Plan zastępczy jest absurdalnie lajtowy i tu wychodzą nasze doliniarskie skłonności, bo nawet się trochę cieszymy, że nie trzeba będzie się dziś przemęczać. Na szlak (a tfu, nie dość, że szlak, to jeszcze wylany asfaltem :P) stawiamy się o godzinie 13-tej i bez szczególnego pośpiechu, w atmosferze żartów, ploteczek i złorzeczeń na polską infrastrukturę drogową maszerujemy do Piątki.
Wieczna Siłaczka i Doliny bez granic ... no albo coś poplątałam :P |
Jesień w Dolinie Roztoki jeszcze nie rzuca się w oczy, zresztą słoneczko
dogrzewa prawie że letnio. Dopiero na podejściu czarnym szlakiem na
próg Pięciu Stawów zaczyna po nas gwizdać, no i wokół robi się... rudo
;).
Dobijamy do schronu ogarniętego czymś w rodzaju rozproszonej ludzkiej stonogi, toteż posiadujemy na dworze. Ładna pogoda się wzięła wypięła. Teraz jest raczej zimno (wiatr) i ewidentnie chmurno. Korek-godzilla na zakopiance staje się zatem jeszcze odrobinkę mocniej niezrozumiały.
#zapłaciłamzaautobusniestaćmnienaobiad |
Ciągniemy się na tę Kopę jak podgrzany oscypek. Marne spanie, zmęczenie podróżą i przebyte niedawno choróbska dają się mocno we znaki, ale luz, nic nas nie goni. Robimy foteczki, zipiemy, pierwszy dłuższy postój odbębniamy w okolicach Czuby, tam, gdzie odchodzi stary szlak. Stamtąd jeszcze wyłapujemy gdzieniegdzie na niebie jakieś plamki różu czy pomarańczu.
Potem jest już w zasadzie tylko szaro. W studzących nasze wybujałe
wyobrażenia o zjawiskowym zachodzie podmuchach wiatru oczekujemy na
zmrok. W moich towarzyszach, jakże ambitnej dzisiejszej wędrówki, budzi
się pierwotny zew fotograficzny, rozkładają statywy i cykają gwiazdeczki
;). A że mój aparat tego raczej nie ogarnie (albo ja nie ogarnę
aparatu), rozsiadam się pod kosówką i sobie siedzę. Zimnawo mi, jednak
mrok górskiego wieczoru daje się lubić nawet przy takim nadmuchu. No i
zawsze to jakiś hardkor: nisko, łatwo, ale za to przynajmniej po ciemku
:P.
Madzia photography ;) |
Spacerkiem schodzimy do pięciostawiańskiego schroniska, gdzie zastajemy
coś pomiędzy studenckim czwartkiem, weselem, trybuną stadionu
piłkarskiego, a kolejką do meliny. W powietrzu unosi się zapach grubej
imprezy, zaakcentowany rozbrzmiewającym zewsząd pijackim bełkotem.
Wiecie, ja się z faktem, że piwo to wylewam tylko wówczas, gdy w
przypływie niezdarności niechcący je przewrócę za specjalnie nie kryję.
Ale jakoś tak kurde zajmowanie nieocenionych miejsc na schroniskowej
podłodze tylko po to, żeby się do ostateczności zachlać (bo w góry to ci
ludzie nazajutrz raczej nie poszli...) średnio mieści mi się pod
kopułą. Już pal licho, że przeszkadza, może ja też komuś przeszkadzam.
Ale czy nie wygodniej jednak byłoby im na zakopiańskiej kwaterze?
Pierwsze co, to opłacamy noclegi, gdyż plan na jutro mamy nieco wyższych lotów niż ten dzisiejszy i żadne schodzenie do Roztoki nas nie interesuje. Potem, już z karimatami pod pachą zaczynamy się zastanawiać, gdzie my się niby położymy. Póki co, nie ma nawet gdzie usiąść, wynosimy się zatem na dwór, co by tam, zawinięci w śpiwory też choć trochę poimprezować. Marna to jednak impreza, gdy człowiek się martwi, jakim cudem gdzieś tu zlegnie i zaśnie, a ręka trzymająca piwo niemiłosiernie marznie przy każdym wyciągnięciu jej spod śpiwora. Ja już prawie tam zasypiam ogarnięta marazmem, gdy podejmujemy walkę. Ładujemy się w bojowych nastrojach do środka i... stajemy na schodach, bo nie za bardzo da się cokolwiek więcej nawojować.
Teraz najwyborniejszy ze smaczków sobotniego górskiego wieczoru. Już przy naszym pierwszym podejściu do znalezienia sobie bodaj ułamka metra kwadratowego na glebie, byliśmy świadkami wniesienia do środka osobnika w stanie prawie że terminalnym. Wyrażenie "wniesienie" nie jest tu żadną metaforą, czy nadużyciem. Człowiek niesiony był w pozycji horyzontalnej, bez jakiegokolwiek udziału swoich mięśni czy woli, a podejrzewam, że również świadomości. Na koniec zresztą wylądował po krótkim, swobodnym i niekontrolowanym locie na twardej posadzce pod recepcją wraz z tymi, co go tak dzielnie taszczyli. Co było dalej, nie wiemy, natomiast, gdy powróciliśmy walczyć o przetrwanie, pan ten już siedział. Na schodach, ze spuszczoną głową. A przed nim, no co tu przebierać w słowach, odłóżcie na chwilę to, co tam podjadacie przed komputerem. Przed nim kałuża czegoś, co stanowiło do niedawna treść jego żołądka. Na to nawalona sterta papieru toaletowego. I brak ochotników, którzy poczuwaliby się toto uprzątnąć (choć wątpię by kolega tak się wesoło urządził w samotności).
Od początku nieśmiało obstawiałam spanie pod recepcją, bo do czasu jej zamknięcia było to jedyne nie obłożone miejsce. A tu takie coś. Ech no, stoimy na tych schodach, trącani co chwilę przez przechodzących nimi chwilowych współlokatorów i chyba powoli próbujemy oswoić się z myślą, że na tych schodach będziemy spać. Tylko, że ta myśl oswoić się wcale nie daje, warczy i gryzie. No bo że niby jak? Nie zmieścimy się tu, będziemy spadać, będą po nas deptać. W międzyczasie mój plecak na dowód, że tu trochę za stromo na spanie, zaczyna się ni z tego ni z owego turlać i trafia w głowę siedzącego poniżej sprawcę rzygów, czego ten nawet nie zauważa.
Wreszcie podejmujemy desperacką decyzję, przestawiamy stojące pod ścianą naprzeciw schodów plecaki, a raczej wieszamy je na wieszakach powyżej, bo nie sposób teraz odszukać ich właścicieli i grzecznie spytać o noclegowe zamiary. Przestawiamy też parę schroniskowych klamotów i urządzamy sobie całkiem spoko tapczanik. O tym, co znajduje się w odległości pół metra od naszych stóp bardzo skutecznie udaje nam się zapomnieć.
Uwaga, zdjęcie nieco drastyczne:
Pierwsze co, to opłacamy noclegi, gdyż plan na jutro mamy nieco wyższych lotów niż ten dzisiejszy i żadne schodzenie do Roztoki nas nie interesuje. Potem, już z karimatami pod pachą zaczynamy się zastanawiać, gdzie my się niby położymy. Póki co, nie ma nawet gdzie usiąść, wynosimy się zatem na dwór, co by tam, zawinięci w śpiwory też choć trochę poimprezować. Marna to jednak impreza, gdy człowiek się martwi, jakim cudem gdzieś tu zlegnie i zaśnie, a ręka trzymająca piwo niemiłosiernie marznie przy każdym wyciągnięciu jej spod śpiwora. Ja już prawie tam zasypiam ogarnięta marazmem, gdy podejmujemy walkę. Ładujemy się w bojowych nastrojach do środka i... stajemy na schodach, bo nie za bardzo da się cokolwiek więcej nawojować.
Teraz najwyborniejszy ze smaczków sobotniego górskiego wieczoru. Już przy naszym pierwszym podejściu do znalezienia sobie bodaj ułamka metra kwadratowego na glebie, byliśmy świadkami wniesienia do środka osobnika w stanie prawie że terminalnym. Wyrażenie "wniesienie" nie jest tu żadną metaforą, czy nadużyciem. Człowiek niesiony był w pozycji horyzontalnej, bez jakiegokolwiek udziału swoich mięśni czy woli, a podejrzewam, że również świadomości. Na koniec zresztą wylądował po krótkim, swobodnym i niekontrolowanym locie na twardej posadzce pod recepcją wraz z tymi, co go tak dzielnie taszczyli. Co było dalej, nie wiemy, natomiast, gdy powróciliśmy walczyć o przetrwanie, pan ten już siedział. Na schodach, ze spuszczoną głową. A przed nim, no co tu przebierać w słowach, odłóżcie na chwilę to, co tam podjadacie przed komputerem. Przed nim kałuża czegoś, co stanowiło do niedawna treść jego żołądka. Na to nawalona sterta papieru toaletowego. I brak ochotników, którzy poczuwaliby się toto uprzątnąć (choć wątpię by kolega tak się wesoło urządził w samotności).
Od początku nieśmiało obstawiałam spanie pod recepcją, bo do czasu jej zamknięcia było to jedyne nie obłożone miejsce. A tu takie coś. Ech no, stoimy na tych schodach, trącani co chwilę przez przechodzących nimi chwilowych współlokatorów i chyba powoli próbujemy oswoić się z myślą, że na tych schodach będziemy spać. Tylko, że ta myśl oswoić się wcale nie daje, warczy i gryzie. No bo że niby jak? Nie zmieścimy się tu, będziemy spadać, będą po nas deptać. W międzyczasie mój plecak na dowód, że tu trochę za stromo na spanie, zaczyna się ni z tego ni z owego turlać i trafia w głowę siedzącego poniżej sprawcę rzygów, czego ten nawet nie zauważa.
Wreszcie podejmujemy desperacką decyzję, przestawiamy stojące pod ścianą naprzeciw schodów plecaki, a raczej wieszamy je na wieszakach powyżej, bo nie sposób teraz odszukać ich właścicieli i grzecznie spytać o noclegowe zamiary. Przestawiamy też parę schroniskowych klamotów i urządzamy sobie całkiem spoko tapczanik. O tym, co znajduje się w odległości pół metra od naszych stóp bardzo skutecznie udaje nam się zapomnieć.
Uwaga, zdjęcie nieco drastyczne:
Jak się odpowiednio wykadruje to tragedii nie ma...
|
Ach, no i jesteśmy przy okazji pośrednimi świadkami epokowego momentu we współczesnej historii Rzeczypospolitej. Polska wygrywa z Niemcami 2:0. Tak, w piłkę nożną. Nie, nie w szachy. A wiemy to dzięki uprzejmości samozwańczego komitetu radiowęzłowego, jaki się zawiązał naprędce gdzieś bodaj na tarasie i czuł się w obowiązku dzielić swą radością z całym schronem.
Ach te noclegi w sercu gór. Tyle magii.
Ciąg dalszy nastąpi, a w nim całkiem przyjemna grań :).
Potraficie odnaleźć się w każdej sytuacji :)
OdpowiedzUsuńGratuluję ducha empatii i poczucia humoru. Uśmiałem się czytając tę relację.
Pozdrawiam!
http://2.bp.blogspot.com/-gdawGT8HJsE/VDxIrRn_Q7I/AAAAAAAADD0/O89DP35_riE/s1600/zgon.jpeg - nic tylko okrasić popularnym frazesem "W górach jest wszystko co kocham..." :P
OdpowiedzUsuńWidzę, że Piątka niczym nie zaskukuje, jest wszystko to, co być w niej powinno :-D W końcu na swoją opinię w jakiś sposób zasłużyła ;-)
OdpowiedzUsuńSpałem w niej raz na glebie wczesną wiosną, więc aż takich dzikich tłumów nie było. Za to jak odwiedziłem to miejsce we wrześniu o 7 rano, był taki tłum, że część osób spała nawet na tarasie, bo w środku nie było gdzie się ruszyć. A późniejsze szukanie rzeczy przez nocujących, to osobna historia...
Czekam na opis grani :)
Haha, świetny tekst, gratuluję polotu no i dzięki że znalazlas czas i chec by sie podzielic :)
OdpowiedzUsuńgratuluje empatii..ja bym szału dostał..a foty wyjatkowo piekne..
OdpowiedzUsuń