Nazajutrz po zdobyciu Ganku, przychodzi czas na położoną nieopodal Wysoką. Na którą planowanym wejściem, sama już nie wiem, czy bardziej jaram się, czy obsrywam. Nie chciałabym deprecjonować wycieczki na Ganek - to też kawał góry i niemały odcinek ciekawej drogi, tyle że, gdy stoisz w Dolinie Złomisk, to masz ten Ganek jak na dłoni. Ganek, po jego prawej stronie Gankową Przełęcz, między zaś jednym a drugim - grań, którą wiedzie trasa. I tak się do tego krok po kroku przybliżasz. Wiadomo, gdzie iść. Choć rzeczywistość pokazała, że zgubić się można i tak.
A taka Wysoka? Chowa się gdzieś na uboczu, drogi nie widać, póki się nie podejdzie na tyle blisko, że już łatwiej ją wymacać niż jej się solidnie przyjrzeć.
No, chyba że z Osterwy. Przed wyjazdem sięgnęłam do własnej starej relacji z owego szczyciku - tak, stamtąd widać obydwa wierzchołki mości pani Wysokiej i przełęcz między nimi i opadający spod niej żleb. Widać też Siarkan, za nim zaś chowa się Siarkańska Przełęcz. Dobrze więc, jakieś wyobrażenie się we łbie maluje. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało z bliska.
Pociecha jeszcze w tym, że Marcela na Wysokiej już była. W warunkach zimowych wprawdzie i prowadzona przez innych, ale drogę jako tako pamięta.
Zrywamy się o 5-tej. Z rana towarzyszą mi dziwne myśli. Schronisko nad Popradzkim Stawem i szykowanie się na górską przeprawę do Polski...? Znam to skądś. Auaaa. Ostatnio oznaczało to darcie przez kosówki, na oślep, w pędzie przed zbliżającym się zmrokiem. Na Wysokiej kosówek być nie powinno, fakt. Będzie dobrze. Dobrze będzie. Tylko żeby powoli, tylko żeby spokojnie, żeby nie włazić w przypadkowe żleby. No to, komu w drogę, temu ciężki plecak. Nie pozostaje nic innego, jak dać sobie radę.
Od wczesnych godzin ciepło i duszno, termometr na tarasie pokazuje 20 stopni o godzinie 6-tej, usmażymy się dziś kurde jak nic. No trudno. Wkraczamy na znaną nam już ścieżkę do Złomisk, w lesie jeszcze nie jest najgorzej, a i potem czas jakiś poruszamy się w cieniu. Cisza, spokój, pustka. Cała wielka dolina jest właściwie tylko nasza, może ktoś widzi nas gdzieś z góry jako dwie migrujące kropki, ale wątpię, szczyty wydają się puste i nieme. Lubię ten stan. Będę za nim tęsknić parę godzin później, schodząc z Rysów.
Kierujemy się ku Siarkańskiej Przełęczy, zasłoniętej nieco trawiasto-skalnym progiem. Próg poprzedzony jest zaś rozległym polem kamulców mniejszych i większych. A właściwie - średnich i zupełnie wielgachnych. Ku tej kamiennej pustyni doprowadza nas ścieżka i oto rozpoczyna się najbardziej zasmarkany etap wędrówki. Bo nie dość, że nudno, że niewygodnie i że trzeba uważać przy każdym kroku, coby sobie gir nie poskręcać, to jeszcze - o losie zły i okrutny - wychodzimy z cienia! Czeka nas zatem około(a chyba nawet ponad)-godzinna walka o to, żeby nam się białko nie pościnało żywcem.
Chcę o tym zapomnieć...
Odpalamy w oczach detektory kopczyków i z początku naprawdę sprawnie śmigamy pomiędzy nimi. Przy każdym kolejnym chwila postoju na wypatrzenie następnego - ten schemat powtarza się kilkanaście razy. Marcela nawet stwierdza, że tutejsza droga jest lepiej oznaczona niż niejeden szlak. Oczywiście po tym stwierdzeniu już nie znajdujemy żadnego kopczyka. Do progu jeszcze szmat drogi, co dopiero do przełęczy, nie będę tu stać i myśleć, zaraz zresztą nie będę miała czym myśleć, bo mózg powoli zamienia mi się w jajecznicę. Ruszam przed się, Marcela za mną. Bo to nie tak, że tu jakieś przepaście i inne smoki (choć nazwa okolicznego szczytu mogłaby sugerować to drugie), niiii, tu się wszędzie DA przejść, tyle tylko, że kopczyki wskazywały wariant ociupinkę wygodniejszy niż to, co ja nam serwuję, bo oto znosi mnie na pole największych głazów, pomiędzy którymi trzeba trochę skakać (ale jakie tam są koliby to baaaaa....).Mnie to już jest naprawdę zupełnie obojętne, byle iść do przodu. Z lubością przypominam sobie wszelkie grzechy, za które chyba właśnie pokutuję, bo to musi być przecież kara za coś. No dobra, bujam, o niczym tam nie myślę. Marcela nie poddaje się i wypatruje jakiś kopczyk. Przechodzimy trochę na nasze lewo i faktycznie czas jakiś idziemy wraz ze ścieżką. Wreszcie, nadal za wydeptanym śladem, ładujemy się w trawiasto-kamienne (i kruche) podejście na próg. Ślad niknie, a ja mam to bardzo w nosie, bo oto w zasięgu kilkunastu metrów pojawia się CIEŃ, a ja postanawiam to wykorzystać i mając w głębokim poważaniu kopczyki i inne oznaki ludzkiej bytności, kieruję się ku życiodajnej połaci mroku. Mało tego, ale zawsze to trochę wytchnienia.
Próg, trochę trawy i litej skały.
A dalej znów kamienie.
A dalej znów kamienie.
Siarkan i Siarkańska Przełęcz.
Niestety, nie przefrunęłyśmy nad tym.
Jesteśmy pomiędzy progiem, a Siarkańską Przełęczą. Za wiele się nie zmieniło - wciąż od cholery kamieni. Tyle że Siarkan przestaje wyglądać jak góra, a zaczyna jak szpiczasta turniczka. Gdzieś pod nim widzę wyraźną ścieżkę, ale to w huk od nas, nie, ja tam na pewno nie idę. Napieram na wprost, bo już naprawdę chcę się czegoś pobać i coś pokombinować, a nie tylko iść i iść. W efekcie nie wychodzimy na Siarkańską Przełęcz, tylko trochę ponad nią, co oznacza, że właściwie to zaoszczędziłyśmy nieco drogi.
To już ponad przełęczą.
Masyw Wysokiej mam, robiąc to zdjęcie, za plecami.
Masyw Wysokiej mam, robiąc to zdjęcie, za plecami.
Wyciągam telefon, odpalam zdjęcia opisu z WHP. Jeszcze kawalątek idziemy pod górę, a potem uciekamy na lewo. No dobrze, też pod górę, ale lekko trawersując. Jest żleb!
Upewniam się, pytając Marceli, czy to ten. Ten. Znowu opis, uczepiam się myśli, że mamy znaleźć Ławicę i tam będę czytać znowu, tymczasem trochę żlebem, trochę jego skrajem powoli ku górze.
Marcela walczy w żlebie.
W dole Smocza Dolinka.
W dole Smocza Dolinka.
Żeby nie było tak różowo - ma też wady. Sporo płaskich płyt, które lepiej omijać. I ta zasadnicza - choć urzeźbiony jest nawet pomimo tych płyt dość bogato, to niestety kurde większość chwytów jest zorientowana pionowo. To nie klameczki, w które można władować całą rąsię. E-e. Oj tam, wiadomo, że pod górę to nie robi jakiejś wielkiej różnicy. Ale schodzenie szykuje się mocno czujne.
Idziemy, a ja nerwowo poszukuję tej całej Ławicy. Tak po prostu, żeby się wszystko zgadzało. To ma być coś w rodzaju tarasika. Od dołu chyba wypatruję coś takiego, zadzieram z ciekawością więc łepetynę ku górze i z pewnym zaskoczeniem dostrzegam tam człowieka. Niby nic dziwnego, ale od kilku godzin tylko kamulce i nasze wzajemne rude towarzystwo, a tu nagle ktoś inny, no przez pierwsze pięć sekund szok jak nic. Człowiek się wita z nami po polsku i wygląda na to, że wybiera dokładnie tam, gdzie i my. A stoi właśnie nie gdzie indziej niż na Ławicy.
Jakieś tam gadu gadu, ja zerkam znów do źródła, a źródło rzecze: iść żlebem lub skałami po jego lewej stronie aż do płyt z metalowymi ułatwieniami (trochę dziwne, bo jak jest śnieg, to każe już iść po prawej). Żlebem próbowałam już wcześniej i rewelacji nie było, to se myślę - skałami pójdę. Napotkany człowiek idzie żlebem. Marcela się po paru krokach wykrusza. Mówi, że nie idzie, że zaczeka, życzy powodzenia. Brzmi to jak przemyślana decyzja, więc tu się na pewien czas żegnamy, każę jej się drzeć w razie czego, bo do Ławicy musi się cofnąć parę kroków stromym terenem. Radzi sobie dzielnie.
Obecność drugiej, choć zupełnie obcej, osoby w pobliżu, nabiera ogromnego znaczenia. Faktem jest, że próbowałabym i tak. Najprawdopodobniej i tak bym weszła. Nie da się też zaprzeczyć, że otucha i raźność wynikające z tego, że ktoś drepta obok są złudne... ale są.
Początkowo zresztą idziemy zupełnie równolegle, on dnem żlebu, ja tymi swoimi skałami iii... no właśnie, ładuję się w drakę. Nie wiem, sama nie wiem, jak i dlaczego to robię, ale podchodzę czymś stromym i dość gładkim, aż mi się w końcu możliwość podejścia kończy i się muszę wrócić, co okazuje się... bardzo bardzo trudne. Po paru minutach gorączkowego kombinowania, jakoś się wyratowuję i włażę grzecznie do żlebu. Tam wraca mi kultura wyższa, zwłaszcza że przypadkowy towarzysz mi próbował pomagać i wpadam na pomysł, że można by się tak sobie przedstawić. Człowiek ma na imię Sławek.
W żlebie bawię się w sumie zupełnie super, chociaż jeszcze mi trochę serducho się tłucze po żebrach na wspomnienie przygody sprzed chwili. Sławek to się nawet głośno martwi o schodzenie tędy. Cóż no, jakoś się zejdzie, póki co kotłuje mi się po głowie co innego...
Otóż Wysoka ma dwa wierzchołki. Na tym wysuniętym bardziej na zachód, a znajdującym się po naszej lewej stronie, znajduje się krzyż, wobec czego większość osób uznaje go za cel główny lub jedyny i nie zawraca sobie dupy drugim. Moje uwiecznione w formie zdjęć w telefonie źródło zresztą też. Krzyż stoi akurat tam nie przez przypadek, do pewnego momentu bowiem uznawano ten wierzchołek za wyższy. Aż jakieś nowsze pomiary nie wykazały, że wyższy jest jednak ten drugi. Niewiele, właściwie to prawie wcale, bo o jedyne pół metra. Ale kurcze jest.
Oczywiście w przypadku, gdy idzie się dla widoków, czy jakoś tak w ogóle - po prostu się idzie, to ten fakt nieznacznej wyższości drugiego wierzchołka jest nieistotną pierdołą. Przestaje nią być, gdy się zbiera szczyty do WKT. Gwoli jasności - byłeś na wierzchołku z krzyżem, na drugim nie, a mimo to - zaliczasz to sobie jako wejście? Spoko. Nic mi do tego. Jeśli Ty uważasz, że się liczy, to się liczy i koniec kropka. Problem w tym, że mam pewną wątpliwość, czy JA to SOBIE zaliczę. Już więc kminię, jakby tam się władować.
Żleb spod Przełączki w Wysokiej.
Po lewej stronie podszczytowe skały wierzchołka z krzyżem.
Po lewej stronie podszczytowe skały wierzchołka z krzyżem.
Gerlach w chmurce,
wyraźniejszy Staroleśny
(o którym już zaczęłam szukać relacji
(o którym już zaczęłam szukać relacji
po necie... będzie się działo...)
Na pierwszym planie Ganek
z przewędrowaną wczoraj granią.
Rysy (a obok nich Niżnie Rysy)
Dolina Ciężka
Tu m.in. Popradzka Kopa, Grań Baszt, Koprowy...
W skrzynce szczytowej taki trochę śmietnik.
Zejście po dość płaskich płytach do żlebu.
Namacalny przykład na to, że rozmiar ma znaczenie
(czyli po prostu południowo-wschodni wierzchołek Wysokiej)
(czyli po prostu południowo-wschodni wierzchołek Wysokiej)
No ale widok na ukrzyżowany wierzchołek z tej perspektywy muszę solidnie udokumentować! ;)
Mam ósmy szczyt w Koronie i zaczynam się tym euforycznie cieszyć. Choć jeszcze powściągliwie, bo nie zapominam, że pod nami kawał stromego żlebu.
Zejście na przełęcz z powrotem po kanciastych głazach. Początkowe metry z przełęczy w dół - trochę masakra. Dalej już łatwiej, choć muszę przyznać, że ten żleb daje mi nieco popalić. Te pionowe chwyty na ścisk i ogólna stromizna terenu działająca na wyobraźnię. No i jeszcze rozległe płyty, przez które trzeba iść zygzakiem. Jeszcze na zejściu ze szczytu wypatruję w dole na Ławicy Marcelę, macham i drę się do niej, a potem widzę ją coraz bliżej.
Czarna kropka mniej więcej na środku zdjęcia to Marcela ;)
A czarna kropka na przełęczy to chyba ja :P
Powrót na przełączkę.
Pierwsze metry zejścia do żlebu.
Powyżej i poniżej rzeźba żlebu w przeróżnych ujęciach.
Na Ławicy robimy głośne ufff i urządzamy odpoczynek. Ja się trochę stracham jeszcze przejścia na Wagę, ale po minach towarzyszy (Sławek stamtąd dotarł dzisiaj, Marcela szła w maju) widzę, że nie ma już czego.
Żyje, nie umarła z nudów ;)
Jeszcze tylko parę kroków i wyleziemy
z tego żlebiszcza.
Nadchodzą stamtąd akurat jakieś inne człowieki. My jeszcze chwilę siedzimy i ruszamy. Ścieżka ewidentna może nie jest, ale jakoś tak wie się, gdzie iść. Taki dość spokojny trawers. W końcu lekkie podejście, a w górze się okazuje, że to już jest ta cała Przełęcz pod Kogutkiem.
Z niej zejście dość intensywne. Wisi solidny kawał łańcucha (jeden odcinek ma dobrych kilkanaście metrów), to sobie nim pomagamy, a co się będziemy. Potem już tylko trawers Ciężkiego Szczytu. Kawałeczek grani. I Waga.
Na Wadze szok społeczny. Luuuudzie, tyyyyyleeeee ludzi. Widzieliśmy to zresztą z oddali i trudno się nie spodziewać tłumu w tym miejscu. Ale na to się nie da kurcze przygotować.
Musimy podejść na Rysy. Tam się idzie od słowackiej strony jak na jakąś stertkę kamieni, więc dramatu doprawdy nie ma, ale nie chce się jak jasny... ten no... No nie chce się. Jeszcze w takim jarmarku. Nawet nie wbijamy na żaden z wierzchołków, bo obydwa wyglądają, jakby tam rozdawano lizaki albo jakby świstak do zdjęć pozował. Za free.
Rozpoczynamy za to zejście w dół, które staje się naszą kilkugodzinną gehenną. Najpierw łańcuchy, o mamusiu. Godzina wciąż jeszcze dość wczesna, więc nie brakuje zarówno schodzących, jak i podchodzących. Kolejki, wymijanki, makabra. Idę bokiem, nie żeby się popisywać, tylko żeby nie powiększać już istniejących kolejek, skoro mogę. Potem trochę więcej luzu, ludzki potok sunie już głównie ku dołowi, a zatem grzecznie przechodzę na łańcuchy. Ta sama konstatacja, co zawsze - jakie te szlaki są kuźwa śliskie! Wreszcie Bula, koniec łańcuchów, jedynie stromawa ścieżka. Moje kolana żywią do mnie najszczerszą nienawiść, plecy też. I jeszcze duszno się znów robi, a mnie plecak obtarł więc lezę w bluzce z długim rękawem. Ten Czarny Staw nie przybliża się ani trochę. A wrrrrrr, dlaczego ja to sobie robię?!
Owszem, do Buli szłyśmy w kaskach.
Stwierdziłyśmy obie, że trochę głupio byłoby oberwać
Stwierdziłyśmy obie, że trochę głupio byłoby oberwać
w łepetynę strąconym z góry kamykiem
mając kask przytroczony do plecaka.
Nad stawem postój w jakimś skrawku cienia. Jeszcze tylko zejście nad Moko, tam znieczulenie piwem, obserwacja śmigła w akcji z baaardzo bliska i zejście asfaltem. We czwórkę, bo jeszcze ze spotkanym przy Starym Moku Adrianem :).
A po powrocie do domu uderzam w pokłony do facebooka i udaje mi się zdobyć taką perełeczkę:
To szczyt Wysokiej, ten odrobinkę niższy, z krzyżem, widziany z Rysów 22 lipca około godziny 10.30. A na nim ja (po lewej stronie) i robiący mi któreś ze zdjęć Sławek.
Aleee fajnieee :))).
No czekałem już na ten opis wejścia. Gratuluję bardzo. Nie ukrywam, że Wysoka jest gdzieś w ulotnych sferach moich myśli. To żlebisko robi wrażenie i daje do myślenia jak to rozegrać. Fajna wyprawa, a w połączeniu z tym Gankiem to już wogóle cacy :)
OdpowiedzUsuńDziękuję i życzę wyjścia Wysokiej ze sfery myśli do sfery działań. Pozdrawiam :)
UsuńWysoka na pewno będzię hehe, ale teraz obczajam Cubrynę i ona bardziej mnie teraz kusi. Jakiś czas temu robiłem Szatana od Przełęczy nad Szerokim Żlebem. :)
UsuńNa Cubryne zaniosło mnie wczoraj ;)
UsuńI jak ta graniówka od przełęczy. Doświadczenie dopiero zdobywam i mam respekt przed tym wejściem, choć widziałem gorszych leszczy co to robili i jakoś to napawa mnie optymizmem :) Pozdrawiam serdecznie Paweł.
UsuńA powiem Ci, że zaskakująco... straszna. Lufiasta wręcz nieziemsko. W jednym miejscu nawet mnie lekko przyblokowało, a ja generalnie przepaście na śniadanie jadam i problemów raczej nie miewam :P. Zrobić się da, zresztą dużo ludzi tam włazi, nie chcę odstraszać, po prostu stwierdzam, że mnie zdziwiła.
UsuńAha, na górze było stanowisko do zjazdu, mieliśmy linę, więc zjechaliśmy, nie chciałam schodzić granią.
Najlepszy blog jaki czytałem ever! Gratulacje :)
OdpowiedzUsuńajajajaj jak miło! :)
Usuńniby ruda ale jaka ładna :)
OdpowiedzUsuńDlaczego krytyczne komentarze są blokowane?
OdpowiedzUsuńNie są. Nie moderuję komentarzy przed ich pojawieniem się.
UsuńUprzedzając pytanie o to, co się w takim wypadku stało z Twoim - a to już Ty powinieneś / powinnaś (podpisywanie się choćby imieniem nie boli, serio) wiedzieć.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPatrzymy z zazdrością, ale przy okazji też obserwujemy dokładnie co i jak ;) Jeśli nie masz nic przeciwko będziemy podpytywać o kilka szczególów na temat Wysokiej :)
OdpowiedzUsuńP.S.
Twój blog to jedna z głównych pozycji, lektur obowiązkowych w naszych "ulubionych" :)
Cieszę się. Jakby co, chętnie pomogę.
UsuńFajnie się czyta:)
OdpowiedzUsuńMasz dziewczyno ,,pióro,,...aż miło poczytać
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńHej, Bardzo fajna relacja (blog zresztą też). Życzę powodzenia w dalszym zdobywaniu WKT. Jurek https://www.youtube.com/user/Venom1983PL / http://www.planetagor.pl/places/application/TrialsNotepad.php?ID=3581
OdpowiedzUsuńDzięki!
Usuńznowu fajna relacja..gratulacje za normalność i poczucie humoru
UsuńSuper się Ciebie czyta :-) Mam ochote na Wysoka i to wielką ochotę...
OdpowiedzUsuńHej Ruda! Czytałem kilka Twoich wpisów odnośnie słowackich szczytów, na które powinno niby wchodzić się z przewodnikiem. Widzę jednak, że wchodziłaś bez jego towarzystwa. Rozumiem, że warto zaryzykować? ;)
OdpowiedzUsuńjak przejrzysz zakładkę "relacje z Tatr" na tym blogu, to zobaczysz, że sporo tego już u mnie było... mandatu dotychczas nie dostałam, tyle powiem ;)
UsuńWszystko jasne, dzięki :)))
OdpowiedzUsuńFajne zdjęcia i opis . Luz , radość z wejścia , Gosiu , jesteś fajna ! Byłem na Wysokiej z moją Dziewczyną . Szliśmy tę samą trasą , ale w odwrotnym kierunku. Było fantastycznie . Wprawdzie to był 1972 rok , ale nic nie szkodzi , zapadło w pamięć.
OdpowiedzUsuń