i dzięki za ciekawą recenzję :)
OdpowiedzUsuńa ja za komentarz :)
Usuń