niedziela, 12 kwietnia 2015

Ja vs ściana - 1:1

To będzie wpis z serii "Mój drogi pamiętniczku", takie tam bzdety, wzdychy, refleksje nieomal intymne. Uprzedzam tylko, że jeśli Cię to nie ciekawi, to dalej nie czytaj, bo nic merytorycznego tu nie znajdziesz.

Aczkolwiek spróbuję upchać trochę motywacji.



Wrzesień to był, a ja potrzebowałam jakiegoś nowego zajęcia. Również ruchu, bo z bieganiem się akurat trochę pogniewałam. Wyjścia do tak zwanych ludzi. Jakiegokolwiek rozwoju. Skierowania myśli na jakieś nowe tory. Albo wyłączenia myśli, choć na chwilę, godzinę, dwie. O tak, to ostatnie zdecydowanie najbardziej, mniejsza o przyczyny.

Natomiast fakt, że p o t r z e b o w a ł a m, nie implikował bynajmniej faktu, że c h c i a ł a m.

Tu retrospekcja. Żadna historia nie rozpoczyna się ot tak, po prostu, w momencie, w którym wydawałoby się, że się rozpoczyna. A zatem: jestem jedynaczką. Wychuchaną, wypieszczoną, ulubioną. Fajnie. Zaopiekowaną do granic absurdu i - co niestety po głębszym zastanowieniu ewidentnie z tego wynika - nie mającą choć krzty wiary, w to, że mogę, umiem, potrafię zrobić coś SAMA. Niefajnie.

Bo te całe góry, to mi jakoś tak wyszły, powolutku, małymi kroczkami, siłą rozpędu. Nigdy, przenigdy nie podjęłam się realnego wyzwania, nie postawiłam w sytuacji: nie umiem - chcę się nauczyć - nauczę się kurde!

A nie, sorry, zrobiłam to raz. Jakieś dziesięć (sic!) lat temu zdałam na prawko. Noszę je sobie w portfelu, bo kto mi zabroni, ale prędzej się wyprę, że je mam, niż siądę za kierownicą. Dlaczego tak się to potoczyło? Z pierdyliarda różnych przyczyn, ale głównie z tej jednej, że o ile żwawo wyskoczyłam wtedy z tym "nie umiem, ale chcę się nauczyć", o tyle z kretesem się pogubiłam gdzieś pomiędzy powyższym, a przejściem do punktu kolejnego, pod tytułem: "nauczę się". Na początku oczywiście byłam w kwestii ogarniania prowadzenia auta kompletną pierdołą. Skąd niby miałam cokolwiek umieć? Zamiast jednak spojrzeć na to z tej strony, klepnąć samą siebie po ramieniu i powiedzieć: "to normalne, luz dziewczyno, powoli, dopiero się uczysz" ja... no coż, zamiast tego, ja pomyślałam: "co ja tu robię, po co mi to było, ja to się jednak nie nadaję".

Głupio się było wycofać, no to ciągnęłam na tej zasadzie, żeby jakoś to zdać, a potem się zobaczy. Po pierwszej porażce już w ogóle nie widziałam siebie jako kierowcy, ale zdawałam z uporem do skutku, coby nie zmarnowała się kasa, no i coby to móc za sobą zamknąć i więcej do tego nie wracać.

Koniec retrospekcji.

A zatem wrzesień, akurat mi się wyświetla na fejsie, że rusza sekcja wspinaczkowa, a ja i chciałabym i boję się. E tam, boję. Boję, to mało powiedziane. Wstydzę, krępuję, wzdrygam na myśl, że oto mam niby coś zacząć z premedytacją od totalnego zera, bez jakichkolwiek predyspozycji, czy choćby podpatrzonych umiejętności. Moja głowa już projektuje mnie samą żałośnie próbującą oderwać się od materaca i już mi mówi: "Z czym do ludzi kobieto?".

To, że ostatecznie tam dotarłam, stanęłam w drzwiach z zapewne wiele wyrażającym wyrazem twarzy, że nie dałam nogi gdzieś po drodze, nie pozwoliłam wygrać którejś z jakichś hmmm pięćdziesięciu wymówek... chciałabym napisać, że było to efektem walki stoczonej z samą sobą, ale napisałabym bzdurę wierutną. Każda walka, jaką wówczas bym z sobą podjęła, lub też jaką istotnie próbowałam wdrożyć w życie, była skazana na spektakularne natychmiastowe fiasko. I znów - mniejsza o przyczyny...

To był przykry przymus. Coś, co trzeba było odhaczyć, żeby nie dawać sobie kolejnych powodów, do już i tak bardzo marnej samooceny. Powodów w stylu: "no i czemuś nie poszła, głupia ciućmo?". No więc poszłam.

Zgodnie z przewidywaniami zrobiłam z siebie sierotę, niemotę, ofiarę zwolnień z w-f-u pisanych na kolanie przez koleżankę i co tam jeszcze. Można powiedzieć, że wykreowałam nową definicję nicości, bo to, co ja tam zaprezentowałam, to było absolutne, niewątpliwe nic. Leciałam ze wszystkiego, tłukłam kolana, wypluwałam płuca. Baldy nic, trawersy nic, z liną coś tam poszło, ale raczej topornie.

To coś, co od dziesięciu lat każe mi zerkać z niechęcią na kierownicę samochodu, aż kipiało. "Daj sobie spokój, ważne, że spróbowałaś, teraz już wiesz, że się NIE NADAJESZ, zapisz się może lepiej na jakieś decoupage albo inne feng shui".

I było blisko, żebym tak właśnie postąpiła. Znaczy nie, że zapisała się na decoupage, ale żebym następnym razem została jednak w domu, głaszcząc i drapiąc za uchem jedną z wygodnych myśli w stylu: "ach, jestem dziś taka zmęczona, może pójdę za tydzień...". Tylko że obok tego panoszącego się we mnie paskudztwa, wykiełkowało coś nowego. Na razie jeszcze nie ożywczego. Za to piekielnie uzależniającego.

Otóż przez te dwie godziny spędzone na ściance, świat zewnętrzny dla mnie nie istniał. Myśli miałam skupione na spadaniu z klamkowatych chwytów, co było w zasadzie dosyć żenujące, ale jednak stanowiło fantastyczną odskocznię od codzienności. Wyszłam skompromitowana, za to z cudownie pustą głową. Na jakąś kolejną godzinę, czy dwie. Logicznym jest więc, że chciałam więcej. Nie kompromitacji, choć ta była nieunikniona, ale tego totalnego przetyrania. Bo bieganie, fakt, też wyzwala te i owe szczęścio-genne substancje w mózgu, ale jednak jest dość automatyczne, właściwie to bywa nudne. No nie, takiego katharsis jak po panelu, w warunkach miejskich dotychczas nie zaznałam.

Nazajutrz, i przez jakieś dwa kolejne dni, bolało mnie wszystko. Paradoks, biorąc pod uwagę, że nie zrobiłam naprawdę nic godnego uwagi. Bolały mnie ręce. Całe. Nogi. I plecy. Również brzuch. Zdaje się, że także kark. Nie mogłam się jakkolwiek poruszać bez wywoływania bólu. A tamtego wieczora nagrodziłam się piwem i nie bardzo mogłam utrzymać butelkę w dłoni, bo wykręcały mi ją skurcze. No kwalifikowałam się do sanatorium. I to wszystko po paru godnych politowania próbach.

A jednak. Czekałam na kolejną środę. Uparłam się, że pójdę. Wciąż świdrowały mi głowę niecne podszepty pieszczotliwie hodowanej przez lata niewiary, ale pierwszy krok miałam już za sobą, powinno więc być łatwiej.

W poniedziałek wylądowałam w szpitalu. Nie miało to żadnego związku ze ścianką, z górami, nie miało związku z czymkolwiek, schodził mi piasek z nerek, ale zanim to sobie zdiagnozowałam, oczywiście sama, jakiś czas później, to zdążyłam umrzeć w tym szpitalu na wyrostek, raka, ze strachu, a przede wszystkim jakieś dwadzieścia razy z niewyobrażalnego bólu. Już gdzieś kiedyś wspominałam, jak wielką miłością i szacunkiem darzę naszą służbę zdrowia, co nie?

Wracając do tematu. W środowy wieczór też gniłam w szpitalu umierając chyba akurat na wyimaginowane zapalenie wyrostka. Potem zmył się instruktor na jakieś zagraniczne wspiny. Minął miesiąc. Musiałam zacząć dokładnie od początku. Znów uświadomić sobie, że muszę. Muszę i koniec.

Szłam z niechęcią ani trochę mniejszą niż miesiąc przedtem. Do domu wracałam natomiast znów przyjemnie naćpana wysiłkiem i niemyśleniem. I jeszcze czymś. Kolejne małe coś nieśmiało zaczęło kiełkować. Odniosłam jakiś mikroskopijny sukces. Zrobiłam coś, co poprzednim razem wydawało mi się, ba! - było dla mnie zupełnie nie do ogarnięcia. Mianowicie: postawiłam nogę na prostopadłej ścianie podczas trawersu. Taaa, fanfary... Bzdura taka, ale fakt nauczenia się czegoś, co ten miesiąc wcześniej nie wychodziło mi ni cholery, no nie dało się po prostu, podziałał niesamowicie motywująco. Skoro jednak mi wyszło, to może też inne, totalne na dzień dzisiejszy abstrakcje staną się kiedyś moim udziałem?

Od "nie umiem, ale chcę się nauczyć" przeszłam bardzo nieśmiało i asekuracyjnie do: "o ja pierdzielę, a może ja się faktycznie nauczę?!".

No teraz to już była świadoma walka z samą sobą, ze swoim wstydem, zażenowaniem i trochę też lenistwem. Każdorazowe długie i solidne motywowanie się do wyjścia z domu. Każdorazowe pełne niepewności meldowanie się pod ścianą z miną wyrażającą coś w rodzaju przeprosin za swą nieumiejętną i fajtłapowatą obecność. Kolejne siniaki na kolanach, wręcz guzy na piszczelach i pozdzierane łokcie. Napełniające mnie zazdrością i zniechęceniem patrzenie, jak inni, w tym małe dzieciaki z łatwością i lekkością robią rzeczy, które mnie jawią się jako absolutnie nieosiągalne.

Brzmi jak jakieś psychiczne katowanie się? Niech brzmi! Bo tak właśnie to wyglądało. ALE na drugim biegunie stała każdorazowa satysfakcja po treningu. Obok niej - przyjemność płynąca z fizycznego wysiłku. I kolejne, drobne, ale również każdorazowe sukcesy. Za każdą wizytą na panelu umiałam więcej. Och, niewiele więcej, ale jednak.

Pod koniec grudnia trafiła się dłuższa przerwa wynikająca ze świąt. Okazało się, że ja kurcze tęsknię za tym rodzajem wysiłku. Że szkoda mi znikających siniaków. Że aż mnie coś nosi, żeby się powspinać. I że... o jaaaaa urosły mi bicepsy. Pierwsze co zrobiłam po powrocie od rodziców (poza odkręceniem grzejników w wyziębionym mieszkaniu, brr), to pognałam na ściankę. Ociężała świątecznym przejedzeniem i w sumie nie mająca czasu, bo następnej nocy ruszałam na ten legendarny mroźny Krywań i miałam się pakować. Musiałam przeregulować pasek w uprzęży, bo nie mieściłam się w "przedświąteczne ustawienia", w ogóle nie bardzo miałam siłę się ruszać, ale to już był czas, kiedy zdecydowanie sprawiało mi to frajdę.

Gwoli wyjaśnienia, gdyby ktoś pomyślał, że dramatyzuję i koloryzuję robiąc z siebie taką ostatnią niedojdę. Nie. Piszę, jak było. Pojawia się czasem na sekcji ktoś nowy, też niewiele umie, też się zniechęca, normalne. A jednak jeszcze nie widziałam, żeby komuś szło tak do dupy, jak mnie na samym początku. Albo, żeby ktoś robił tak powolne postępy, jakie były moim udziałem. I wstyd mi dziś trochę za te moje żałosne popisy sprzed pół roku. Ale tak patrząc na to z drugiej strony...

Nie poddałam się. Nie umiałam, chciałam się nauczyć, nauczyłam się. Poradziłam sobie.

Poradziłam sobie, poradziłam sobie, poradziłam sobie SAMA! Ha!

To może i z innymi rzeczami sobie w życiu poradzę? Może się nie pogubię, nie dam pożreć? Nauczę czegoś nowego? Zrobię coś jeszcze, z czego będę dumna?

Może ja się jednak NADAJĘ?

Na koniec taka uwaga, że nie to, że teraz wymiatam i biegam po tej ścianie jak jakiś dziki pająk. Ale widzę, że się uczę, upajam kolejnymi postępami, a jak patrzę na siebie swoimi przerażonymi oczami sprzed pół roku, no to w ogóle stwierdzam, że robię rzeczy nieprawdopodobne.

A będzie tylko lepiej.

15 komentarzy:

  1. A tak poważnie może instruktor to nie głupi pomysł.. Byłem parę razy na ściance (całe 3 jeśli dobrze pamiętam i to z jakimiś 1,5 miesięcznymi przerwami ale zawsze) i stwierdziłem brak postępów czyli prosty wniosek - instynkt mnie nie nauczy więc to nie dla mnie ;-) Jasne na jakieś tam 3 właziłem (oczywiście w zwykłych adidasach) no ale szału nie było.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja też kiedyś dawno niby byłam, ale ta sama refleksja - brak postępów. Sekcja daje bardzo dużo, bo ktoś po prostu mówi, co masz zrobić, jak masz się poruszać. No i dobrze mieć nad sobą kogoś, kto czegoś tam wymaga, no i motywuje. Ja mam to szczęście słyszeć: "zrobisz to. jeszcze parę razy to przećwiczysz i to zrobisz". Działa :).

      Usuń
  2. W jakim mieście chodzisz na ściankę? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. dziki pająk <3 Też zaczynam, bardzo mnie do tego ciągnęło. To chyba naturalny, kolejny etap wtajemniczenia górskiego ;) .
    Kieeeeedyś chciałabym się wspinać wiadomo gdzie.

    OdpowiedzUsuń
  4. To pierwszy post jaki przeczytałem u Ciebie (no przynajmniej innych nie kojarzę), wygląda na to, że nie mogłem trafić lepiej.

    Około 3,5 roku temu, czułem się bardzo podobnie do Ciebie... i również bardzo chciałem. Mimo wmawiania sobie z uporem, pozwolę sobie zacytować, "że jestem za stary, za gruby, za słaby, że się absolutnie do tego nie nadaję", naprawdę bardzo, bardzo chciałem.

    Dziś patrzę na to z uśmiechem, bo wspinanie zmieniło w moim życiu bardzo dużo, jeśli nie wszystko.

    I to uparte "bardzo chcę" pozwala teraz przenosić pionowe myśli z fazy marzeń, wizji i celów w fazę realizacji, zarówno w rejonach skalnych, w Tatrach jak i Alpach.

    Jedyne co nas ogranicza to nasza wyobraźnia ;) Pozdrawiam!



    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A dostajemy od życia tyle, po ile odważymy się sięgnąć!

      A że "za stara" też za mną chodziło, zwłaszcza, że na sekcję z początku przychodziły tylko dzieciaki i studenci (którzy już umieli się wspinać). Ja mam 28... Ale kurde wytrwałam. A teraz wiem, że zaczynając przygodę ze ścianką, zrobiłam najlepszą rzecz, jaką mogłam wtedy zrobić.

      Pozdrawiam też i będę zaglądać do Ciebie.

      Usuń
  5. Lubię cię. :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Wczoraj był mój pierwszy raz na ściance...
    Moje przemyślenia i przeżycia z wczoraj są tak podobne do tego co piszesz!
    Czytam tego bloga już od paru miesięcy i kojarzyłam ten wpis i dziś rano moimi zakwaszonymi, niezdolnymi nawet do trzymania czajnika z wodą na herbatę rękami szukałam tego wpisu! I właśnie takiej motywacji i takiego moralnego wsparcia potrzebowałam! Nie poddam się, choćbym miała zagryzać te chwyty zębami! Dzięki :D !

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Przeczytałam z wielkim zainteresowaniem, bo właśnie w przededniu moich 38 urodzin odkryłam w sobie chęć spróbowania czegoś o czym w sumie myślałam już od wielu, wielu lat, ale jakoś dotąd nie było okazji - postanowiłam zapisać się na kurs wspinania. I zaraz, po chwilowej euforii spowodowanej uświadomieniem sobie, że przecież mogę, spróbuję, będzie fajnie, pojawiły się kolejne myśli: jak to zrobisz? masz taką nadwagę, że nawet nie oderwiesz się od ziemi, wstydu sobie tylko narobisz, za stara jesteś, itd. I ten Twój wpis uświadomił mi właśnie, że nawet jeśli ma być ciężko, nieefektywnie i w ogóle do bani, to nie pozwolę sobie odebrać przyjemności z faktu, że się odważyłam, spróbowałam, przełamałam. A tak na marginesie, z prawem jazdy mam dokładnie tak samo ��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. You go girl! Ja znów niedawno powróciłam na ściankę po pewnym czasie nieobecności. Powroty do formy są demotywujące, ale nie ma się co zniechęcać. ;)

      Usuń