- Przecież tam piątkowe drogi są. Kursowe.
- Ale takiej lufy to ja chyba jednak nie ogarnę...
Dobra dobra. Lufa lufą, a mnie po prawdzie po głowie chodziły Skotnicówny i w ogóle cała legenda, jaką niegdyś Zamarłej przyszło obrosnąć. Naczytałam się przed laty, nachłonęłam romantycznym, młodym umysłem, rozczarowałam wreszcie widząc ją na własne oczy, bo nie wyglądała tak złowieszczo, jak w mej wyobraźni, ale nosiłam w świadomości i tatrzańskiej części serca w szczególnym miejscu, obklejonym żółto-czarną taśmą z napisem "crime-scene" tę słynną ścianę. No i jakże to niby tak... pójść i zrobić...?
Sprawdzić, sprawdziłam, owszem, że droga Motyki wiedzie jakoś tak bokiem, a nie samiuteńkim południowym urwiskiem. Nadal się jednak nie wybierałam.
źródło: nieznanetatry.pl
Poza respektem przed samą nazwą, wstrzymywały mnie jeszcze trochę trudności. Nie byłam pewna, czy mnie to V- nie wyeliminuje jednak samo przez się. Czy się gdzieś głupio nie zatnę. Ale się kurcze rozkręciłam, końcowe wyciągi Prawego Żebra sprawiły mi naprawdę sporą radochę, na Świnickiej Grani zaś moja głowa zdała egzamin z tolerancji lufy aż za dobrze...
- Myślisz, że dałabym radę jutro z wami na tej Zamarłej?
- Wiesz, to może być problem ze stanowiskami, we trójkę może być nam się trudno zmieścić. Pomyślimy.
Spoko. Sama się kiedyś wyeliminowałam, niech tak zostanie, nie poczułam się zbywana, taki był układ. Leniuchowanie na jakimś głazie pod Zamarłą w pogodny letni dzień wcale źle nie brzmi.
Budzimy się na plaży, migrujemy pomiędzy nią a schronem: zalać kubek, umyć kubek, upolować wolny kontakt, skorzystać z dobrodziejstw prawdziwej łazienki, ukitrać część rzeczy. Przez chwilę po głowie chodzi mi Krzyżne, bo nigdy nie szłam tam szlakiem z Pięciu Stawów, miałabym do portfolio. Nawet jestem na to Krzyżne zdecydowana. A raczej wydaje mi się, że jestem.
- Chodź z nami, może szybko zrobimy tę drogę i któryś z nas pójdzie z tobą jeszcze raz.
- Dobra.
I tyle mnie było widać na Krzyżnem.
Nie wierzę w powyższą deklarację ani uncji. Prawe Żebro też miało być szybko, w planach na ten dzień było jeszcze Środkowe. Buhaha. A nawet jeśli, to jakoś wiarygodność tego ich niby chcenia się sypie, przecież oni ledwo stoją, tak im się nic nie chce, ledwo pakują te plecaki. Wiadomo, są na miejscu, jest pogoda, siedzieć nie będą, ale dwa razy tę samą drogę? E-e. Mam przed oczami obraz Fucego dopinającego plecak nad brzegiem Przedniego Stawu w świetle całkiem już późnego poranka. Właśnie zdał sobie sprawę, że za chwilę będziemy mozolnie rypać w kierunku, z którego wczoraj dotarliśmy, mając ze sobą wszystko co niezbędne do biwaku, i ostatecznie biwakując zresztą, tyle, że pod schronem.
- Właściwie to po co myśmy tu przyszli? - nie pamiętam, czy drapał się w głowę, ale pasuje to do ogółu sytuacji, więc załóżmy, że tak.
- Po piwo. - odpowiadam bez zastanowienia.
- Ano właśnie. Czegoś mi brakowało. Już wiem.
No i ruszamy. Ja, ponieważ nastawiam się na piknik, nie przepakowuję się do landryny, a biorę ze sobą cały wielki plecak z zapasem ciuchów, szamy i wody. Z uprzężą przy okazji oczywiście też. Docieramy pod ścianę zniszczeni upałem, a ja dodatkowo bólem głowy, bo Fucy nie przywiózł może tego bimbru dużo, ale wykręcało toto na drugą stronę i być może właśnie dlatego piłam to wlane do piwa... Jakiś zespół szykuje się do tej samej drogi, chłopaki muszą więc zaczekać.
- No i co ze mną? - tak sobie jakoś pytam pomiędzy jednym apapem a drugim, łapiąc resztki cienia.
- Idziesz z nami - tak jakoś rzuca Bartek.
- A jak będzie ciasno na stanach...?
- No to będzie śmiesznie.
Aha, czyli idę z nimi. No niech i tak będzie. Hej przygodo, czy coś.
A więc jednak przepakowuję się, wyciągam dziesięciolitrówkę, zwykły zaś plecak zostawiam na półce na bok od ściany, bo nie ma tu żadnej dziury, żeby go upchać. I siedzę i czekam. Proszki zaczynają działać, rodzę się na nowo. Emocji natomiast jakichkolwiek brak. Nawet nie szukam wzrokiem drogi, tak sobie siedzę. Tym razem Bartek zaczyna, a ja dalej tylko siedzę, bo przy Fucym i tak nie ma gdzie stanąć. Nie patrzę, jak się wspina. Po prostu stwierdzam, że jeśli z nimi idę, to muszę dać radę, raz już się jedna baba darła ponoć na Zamarłej: "ciągnij pan, ciągnij pan mocno!" i to się powtórzyć nie ma prawa, nie ze mną w roli głównej. Gdy przychodzi czas, podchodzę pod ścianę.
Kropka na dole to ja.
Ta w zacięciu, bo obok Fucy.
Przede mną zacięcie, długie na jakieś 40 metrów i całkiem strome. Nie umiem iść zacięciem, w sensie - nigdy nie szłam. Wychodzi na to, że trzeba się nauczyć, Bartek też nie umiał, a wlazł jakoś. Pierwszy krok nie wróży dobrze - obsuwam się. Nie zrażam się jednak, a dalej już jest lepiej. Wprawdzie czasem muszę dłuższą chwilę pomyśleć, ale w miarę płynnie pokonuję wysokość. Pytam Bartka o wycenę tego wyciągu, mówi, że IV+. To by pasowało. Z pantałyku zbija mnie jednak późniejsze zerknięcie w topo - to niestety było zwykłe IV. Będzie więc trudniej o prawie stopień.
I już nie jestem kropką ;).
A teraz działa Fucy.
Na stanowisku wygód nie ma, dyndam na długaśnej lonży ponad przebytym przed chwilą odcinkiem. Fucy musi mnie jakoś wyminąć podchodząc do stanu. Zamiana ról, on prowadzi i ma przed sobą trawers po czymś dość pionowym... Trawers okazuje się łatwy, choć oczywiście prowadzący ma dodatkowe zadanie w postaci robienia przelotów. Za trawersem prosty wspin pod górę. Krótki i bezproblemowy wyciąg. Ale efektowny.
W akcji ja we własnej osobie.
A tu Bartek.
Gdy już Fucemu nogi drętwieją ostatecznie, Bartek gdzieś tam hen w górze szponci stan i wybiera jedną żyłę liny, przychodzi czas skończyć pogaduchy i zmierzyć się z kawałkiem, który prawdopodobnie sprawi mi problem. Proszę o trzymanie mnie na sztywno, żebym w razie zawiśnięcia się nie "cofała" i nie musiała męczyć z tym samym kawałkiem ponownie. Ruszam więc, przyklejam palcami do skały jak tylko mogę i za każdym nabraniem wysokości od razu drę się gdzieś ku górze: "wybierz!". Ufff, parę trudnych, szybkich ruchów i sięgam do wygodniejszych chwytów. Za chwilę i Fucego tracę z oczu, przemierzam pomiędzy stanowiskami przepyszne wspinaczkowe fragmenty, nie nazbyt trudne, ale i niebanalne, fajne po prostu. A że wyciąg jest długi, egzaltacja pod koniec sięga u mnie zenitu. Dobijam do Bartka stojącego na szerokim balkonie i rzucającego ku mnie z uśmiechem: "fajne to było, nie?".
Oj tak. Zajebiste było, a nie tylko fajne, już mi nie przeszkadza całe to ambarasowanie się z liną i dyndanie na przystankach z uprzężą wpijającą się we wnętrzności. Warto!
Fucy ma auto, można postrzelać samo*ebki ;)
Z balkonu mamy doskonały wgląd na szlak przez Kozią Przełęcz oraz na odbicie z niego ku Orlej Perci. Zupełnie niechcący przychodzi mi uratować niemałą grupę przed władowaniem się w niewątpliwie nieprzyjemne, o ile nie wręcz groźne schodzenie żlebem, spowodowane ominięciem odbicia na łańcuchy. Oraz połączyć na nowo, rozdzieloną parę, która stanąwszy na rozwidleniu szlaków (dalej na Kozią - żółty z czerwonym, w górę na Orlą - czerwony), zdębiała i dalej jedno szło górą drugie dołem...
Na ostatni wyciąg rusza Fucy. Przed nami dwa kominki. Pierwszy, tuż nad nami, wygląda na łatwy i istotnie Robert pokonuje go szybko. W drugim dzieje się rzecz dziwna, albowiem Fucy nam milknie, z czego wnioskuję, że musi być grubo. Idąc tamtędy, oczywiście na wędkę, domyślałam się, że musiał mieć dobrą obsrywę, prowadząc i jedną łapą osadzając w skale ustrojstwa. Kominek bowiem, nie dość że całkiem trudny (dokładnie to "nadzwyczaj trudny, dolna granica"), jest lekko przewieszony. Pokonuję jakoś i ten kominek, a za chwilę widzę już Fucego stojącego w trawiastym terenie, a odrobinę ponad nim szczyt. Wlazłam, kurde, wspięłam się na Zamarłą!
Najbrzydsze zdjęcie świata ;)
godne Trójki Drombo :)
Emocje, wcześniej słusznie powściągane i trzymane na wodzy, teraz wylewają mi się przez uszy. Czas nas jednak goni, mamy bilety na nocny autobus do domciu, a robi się późno. Na szczycie jest stanowisko do zjazdu, zespół który skończył inną drogę, właśnie się do niego szykuje. Jest też jakaś ścieżka, no to my tą ścieżką. Szlak mamy w zasięgu wzroku, blisko bardzo, ale ścieżka gubi nam się w stromiznach, wobec czego wracamy na wierzchołek i grzecznie rychtujemy zjazd, co by znowu jakiejś draki nie było, jak wczoraj z tym trawersem. Potem śmigiem na Kozią Przełęcz i z niej w dół obłańcuchowanym szlakiem do Pustej Dolinki. W dole mówię głośno do chłopaków, że idę po plecak.
- A to wasz plecak tam leży? - odzywa się jakiś turysta stojący nieopodal - Bo kruk się tam dobrał do jedzenia, ludzie kijkami odganiali.
Że, przepraszam, co?! Nie dowierzając, zbliżam się do skalnej półki, na której pozostawiłam duży plecak. Wokół rozsypany kus kus, suwak od dolnej kieszonki rozpięty, znikła czekolada, ze dwa snikersy, gorący kubek. Kawy rozpuszczalnej 2w1 dziad nie chciał. Smacznego kuźwa. Przebrzydły ptaszorze.
Sprint przez dolinę, szybkie przepakowanie przy schronie i dalej już naprawdę biegiem w dół.
A przepraszam, jeszcze pasowanie na taternika :D.
Zdążyliśmy :).
Filmik Bartka:
......................................................................
Radość z tak wspaniale przeżytych ostatnich dni lata, przyćmiła nazajutrz pewna wiadomość. Oczywiście zarówno w sobotę, jak i w niedzielę, widzieliśmy wielokrotnie przelatujący śmigłowiec, naprędce gdzieś na grani udało mi się złapać internet i przeczytać o poszukiwaniach turystki. Faktem jednak jest, że będąc w Tatrach często, widzi się to śmigło praktycznie za każdym razem i przestaje ono wywierać wrażenie. A i poszukiwania czasem kończą się szczęśliwie, bo ileż to razy poszukiwany odnajdywał się w domowych pieleszach.
Tym razem jednak poszukiwania były uzasadnione i niestety zakończyły się znalezieniem zwłok. W Tatrach, zaledwie kilkanaście kilometrów dalej zgasło życie dziewczyny, która ukochała je nad wszystko inne. Kojarzyłam ją z internetowego świata, nie znałam, nigdy nie zamieniłam nawet słowa, podziwiałam po prostu. Nie była turystką. Była taterniczką, tatrologiem, oddaną pasjonatką. Świadomą ryzyka. Przykre, że przyszło jej tak wcześnie je ponieść... w pełni...
Pozostawiła po sobie wspaniałą galerię dokumentującą jej rewelacyjne wyprawy. Dzieliła się nimi, gdyż, jak mówiła w wywiadzie: "prawdziwą pasję zawsze warto popularyzować, może dzięki temu powiększy
się grono ludzi oddanych górom, ktoś odnajdzie własną drogę, sposób na
życie".
Cześć Twojej pamięci Olga!
Cześć Twojej pamięci Olga!
Też dane mi było być w tym czasie w Tatrach, szkoda dziewczyny.
OdpowiedzUsuńTwojego bloga znam i czytam już od dawna, podoba mi się to, że się rozwijasz i zaczęłaś przygodę z taternictwem. Ja mam nadzieję też kiedyś mierzyć się z takimi ścianami, ale to jeszcze długo droga przede mną i narazie zwykły trekking jak najbardziej mnie satysfakcjonuje.
Pozdrawiam gorąco,
[leserka.blogspot.com]
" ta magia góry która każe iść, chęć zwyciężania samego siebie, walka o drogę i przetrwanie powoduje, że trudno o racjonalizm. Góra wyzwala u ludzi ambicję, honor, poświęcenie, a także przerażenie rozpacz i klęskę, bo to nie człowiek zdobywa górę ale góra zdobywa człowieka i tak blisko jest wtedy od szczęścia do śmierci ... "
OdpowiedzUsuńJestem właśnie w górach, podziwiam je biernie i z daleka, ale Twojego bloga czyta i ogląda się bajecznie.
OdpowiedzUsuń