niedziela, 16 października 2016

Moja ulubiona książka górska


Miewam z czytaniem literatury górskiej ten problem, że choć czasem usilnie próbuję sobie wyobrazić teren, w jaki mnie zabiera, choćbym nawet obejrzała zdjęcia - czasem i tak "nie widzę" miejsca akcji. A nawet, gdy widzę, ale nie mam pewności, że to moje widzenie jest po części przynajmniej prawidłowe, to coś mi nie gra. Bo to nie jak w zwykłej beletrystyce, której świat z powodzeniem może być taki, jakim go sami wymyślimy na podstawie zdawkowych opisów. Tu jest faktografia. A męczy mnie czasem bardzo, wymyślanie czegoś, co przecież istnieje.

Pewnie dlatego z literatury górskiej, najbardziej lubuję się w czytaniu tej tatrzańskiej.

Książkę, o której zaraz opowiem, raz już czytałam. Nie tak dawno zresztą - niewiele ponad dwa lata temu. Teraz, mając ją komuś pożyczyć, otworzyłam, przeczytałam kilka przypadkowych zdań na kilku przypadkowych stronach i odłożyłam pożyczanie na później, a sama wzięłam się do ponownej lektury. Jakże innej, od tej przed dwoma laty, kiedy to miejsce akcji tych tatrzańskich opowieści musiałam sobie dalece bardziej wizualizować, niż teraz.

Bo teraz już w niektórych z tych miejsc byłam, w przeciwieństwie do jedynie oglądania z bardzo daleka, znam już Pole pod Cubryną, wspinałam się na Zamarłą, a i "widzenie i dostrzeganie rzeźby ściany, wszystkich żlebów, kominów, kominków, rys, żeber, półek czy zachodów" - poszło u mnie nieco do przodu, od czasów spoglądania na góry jako na "jakieś niewyraźne, trudne do odróżnienia,postrzępione kontury grani i jednolite, odstraszające urwiska", co było jeszcze trochę moim udziałem w czasie, gdy pierwszy raz sięgałam po "Trylogię".

A jednak, już wtedy, nie mogłam się od niej oderwać. "Trylogia tatrzańska" po ponownym przeczytaniu, jeszcze mocniej plasuje się u mnie na pierwszym miejscu wśród ulubionych książek górskich. I, jeżeli mogłabym Tobie polecić jedną tylko książkę górską, do jednej tylko kupienia i przeczytania Cię namówić, to byłaby to ta właśnie książka.

Wawrzyniec Żuławski, rodowity zakopiańczyk, pod okiem starszych braci, szybko stawiał pierwsze kroki w taternictwie. Już mając 18 lat odbywał śmiałe i trudne przejścia, które wzbudzały życzliwe zainteresowanie bardziej doświadczonych kolegów "po fachu". Dorobił się wielu tatrzańskich i alpejskich osiągnięć, a przy okazji zdarzało mu się o tym i owym pisać. Świetnie pisać.

"Trylogia tatrzańska" to właściwie zbiór jego książek. Rozpoczynają go "Sygnały ze skalnych ścian" - wartkie opowiadania z akcji ratunkowych, w których autor sam brał czynny udział jako ochotnik, bo jakoś tak miał nieraz "szczęście", zaraz po dotarciu do schroniska słyszeć: "nie rozbierajcie się chłopcy, jesteście potrzebni na górze". Kolejna książka w książce, to "Tragedie tatrzańskie", no i wreszcie krótkie, bo urwane "Skalne lato".

W "Sygnałach ze skalnych ścian" możemy poczytać o historiach dość głośnych, jak wyprawa po ciało Abgarowicza na północne urwiska Mięguszowieckiego Szczytu, albo poszukiwania Nunberga i Woźniaka. Ale wiele tu też historii, które trwają już chyba tylko na kartach tej książki. Wielokrotnie zresztą szczęśliwych, a przez to nawet czasem bardzo wesołych.

Spomiędzy nich wszystkich wybija się niezwykłość postawy samego Żuławskiego, jak i jemu podobnych. Człowiek woła pomocy - to się idzie. A gdy mówią: "nie idź, siedź, już inni poszli" - Wawrzyniec nie umie spokojnie usiedzieć. Idzie się w każdych warunkach, w najtrudniejszy choćby teren, póki jest nadzieja, a nawet dłużej, żeby choć ustalić, co zaszło, choć pochować ciało biedaka, który sam z gór już nie zejdzie. Idzie się bez pytań, bez ocen, bez wahania. Żeby pomóc, albo choćby przed samym sobą powiedzieć, że się zrobiło wszystko. A zresztą - wysiłki - "wszak one stanowią o wielkiej i pięknej radości życia, radości, którą tak silnie odczuwa się w górach. Czyż można żałować dni spędzonych w mozolnym trudzie górskim i nocy, które przeszły na włóczędze wśród szczytów i dolin?"...

Wybija się coś jeszcze. To mianowicie, że "trampkarstwo", lekkomyślne parcie w nieznane góry, na trudne szlaki bez przygotowania, czy choćby pojęcia, co się robi, to wcale nie jest znak naszych czasów. Ale choćby największa była głupota wykazana przez nieszczęsnego turystę, nic - absolutnie nic, nie zmieniałoby to w kontekście tego, co przytoczyłam akapit wyżej. I pewnie teraz też tak jest. Tylko teraz nie ma Żuławskiego, który by tak ładnie o tym pisał.

Część kolejna "Tragedie tatrzańskie" powinny być właściwie lekturą obowiązkową każdego, kto się śmie mianować tatromaniakiem. To zbiór historii, które, choćby z grubsza, kojarzyć po prostu wypada. Tu już Żuławski wychodzi z roli świadka, pisząc o wydarzeniach rozgrywających się nieraz przed jego narodzinami. Co nie zmienia faktu, że pisze o nich nie gorzej, niż jakby je widział.

Najważniejszą chyba z takich historii tatrzańskich jest wyprawa po Szulakiewicza, młodego taternika, który po wypadku utknął w ścianie Małego Jaworowego Szczytu, na swoje nieszczęście - tuż przed dramatycznym załamaniem pogody. Całość akcji w Dolinie Jaworowej, z powodu jej przykrych następstw, trwała ponad tydzień i jest to chyba najwyraźniejszy przykład na to, jak wielką służbą jest ratownictwo górskie.

Ale znajdują swoje miejsce w tej części książki też inne historie wiele mówiące o rozwoju turystyki, taternictwa i ratownictwa w tamtych czasach. Są ludzkie dramaty i... ludzkie błędy, z których czasem możemy się tego i owego nauczyć.

W końcu "Skalne lato". W przeszło dwadzieścia lat później, wraca Żuławski wspomnieniami do pewnie najwspanialszego ze swoich sezonów, a w każdym razie przełomowego. Reminiscencje te jednak nie trącą myszką - przeciwnie, ciężko uwierzyć, że spisano je po upływie tak długiego czasu. Młody chłopak, z zapasem taniej żywności, otwartym kredytem w zeszycie w przedwojennej, przepełnionej rodzinną atmosferą Roztoce, przyjeżdża w Tatry na całe lato. Nie przyjeżdża właściwie, a wraca, jak do dobrych znajomych, do skał i turni, perci i koleb, podniebnych dolin i wody pluszczącej o brzegi stawów. Spędza kilka samotnych, ale wcale nie nudnych dni w okolicy jednej z takich kolib, a potem rusza z pierwszym z przyjaciół, którzy dojechali do Roztoki, rozwiązywać nowe "problemy" tatrzańskie.

Byłaby to pewnie cała opasła książka. Sądząc po pierwszych kilku opowiadaniach - rewelacyjna, pełna pasji dziewiętnastolatka pokonującego, czasem w skarpetkach, groźne drogi, pomieszanej z refleksją czterdziestoletniego mężczyzny spisującego tamte przygody. Byłaby...

Niestety, strony "Skalnego lata", których do okładki pozostaje coraz mniej, nie pozostawiają wątpliwości, że ta opowieść nie dobrnie do swego końca.

Śmierć Żuławskiego, jakkolwiek nie byłaby okrutna, przedwczesna i wręcz - bezsensowna, wynikała z postawy, jaką pielęgnował w sobie przez całe życie. W sierpniu 57 roku przebywał w Alpach na wyjeździe klubowym. Gdy ostatniego dnia swojego życia wychodził na poszukiwanie Stanisława Grońskiego i dwójki Jugosławian, którzy jako zespół wyszli przed ponad tygodniem na trawers Mont Blanc i słuch po nich zaginął - właściwie nie było już nadziei. Ciężko powiedzieć, dlaczego jeszcze ta jedna wyprawa poszukiwawcza wyruszyła, w niebezpieczny teren, w ciężkich warunkach. Może miał dopełnić się los Wawrzyńca Żuławskiego, tego, który nie pozostawia przyjaciela, choćby stał się on bryłą lodu? *

Oczarowuje mnie ta książka, oczarowuje mnie sam Żuławski, choć może nie zgadzam się z nim czasem, gdy na przykład wyrokuje, że góry nie lubią, gdy się po nich biega, albo gdzieś nagle stwierdza, że przy odpowiednim podejściu, wypadków właściwie da się uniknąć. To jednak wielki człowiek był i miło jest się z nim spotkać, choćby w jego książkach. Płynie z tych opowieści niejedna nauka, ale płynie i radość. Ta sama wspaniała radość, którą ja odnajduję wśród tatrzańskich skał. To też zapis innych czasów, wspaniałej karty w historii Tatr, do której może z pewnych względów czasem trochę mi tęskno...

*Okoliczności śmierci Żuławskiego są opisane w jednym z opowiadań niemniej utalentowanego literacko taternika i alpinisty - do którego mam jednak mniej serca, bo więcej niż o Tatrach pisał o innych górach ;) - Jana Długosza. Opowiadanie nosi tytuł "Kto woła pomocy", a znaleźć je można w zbiorze opowiadań "Komin pokutników".

17 komentarzy:

  1. Sukienka fajna ;-) A przy okazji: to moja pierwsza górska książka, którą czytałem. Dostałem ją od mamy, gdy miałem 13 lat. Polecam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętam, jak reklamowałaś w Moku, a teraz zachęciłaś mnie jeszcze bardziej ;) Może nawet pójdę jutro i kupię

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, a ja za bardzo nie pamiętam, chociaż wiem, że o "Kominie" mówiłam. Swoją drogą, przypatrywałam się wtedy Mięguszowi, żeby odnaleźć miejsce wypadku z "Czarnego Motyla".

      Usuń
  3. Wstyd się przyznać, ale do tej pory tej książki nie przeczytałem.
    Ale jeżeli chodzi o moje ulubione pozycje, to są to wspomniany już w tekście "Komin Pokutników", "Miejsce przy stole" i "W stronę Pysznej".

    Przy okazji pierwszego mojego komentarza na Twoim blogu pozwalam sobie przesłać górskie pozdrowienia ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to teraz muszę przeczytać "Miejsce przy stole", bo kilka osób poleca, a ja nie znam (choć kiedyś w jednej knajpie na Jurze mi się przewinęło przez łapki). Pozdrawiam też :)

      Usuń
  4. Wielkie dzieki Gosiu,wlasnie koncze czytac<>,a juz czeka na mnie,bo zaraz po twoim poleceniu ja zakupilam<>.Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Wielkie dzieki Gosiu,wlasnie koncze czytac ''Miejsce przy stole"a juz czeka na mnie,bo zaraz po Twoim poleceniu ja zakupilam"Trylogia Tatrzanska".Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja przeczytałam tylko jedną książkę o górach, dokładnie "Everest" Wojciechowskiej. Ale sądzę, że jeszcze wiele muszę nadrobić w tym temacie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Właśnie jestem po kolejnym przeczytaniu książki "Rozmowy o Evereście".
    Po chyba 10 latach do tego wróciłam przypadkowo i wsiąkłam.
    Wiesz, że po lekturze pomyślałam o Tobie? W kategoriach czy myślisz o górach wyższych niż Tatry? Niekoniecznie Himalaje oczywiście ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. 2 miesiące bez wpisu. Czytałbym.
    Czekam z niecierpliwością :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Oj ja tez bym czytała...codziennie sprawdzam a tu nic a tu cisza

    OdpowiedzUsuń
  10. Gosiu czy zamierzasz jeszcze coś kiedyś napisać? Czekamy z niecierpliwoscią

    OdpowiedzUsuń
  11. Dzięki Gosia za wpis o tej książce �� Kupiłam Trylogię tatrzańską sobie na Święta i całkowicie przepadłam. Od tego momentu to jest mój faworyt wśród książek. Pozdrawiam Hanka

    OdpowiedzUsuń
  12. Dzięki Gosia za wpis o tej książce. Kupiłam ją sobie na Święta i przepadałam :-) To faktycznie obowiązkowa lektura dla każdego Tatromaniaka. Pozdrawiam Hanka

    OdpowiedzUsuń
  13. właśnie zamówiłem na prezent świateczny ..dzięki z opis tej książki..

    OdpowiedzUsuń
  14. Hej Gosiu, uwielbiawm Twojego bloga ;) bo piszesz go lekko i jednocześnie "konkretnie" no i z poczuciem humoru, które mi baaardzo odpowiada :P Z ulgą przyjmuję fakt, że jest jeszcze ktoś (oprócz mnie :) kto jara się czytają takie wiekowe klasyki jak Żuławski. Mimo "upłyniętego" czasu fajnie w miarę czytania kolejnych ksążek górskich "łączyć kropki"... jak chociażby to przytoczona przez Ciebie akcja poszukiwania St. Grońskiego "Mojżesza"i pytanie: dlaczego Żuławski poszedł go szukać ten jeszcze jeden raz... Na to pytanie wydaje mi się precyzyjnie odpowie Ci Jan Długosz w "Kominie pokutników" :) JD był w tym samym czasie w Chamonix i brał również udział w tej akcji. BTW Groński był w tym czasie już 50-cio latkiem i w środowisku młodych wilków (jak Długosz) opinię oldskulowego weterana. Ten sam Goński był kiedyś przecież też młodym łojantem i chodził w trudne ściany np. poszedł na Ganek z Wincentym Birkenmajerem (który niestety z tej wspinaczki nie wrócił. Birkenmajer z kolei robił trudne przejścia m. in. Świstowej Czuby. Poruszyłaś Gosiu fajny wątek - chodzenia po tatrach i patrzenia na nie ze świadomością, że kiedyś ktoś robił daną ścianę, jakąś trasę po raz pierwszy... i jaka historia się z tym łączy. Taka fajna ciągłość...Serdeczności :P

    OdpowiedzUsuń