Spontaniczność oznacza u mnie zwykle, że koło środy zaczynam sprawdzać prognozy, a mniej więcej w piątek rano podejmuję decyzję, czy w sobotę ruszam. I zazwyczaj mam mniej więcej przynajmniej zarys opcji, z kim zamierzam to zrobić.
Nijak to się ma do wydarzeń poprzedzających jeden z majowych weekendów. Tym razem bowiem nastąpiło coś w rodzaju meta-spontaniczności.
Generalnie do piątkowego popołudnia plan weekendowy był w pełni klarowny: pakuję siebie i psa, jedziemy zasierszczać Jurę i tamtejsze skały. Późnym popołudniem na lokalnym i mało liczebnym odłamie fejsbukowych tatromaniaków pada pytanie w stylu #tatry #jutro #ktoś #coś ? Daję lajka, a jakże, bo to miłe, że ktoś pyta, ale trzepię się w łeb mówiąc na głos: "Gosiu, ty jedziesz w skały. W skały. Ska-ły. Tatry to za tydzień".
Mija dziesięć minut, dzwoni telefon. No i jednak nie jadę w skały, plan się wziął i sypnął. Jest mi szkoda przez jakieś piętnaście sekund.
Uwielbiam tryb, na jaki przełącza się w tego typu sytuacjach mój mózg. Kilka chwil zajmuje mi zorganizowanie opieki dla psa, wymyślenie, gdzie zostawię klucz dla Kasi, która się tej opieki - nie po raz pierwszy - podejmie, opracowanie w pamięci listy niezbędnych zakupów, a nawet zaproponowanie całkiem logicznego w perspektywie panujących warunków planu wycieczki. Tatrzańskiej wycieczki, gdyby ktoś pytał.
Jakieś pięć godzin później biegnę (serio) na dworzec, dźwigając przyciężkawy plecak i świadomość, że wzięłam (kurrrde) co najmniej kilka niepotrzebnych rzeczy, ale już nie miałam czasu na weryfikację. Dźwigam też obawę o to, czy znajdzie się dla mnie miejsce w autobusie, bo sprzedaż internetowa była już zablokowana. Przytroczone do plecaka kije i czekan sprawiają, że (znów) wizualizuję sobie siebie samą jako Umę Thurman vel. Czarną Mambę ładującą się na pokład samolotu z jebutnym mieczem samurajskim w "Kill Billu" (<3). I cieszę się po cichu, że to w sumie środek nocy, bo jak taszczę toto za dnia, to mam nieodzowne wrażenie, że mijający mnie przechodnie mocno zastanawiają się nad użytecznością czekana, rozpinając jego możliwe zastosowania gdzieś pomiędzy rytualnym mordem, a dziabaniem grządek. Czarnej Mamby, zdaje się, nikt poza mną sobie w związku z tym nie kojarzy i nie wizualizuje.
Bartka, co zadał pytanie na fejsie i co mu na to pytanie odpowiedziałam i co się z nim umówiłam na zakopiańskim dworcu z samego rana, znam z widzenia - ze ścianki. Znam na jakieś tam "cześć" i na "ten chwyt to musisz prawą ręką złapać". I znam jeszcze z tego, że też prowadzi bloga i że biwakował pod Rysami przy parudziesięciu stopniach mrozu. No. I tyle.
Generalnie wszystko robi się w ciągu tych paru godzin takie dość irracjonalne, i - co tu dużo mówić - lekko pieprznięte. Na swoje usprawiedliwienie mam dwa fakty. Pierwszy: w sobotę ma być ładna pogoda. Drugi: od czerwca ubiegłego roku każdego miesiąca byłam w Tatrach. Początkowo tak jakoś wychodziło, potem tak się składało, wreszcie wyznaczyłam sobie domknięcie tego roku, jako swego rodzaju zadanie. No i na ten moment został mi maj. A więc, no sami rozumiecie, jakby MUSIAŁAM pojechać w maju. Zatem, czemu by nie jutro?
Zakopane jeszcze odrętwione porankiem, budka w Kuźnicach jeszcze nieczynna, dobrze. Ja też odrętwiała, jakoś się nie mogę rozruszać, coś próbuję gadać, ale chyba trudno mnie zrozumieć, bo pluję płucami, niedobrze. A pod Muro to w ogóle stwierdzam, że mnie coś noga dziwnie boli, ale ani mi się myśli przyznawać do tego na głos. Mówię jej, że ma przestać, niech sobie boli jutro jeśli już tak bardzo chce. Słucha widać, bo przestaje. :D
Czas mamy nienajgorszy, pogodę zapewnioną rewelacyjną aż do samego wieczora, a wieczór zapewniony dopiero za kilkanaście godzin, bo to już wszak wiosna w pełnym rozbujaniu. Toteż nie poganiam Bartka, gdy patrząc na mur schroniska zaczyna widzieć tam baldy. A potem je robić.
Nie poganiam też, gdy nad Czarnym Stawem Gąsienicowym zawiązuje przyjaźnie międzygatunkowe.
Staw już w stanie intensywnego topnienia, wokół całkiem sucho, większe płaty śniegu pojawiają się sporo ponad jego taflą. Zawratowy Żleb natomiast wzorowo biały, z daleka widać, że szykuje się zimowa zabawa. Chociaż umieram z ciekawości, jak to będzie wyglądało w praktyce, bo choćby najbardziej pokaźne pole śnieżne potraktowane kilkunastostopniową temperaturą powietrza i regularną lampą - warunki typowo zimowe przypomina w minimalnym stopniu. A w ogóle to ja chciałam na Zawrat zimą, tak z czystej ciekawości, a sądziłam raczej, że będę musiała na to czekać do następnej białej francy. A tu proszę.
Ten Zawrat to dla nas dziś tylko sposób przedostania się do Pięciu Stawów. Plany mamy trochę bardziej... powiedzmy że pomysłowe.
Zatem człapu człap ku jednej z popularniejszych przełęczy po polskiej stronie Tatr. Gdzieś tam w dole zakładamy raki i wymieniamy kijki na czekany. Ja przy okazji (dwukrotnie) wpadam w ogromniaste dziurzysko czające się na mnie przy kamieniu, na którym chcę usiąść. Kilka minut później mijam pana, któremu przytrafia się akurat identyczna przygoda. A zatem tym razem to nie moja wrodzona pierdołowatość i nadmierne zawzięcie się na mnie siły zwanej grawitacją, uff.
Śnieg majowy budzi we mnie mocno ambiwalentne uczucia. Brak zagrożenia lawinowego mizia za uszkiem, jak to dobrze móc o tym po prostu nie myśleć. Ale raki grzęzną w tej brei, czekan nie pomaga, tak jak zwykł to robić przez ostatnie miesiące. Kasza proszę państwa, po prostu kasza.
Inna sprawa jeszcze to to, że słońce grzeje jak popieprzone i o ile na suchym terenie jest to dosyć zwyczajne wiosenne odczucie, o tyle na śniegu wrażenie się potęguje, bo jego biel odbija światło. Czuję się zatem w tym w pełni zimowym, pełnym lodowatej ćtapy żlebisku dosyć absurdalnie, bo jak w piekarniku. Do tego stopnia, że serio nie mogę iść i jeszcze gdzieś dość nisko ściągam oddychającą wprawdzie, ale długorękawkową szmatkę na rzecz topu na ramiączkach (tak, przez chwilę występuję w samym staniku, co zrobić).
Jaki by ten śnieg jednak nie był i jak bardzo nie mógłby zastąpić kaszy na talerzu, to jednak sprzęt zimowy, zwłaszcza czekan, wydaje się nieodzowny. W pewnym momencie ogarnia nas lekkie przerażenie, gdy wysoko nad sobą, na przełęczy dostrzegamy grupę ewidentnie zorganizowaną. Z początku powodem niepokoju jest tylko jej liczebność. Ot takie: "ło matko z córką, a co ich tam tyle?". Niepokój zaczyna się racjonalizować, gdy pielgrzymka zniża się stopniowo ku nam, a jej uczestnicy (właściwie to uczestniczki, bo był to damski trening... biegowy) regularnie lądują na tyłkach, ruchy wykonują generalnie dość pokraczne, a czekana nie ma nikt. A ja sobie jestem na linii ewentualnego ich lotu. Hmmm.
No nic, wymijamy się z nimi jakoś, potem jest już luźniej i spokojniej, choć pod samą przełęczą zaczynają wystawać skały, a ludzie schodzący bez sprzętu się w nich niefajnie koptują. Bartek panu trochę pomaga. Trochę bardzo, biorąc pod uwagę, że padają słowa: "Wiesz, nie zrozum mnie źle, ale muszę cię za dupę złapać".
Na Zawracie upał odchodzi w zapomnienie. Jest typowo wiosennie i typowo przełęczowo. Czytaj: pizga.
Jest też pięknie. Zapomniałam już, że aż tak bardzo lubię tamtejsze widoki.
Tam się będziemy bawić za jakąś godzinkę ^_^
A tam już ktoś się dobrze bawi (początek Orlej)
Oglądamy sobie z bliska powoli już topniejący Zadni Staw i obczajamy żlebiki opadające z grani. Bartek upatruje sobie taki jeden i postanawia nim właśnie przedostać się na górę. Niestety, ja nie podzielam tej nagłej sympatii do przed chwilą upatrzonego żlebu, ale nie mam nic przeciwko chwilowemu rozdzieleniu. Toteż tu mówimy sobie "see ya later", Bartek się szpei, a ja wyruszam w okrężną drogę ku Gładkiej Przełęczy.
Sama. Po raz pierwszy wyłażę na coś zupełnie sama. I nie ma wokół nie tylko żadnego towarzysza, ale i przypadkowych ludków brak. Pewnie dlatego, że nie ma też wokół żadnego szlaku. Czy mi się to podoba? Jeszcze jak!
Dopadam do Gładkiej umordowana walką z białą mokrą kupą i chwytam za aparat. Od tej pory niniejsza wycieczka nabierze charakteru z lekka sentymentalnego. Ostatniego dnia minionego roku dobijałam do tej samej przełęczy z drugiej strony, dobijałam ostatkiem sił, zatrzymując się co kilka kroków i żrąc śnieg, ale tylko gdy Janusz nie patrzył, bo mi trochę było głupio. Ścieżka od Zaworów wydawała się jakieś pięć razy dłuższa wtedy, gdy plecak boleśnie wpijał mi się w ramiona, niż teraz, gdy po prostu na nią patrzyłam.
Gładka Przełęcz widziana tak trochę sponad,
oraz grań do Walentkowego Wierchu
Ścieżka pomiędzy Gładką Przełęczą a Zaworami
Wychodząc z mej głowy a wracając do rzeczywistości: z rozmyślań nad śmieszną odległością pomiędzy Gładką Przełęczą a Zaworami, z fotograficznego bzika i niegasnącego podziwu dla fantazji osób montujących bardzo charakterystyczny szlakowskaz w miejscu, w którym stoję (zdjęcie poniżej), wyrywa mnie zasłyszane gdzieś z dala moje imię. Okazuje się, że Bartek zrobił już ten swój żlebik i nawet żyje. Idę więc w jego stronę, a tym samym w stronę Walentkowego Wierchu.
Proszę nie regulować odbiorników,
nie zostaliście z automatu przerzuceni na stronki dla dorosłych
za plugastwa zawarte w historiach Waszych przeglądarek -
to naprawdę tylko szlakowskaz :D
Raki grzęzną mi w błocie, tym razem takim prawdziwym, nie śniegowym, dlatego dogoniwszy towarzysza, ściągam je. Grań jest już praktycznie czysta, zostały tylko nawisy od strony Pięciu Stawów. No to idziem na te Walentynki!
Żlebik, co to posłużył Bartkowi za drogę na grań.
Fajnie było na Zawracie i w Piątce też całkiem niegłupio, ale tu dopiero czuję się jak w domu i zaspokajam głód narastający we mnie od kilku miesięcy. Głód oddalenia się od ludzi i zrobienia czegoś na dziko.
Droga do Walentkowego Wierchu stanowi przyjemny, nie nazbyt długi spacer. Poza paroma końcowymi metrami - zupełnie wiosenny.
A na tym zdjęciu jest nawet śmigło (przy Szpiglasowej Przełęczy)
Gdy stoimy na szczycie, Bartka hipnotyzuje grań prowadząca ku Świnicy, ale tu pada mój sprzeciw. Natomiast niecnie namawiam na uderzenie w przeciwnym kierunku. Namawianie nie trwa długo, więc tuptamy z powrotem na Gładką i z niej podchodzimy na Gładki Wierch a następnie kontynuujemy graniowe spacery Liptowskimi Murami.
Lubię lubię lubię. Taka sobie o włóczęga bez wyczerpujących podejść, widokowa tak, że aż tęczą można haftnąć. Przed nami zatrzęsienie strzelistych szczytów, za nami łagodne fale już pokonanej grani, gdzieś tam jeszcze z tyłu Świnica i cała orlo-perciowa spółka, a z innej strony w oddali zachodnie pagóry. Po lewo lufa ku Piątce, po prawo łagodne zbocza opadające do Kobylej Dolinki. A pod nogami nikła ścieżka i od czasu do czasu jakieś fajne skałki. No cudo.
Tylko, że pamiętajmy, że to był spontan nad spontany, że pojechały nań dwa nie do końca normalne łby, które aż się prosiły o jakąś drakę, więc to się nie mogło wszystko skończyć tak sobie po prostu zwyczajnie - dojściem na Szpiglasowy i grzecznym zejściem na dół.
Zacznijmy od tego, że nagłość wyjazdu implikowała moje mocno średnie ogarnięcie trasy. Na Liptowskie wprawdzie ostrzyłam zęby już w ostatnim sezonie letnim i przeczytałam na ich temat absolutnie wszystko, co oferowały sobą podówczas internety, nie znalazłszy jednak nigdy odpowiedzi na zasadnicze pytanie, z której strony na którą lepiej je pokonywać. A poza tym, no nie oszukujmy się, sezon letni, to sto lat temu był.
Jako pomysłodawczyni, szłam więc na taką lekką pałę, wiedząc, że gdzieś tam nas czeka Czarna Ławka, jakieś trudniejsze miejsce i że, o ile pod górę pokonuje się je nieomal z palcem w nosie, o tyle w dół może być kiszka. No a ja... pojęcia bladego nie miałam, czy nam się ono trafi w górę czy w dół. A co tam. Się zobaczy.
Najpierw się trafiło fajne stromawe podejście pod górę, Szpiglas już blisko, myślałam, że po wszystkim. Pierwsze, co zwiastowało to, co miałam zobaczyć parę metrów dalej, to była stara pętla pozostawiona na głazie. Już wiem, że musi być źle, ale zerkam w dół. Jest źle.
Houston, mamy problem.
Dziura taka. Nie że jakaś tam od razu na wylot wprost do piekielnych kotłów, nawet ekspozycji bardzo nie ma, ale definitywnie jest się gdzie sturlać. Zbyt stromo i dziwnie, żeby się w to ładować i to jeszcze ze sporymi plecakami. Liny nie mamy. Nie zejdziemy.
Zaleciało pewnie dramatem, tymczasem nasza sytuacja jest jeszcze w pełni przyjazna i bezpieczna. Możemy bez żadnych trudności powrócić na Gładką Przełęcz i zejść nią do Piątki. Owszem, możemy.
Czy natomiast zamierzamy? A takiego! Tyle drogi? Taki kawał? A potem jeszcze rypać te cztery kilometry przez dolinę? Yhym, myślałby kto.
Obejdźmy toto. Spróbujmy chociaż, może się da. No nie, niestety, nic nie wskazuje na to, żeby cokolwiek miało się tu dawać obejść. A zatem... po prostu zejdźmy w dół. Grań jest niska, pod nami tylko kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów skałek, a potem już rozległe śnieżne pola. Będzie za trudno, to się wrócimy.
I może tu powinnam zakończyć opowieść? A zresztą, oj tam. Nie wróciliśmy się, więc nie było za trudno. Było na granicy. Tak w sam raz, żeby zejść bez kuku, a jednocześnie nażreć się adrenaliny. Ale wiecie, nie róbcie tego w domu. W górach tym bardziej. A szczegóły sobie zachowam w serduszku. Poza tymi, które się nagrały na kamerkę. :D
- Myślisz, że zrobiliśmy tutaj jakąś drogę?
- A to dróg przypadkiem nie robi się pod górę?
Im niżej, tym naprawdę odechciewa nam się wrażeń i odnajdujemy szlak sprowadzający ze Szpiglasowej Przełęczy. A właściwie nie szlak tylko bez sensu wydeptaną ściechę. Która na deser wprowadza nas w kosówki, grrr.
Dzień kończy się zdecydowanie in plus. Po pierwsze: żyjemy. Po drugie: pomimo iż ewidentnie mamy sobotę i to, o zgrozo, pogodną - Piąteczka świeci pustkami. Można się normalnie umyć, położyć i nikt ci nie rzyga pod nogi. Boże, tyle wygrać!
Filmik Bartka:
Ty i Twoje spontany - bomba. :) A zdjęcia turbo-bomba. Tylko czemu takie małe? ;(
OdpowiedzUsuńczyli Liptowskie w drugą stronę łatwiej?
OdpowiedzUsuńMyślę że ten fragment pod górę dałby się bez większego problemu pokonać. W dół bez liny nie polecam. No ale nie doszłam do Szpiglasowego, więc nie wiem, czy tam się coś jeszcze ciekawego nie czai.
UsuńW którym miejscu była ta największa trudność? Gdzieś za Liptowskimi Kosturami? I po niej odbiliście na doł, do szlaku z Sz.P.?
UsuńTo miejsce to jest chyba ta słynna Czarna Ławka.
UsuńOdbiliśmy, ale do szlaku to dobiliśmy już na samym dole. Ogólnie pamiętaj - my schodziliśmy jeszcze po śniegu. Latem tam może być rumowisko...
W końcu znalazłem zdjęcie tego słynnego komina z trudnościami na Liptowskich ;) Tak, to wszędzie tylko o tym czytałem, ale foty to nie widziałem :P Mając kawałek liny, to i trudności nie będzie, bo się po prostu zjedzie ;)
OdpowiedzUsuńTeż nigdzie nie widziałam zdjęcia.
UsuńOtóż to. Ale trzeba mieć ze sobą linę :P.
Jak patrze na daty twoich wędrówek to mało widzę tam tych majowych.. ale to nic, może mi podpowiesz ;) Gdzie twoim zdaniem można połazić w maju bez raków i czekana tak żeby się z góry na niepowodzenie nie skazać?
OdpowiedzUsuńChodzi mi o trasy szczytowe. i mówimy o początku maja (wiem, że może być różnie ze śniegiem, ale załóżmy, że bedzie go tyle co w twojej powyższej wędrówce :)
No... sęk w tym, że śnieg był wtedy jeszcze prawie wszędzie. Jedynie na grani było sucho, no ale na grań trzeba jakoś dojść. W takich warunkach jednak nie polecam wybierania się w góry bez sprzętu, bo może się okazać bardzo potrzebny. Chyba że na jakieś drobne pagórki typu: Gęsia Szyja, Kopieniec, Grześ...
UsuńA trafiłaś kiedyś na maj "bezśniegowy" ? Tzn. na takie warunki, kiedy można było pójść sobie na szczyty Zachodnich bez żadnego sprzętu?
OdpowiedzUsuńNigdy nie jeździłam w maju. Za pierwszym razem byłam wprawdzie Tatrach pod koniec maja, ale to była wycieczka szkolna: dolinki dolinki :), aczkolwiek wydaje mi się, że śniegu wtedy także wysoko było mało. Później w maju wybrałam się dopiero: patrz wyżej ;).
UsuńSzit, tak liczyłam, że będziesz dla mnie obiektywnym źródłem informacji...;) bo jak czytam opinie na forach ti wydają mi się być skrajne
OdpowiedzUsuń... Ale to nic, jednak mimo wszystko nie tracę nadziei na dobrze wykorzystaną majówkę w Tatrach! ;)
i DZIĘKI Gosia za ten blog!!!
piękne foty i opis..jak zwykle zresztą..
OdpowiedzUsuńŚwietny wpis. Jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuńŚwietna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń