czwartek, 8 listopada 2018

Wpis, w którym pizga dobrem, czyli 5 dni na Sardynii



Szczerze? Do niedawna nazwa "Sardynia" mówiła mi tyle, że to jakaś wyspa, ale gdzie dokładnie, włoska, czy może hiszpańska, na jakim konkretnie morzu...? Nie zaprzątałam sobie specjalnie głowy takimi informacjami. Nie planowałam odwiedzin tamże, nie w najbliższym czasie przynajmniej, zbierałam raczej kasę na inne marzenia. Nie wiedziałam, że los szykuje dla mnie niespodziankę. A przyszykował ją w najlepszym momencie, w jakim mógł.
ERRATA:
WYJAZD NA SARDYNIĘ BYŁ WYNIKIEM WSPÓŁPRACY Z FIRMĄ TRANGO1, KTÓRA TO WSPÓŁPRACA NIECAŁY ROK PÓŹNIEJ DOŚĆ NAGLE I NIE DO KOŃCA PRZYJEMNIE SIĘ URWAŁA. OD TAMTEJ PORY NIE MAM KONTAKTU Z OSOBAMI ZWIĄZANYMI Z AGENCJĄ, ANI NIE WSPÓŁPRACUJĘ Z NIĄ W ŻADEN SPOSÓB.

Jakoś na początku września dostałam maila od Jacka z agencji turystycznej TRANGO1, że może byśmy coś podziałali razem. Na początek mianowicie, że może bym z nim poleciała na Sardynię na trekking Selvaggio Blu. No kurde, raczej! Rozpoczęłam promocję wyjazdu, zgromadziłam kilka chętnych osób, pozostało czekać. Czekać i mieć pewne obawy. Jak już wiecie z tytułu, to jest wpis, w którym będzie pizgać dobrem, więc zanim napiszę, jakie te obawy były, czuję się w obowiązku zaznaczyć, że szybko się rozwiały. Po pierwsze, Trango1 to nowa agencja, a ten wyjazd miał być pierwszym zorganizowanym przez Jacka pod tą banderą. Po drugie... poza Jackiem miały jechać same baby. Nie, żebym miała coś do bab, ale typowo kobiecy wyjazd, którego skład miał być w sumie przypadkową zlepką, przebieg mógł mieć w sumie różny. Może nie dla każdego to oczywiste, ale wiem, że akurat Celina (którą jako jedyną znałam wcześniej z TEJ wycieczki i jeszcze z TAMTEJ), miała identyczne wątpliwości. Może wyjaśnię to tym, że uważam się za poniekąd specyficzną (nie mylić przypadkiem z wyjątkową) kobietę. Lubię czasem zakląć, czasem się napić, nie cierpię small talków i pierdzielenia o pogodzie, wolę bezpośredniość i nocne Polaków o życiu rozmowy. Ujmę to tak - jak będę jeździć z Trango w charakterze lidera, to będzie mi zwisać i powiewać, czy znajdę w grupie bratnią duszę. Ale ponieważ jechałam na wakacje, to w sumie mi zależało. Na szczęście ciepły sadryński wiatr przywiał mi same takie. :)

Sardynki zaraz załadują się do puszki ;)

Spotykamy się na krakowskim lotnisku, odprawiamy, pakujemy do samolotu, aaaa jeszcze przed tym robimy pokaźne zapasy owocowej Soplicy. Lecimy o pół godziny krócej niż było w planie. Przy lądowaniu prawie pęka mi głowa, co zdarza mi się po raz drugi i zdecydowanie nie jest przyjemne. Na lotnisku wita nas Massimo, nasz kierowca, a poza nim jeszcze cykady i... zapach. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak się już zdążyłam odzwyczaić od faktu, że świat potrafi pachnąć. Tego roku narzekać na pogodę w Polsce, to byłby grzech - gorąca i wczesna wiosna, długie, stabilne lato, teraz ciepła słoneczna jesień... No, ale jednak jesień. Liście w większości już opadły, straszyć zaczynają kikuty gołych gałęzi, poranki są późne i mgliste. Czasem jeszcze do mieszkania wpadnie i dokuczy jakiś zbłąkany komar, ale to już tylko coraz bardziej wyblakłe i chłodne ślady lata. A tam? Wprawdzie...
- Pizga - stwierdza Celina, gdy zatrzymujemy się na nocny piknik w drodze pomiędzy lotniskiem a miejscem, gdzie dziś śpimy
- No pizga - przytakuję - ale tu nie pizga złem, tu pizga...
- Pizga dobrem!- dopowiada Patrycja

Ustaliwszy, że pizga w sposób dla nas w pełni akceptowalny, zasiadamy do kolacji przy stoliku obok stacji benzynowej. Napełniamy brzuszki lokalnym serem i wędliną, dopychamy winem pitym z plastikowych kubeczków, bo u nich kolacja bez wina chyba za bardzo nie ma racji bytu. Czyż nie jest to tradycja warta przeniesienia na grunt polski? ;) Do hotelu w Santa Maria Navaresse dobijamy w środku nocy, Soplica musi zatem zaczekać na lepsze czasy.

Rankiem pałaszujemy śniadanie, poznajemy Sergio, który będzie naszym przewodnikiem, podjeżdżamy na szlak i rozpoczynamy naszą trekkingową przygodę. Każdego (poza ostatnim, ale o tym później) dnia pokonywać będziemy kilkanaście kilometrów, zróżnicowanym terenem. W sam raz, żeby się trochę zmęczyć i nie móc się doczekać obiadokolacji (mamy prowiant, jednak tutejsze obiadokolacje są wybitne), ale też żeby się nie zajechać i mieć chęć na więcej.

Trekking pierwszego dnia jest łagodny. Wprawdzie pokonujemy spore przewyższenie, ale w ciągu wielu godzin, nie odczuwamy więc tego zbyt mocno. Robimy też wiele przerw na zdjęcia, odpoczynek oraz wysłuchanie ciekawych opowieści Sergio o tutejszej przyrodzie.


Punta Giradili wznosząca się na ponad 700 m. n.p.m.
Podobno zwykle nie ma tu wody, ale lato tego roku było szczególnie deszczowe.
Nie, to nie jest woda, do której wpadłam. To jeszcze nie ta. ;)
Początkowo wędrujemy wzdłuż linii brzegu. Najpiękniejszy widok tego dnia, to zdecydowanie spojrzenie na skałę Pedra Longa - popularny cel wspinaczkowy. Potem zaczynamy podchodzić i tym samym tracimy morze z oczu, a jednocześnie wchodzimy w chmurę, która zaczaiła się na nas powyżej. Wędrówka we mgle też ma jednak swój urok.

Pedra Longa
Skała zostaje za nami, a my wchodzimy wgłąb wyspy

Zrobiło się tajemniczo...
Po drodze mijamy tamtejsze typowe pasterskie chatki

Powyżej widzicie kwiaty i owoce drzewa truskawkowego. Te drugie jak najbardziej jadalne - gdy osiągają czerwony kolor. Moim zdaniem jednak żadne z nich delicje. ;)

Powoli docieramy do dzisiejszego miejsca noclegowego, a mianowicie do chaty pasterza Salvatore. Spać będziemy w namiotach pod daszkiem, w chacie natomiast zjemy tutejszą tradycyjną kolację.


Po drodze spotykamy czworonożnych przedstawicieli różnych gatunków.
Ci nawet dają się głaskać. :)


Do kolacji mamy jeszcze sporo czasu, a więc po załadowaniu się do namiotów, odbezpieczany zapasy. ;) Część ekipy udaje się na spacer - znajdujemy ciekawe miejsce z widokiem na góry, gdzie zostajemy do zachodu słońca. Przy okazji opróżniając malinową soplicę.


Aneta, Gosia, Jadzia i Celina. Miny coraz weselsze. ;)

Celina robi Ryczardowi romantyczną sesję zdjęciową ;)
Kolacją trudno się nie najeść. Najpierw wędliny, potem pierożki (najlepsza rzecz, jaką tutaj jadłam, coś jak ruskie, ale dużo delikatniejsze i polane sosem pomidorowym), następnie mięcho...i może o czymś jeszcze zapomniałam. To wszystko oczywiście podlane winem. Mniam.

Poranek jest dla niektórych ciężki, dlatego następuje drobna zmiana planów. Zamiast przemierzać dziś kanion Bacu Maore, wybieramy się na plażę. Idziemy początkowo przez las, po którym luzem biegają sobie i tarzają się w błotku świnie, ale w końcu docieramy do bardziej widokowych miejsc. Pogoda nas dzisiaj rozpieszcza, a trasa prowadzi w dół - idziemy w końcu na poziom morza. Lekki to zatem spacer.

Serra salinas. Widoki jak w mordę strzelił. :)

Rejczel spodobało się na Sardynii.
Aż trochę się bałam, czy się zanadto nie zadomowi i znowu nie będzie chciała gdzieś mi się zgubić.



Zbliżamy się do plaży Cala Goloritze, ponad którą góruje sylwetka strzelistej skały L'aguglia di Goloritze. Na fejsie ktoś zapytał mnie później, czy skałka owa jest wspinaczkable. Jak najbardziej jest, a w ogóle to przyjmuję to określenie do swojego słownika. ;)


Panowie (czy może panie) się wspinają, a my tymczasem docieramy nad morze...




Zabrzmi to może z moich ust (klawiatury) nieco bluźnierczo, bo że niby serce zostawiłam w górach, chroniczny niedobór wysokości itp., ale urwała mi ta plaża dupę. Myślcie sobie o mnie, co chcecie, ale to moje ulubione miejsce z całego wyjazdu. Oczywiście, trzeba to oddać okolicznym skałkom, że bez ich akompaniamentu, plaża nie miałaby aż takiego uroku. :)






L'aguglia di Goloritze
No dobra, trochę im zazdroszczę ;)
Plaża jest kamienista, w związku z czym trochę niewygodnie się po niej spaceruje boso. Nie ma też muszelek, ale zdarzy nam się jeszcze odwiedzić taką, gdzie będą. No i, jak to na plaży - ludzie się opalają. Zwykle na ręcznikach, ale bywa też, że w pozach nieco dziwnych, sugerujących konieczność wezwania karetki, albo chociaż pospieszenia z otuchą. ;) Widzicie mistrzynię drugiego planu?



Gdyby ktoś jednak nie zauważył, to uczyniłam ją też mistrzynią pierwszego planu. ;)


Generalnie, to teraz na messengerze przesyłamy sobie zdjęcia w podobnych pozach, zrobione w różnych miejscach. ;)

Ekipa prawie w komplecie, brakuje Sergio, który robił zdjęcie.
Gosia, Patrycja, Aneta, Jacek, Celina i Jadzia.
Domyślam się, że macie już dosyć zdjęć plaży.
No to wrzucę jeszcze jedno. :P
Z plaży udajemy się prostym szlakiem w okolice schroniska, w którym dziś będziemy spać. Po drodze zaglądamy jeszcze do baru na upragnioną kawę/piwko, co kto woli. A jak ktoś bardzo chce, to jedno i drugie. Kolację wcinamy w położonej nieopodal schroniska restauracji. Co tu dużo mówić - znów jest pysznie. O obowiązkowym winie już wspominałam, dodam jeszcze, że kolacje są tutaj dwudaniowe, poprzedzone zwykle przystawkami. Jeśli chodzi zaś o śniadania, to te są skromniejsze i najczęściej serwowane na słodko.

Ekipę tego wieczora mamy już zgraną fest, karuzela śmiechu rozpędza się coraz bardziej. Pisząc o ekipie, mam na myśli wszystkich, nie tylko nas - uczestniczki, ale też Jacka i Sergio, który spędza z nami cały czas i chętnie uczestniczy w rozmowach, jeśli tylko mówimy akurat po angielsku, co staramy się robić jak najczęściej.

Rejczel w wersji italiano romantico
Trzeciego dnia czeka nas najcięższy treking wyjazdu. Wybieramy się do kanionu Bacu Maore, tego, do którego mieliśmy się wybrać wczoraj, ale ze względów kondycyjnych lepiej było to przełożyć. Jacek straszy, że zejście do kanionu jest bardzo kruche i wymaga dużej ostrożności. Okazuje się jednak, że nie jest tak źle - owszem, można się poślizgnąć, ale hardkoru nie ma. Dla mnie osobiście dużo gorsze jest przejście dnem kanionu, ponieważ jest ono zarośnięte roślinnością, przez którą nie raz i nie dwa razy trzeba się nieomalże przedzierać.







Przemierzywszy kanion, docieramy nad klif, a potem nadkładamy 20 minut drogi, aby dojść nad maleńką dziką plażę, gdzie wylegujemy się przez ponad godzinę.



Na noc wracamy do tego samego schroniska co wczoraj. O kolacji się kolejny raz rozpisywać nie będę. Wspomnę tylko, że na stół znowu wjechały pierożki. Szybciej niż na stół, wjechały jednak do naszych brzuszków, dlatego zdjęcia dokumentującego brak.

No i dzień czwarty. Najpierw sporo podjeżdżamy samochodem, a potem ruszamy w drogę na nóżkach. Jacek twierdzi, że dziś będzie lekki, krótki trekking. Idziemy przez las, gdzieś daleko wystają jakieś skałki, stwierdzam, że aha, tak sobie będziemy dzisiaj po lesie chodzić, no spoko. Była mowa o jakimś kanionie, ale kaniony są różne i tego, co nas czeka się chyba nie spodziewamy. Zanim jednak las, wystające skałki i inne niespodzianki, wpierw przekraczamy rzekę. Niby nic istotnego, a jednak. Podczas czytania opisu drogi powrotnej, wyobrażenie rzeki przed oczami się przyda.


To oczywiście nie jest flaga Polski, tylko oznakowanie szlaku, ale ojtam ojtam ;)

Gdy opuszczany las, schodząc stromą ścieżką w dół, wkraczamy do imponującego skalnego świata kanionu Gorropu. Ściany kanionu są ogromne, nie mieszczą się w kadrze i naprawdę robią wrażenie. My pokonujemy tylko kawałek jego skalnego dna. Dalsza droga wymagałaby podobno asekuracji. W każdym razie piękne jest to miejsce, a podoba mi się tym bardziej, że zupełnie się po dzisiejszym dniu czegoś takiego nie spodziewałam.

Rejczel zaproponowała Ryczardowi, żeby pozostali przyjaciółmi.
Ciężko im to wychodzi, ale do zdjęcia udało się ustawić ich razem.







Pod przewieszoną skałą udało nam się przeczekać przelotny deszcz. Pozachwycaliśmy się, ponapawaliśmy pięknem i czas nadszedł wracać. Niewarta wzmianki byłaby w sumie to droga, gdyby nie jej praktycznie ostatni etap, czyli... przejście przez rzeczkę. Nad rzeczką rozpięta wisiała sobie lina. Wisiała w sumie nie wiadomo po co, bo ubezpieczała przejście tylko iluzorycznie, o czym dwie z nas miały się może nie boleśnie, ale mokro przekonać. Otóż popełniliśmy błąd, wchodząc na poukładane w poprzek rzeki kamienie wszyscy na raz. Idąca za mną Jadzia straciła bowiem równowagę, odruchowo złapała się liny, a lina...cóż, nie naprężyła się ani trochę, tylko poleciała z Jadzią do samej wody, przy okazji strącając mnie. Generalnie wszyscy przygodę przeżyli w dobrych humorach, przez chwilę była obawa o mój telefon, który tkwił w kieszeni przewiązanej na biodrach bluzy i skąpał się dokumentnie. Do wieczora nieco szwankował, ostatecznie jednak odzyskał wszelkie siły witalne. :)

To był nasz przedostatni wieczór w Sardynii, ale ostatni, kiedy był z nami Sergio i ostatni, kiedy mogliśmy trochę zabalować, bo następna noc z racji transferu na lotnisko miała być krótka. Tak więc resztki zapasów poszły w ruch na balkonie mojego i Jadzi hotelowego pokoju. Sergio trochę narzekał na smak "sweet polish vodka", ale częstował się grzecznie. ;)

Właściwie to ta noc też była dla niektórych z nas bardzo krótka. Ja w każdym razie przez cały kolejny dzień czułam się jak zombie. Między innymi to wpłynęło na kolejną zmianę planów w programie. Drugą decydującą kwestią była pogoda - ta niestety nie wytrwała do końca wyjazdu i tego dnia fundowała dość solidne opady deszczu co jakiś czas. Zamiast iść na Cala Luna, zrobiliśmy sobie małą objazdówkę.


Obejmowała ona między innymi lody i kupowanie pamiątek w Orosei, ale też wizytę na plaży Su Barone. Plaża ta jest zupełnie inna od tych, które odwiedziliśmy uprzednio - piaszczysta. Ponadto, tuż przy niej rośnie specyficzny, sosnowy las. No i... są na niej muszle. Na co mi te muszle? W sumie na nic, schowam po powrocie do jakiejś szuflady. Co nie zmienia faktu, że uwielbiam je zbierać. Za dzieciaka kolekcjonowałam muszle - niestety, wyłącznie kupne, bo morze zobaczyłam po raz pierwszy w wieku 29 lat. Mała Gosia dałaby się wtedy pokroić za możliwość spaceru po plaży, na której znaleźć można tak ładne muszelki. I nazbierałaby ich z kilogram. Duża Gosia nic nie kolekcjonuje, chyba że dwa rogate pluszaki można już uznać za kolekcję. Ale, ściskając w dłoni najładniejszą zebraną na plaży zdobycz, uśmiecha się do tej małej, próbując wysłać w przeszłość trochę otuchy, że marzenia się spełniają.

Celina też wpadła w muszelkowy szał ;)


Jebel Sardinia - firma Sergio. Jeśli szukasz przewodnika na Sardynii - lepiej trafić nie można. :)

Tego dnia zobaczyliśmy też nurag, czyli charakterystyczną historyczną budowlę Sardynii. Na koniec, już prawie o zachodzie słońca, odwiedziliśmy plażę położoną w pobliżu miejscowości Cala Gonone.




Wzburzone fale rozbijały się z hukiem o nadbrzeżne skały, a każda z nas prawdopodobnie po cichu żegnała się z Sardynią. Myślę, że mogę mówić nie tylko za siebie, że ta wyspa nas oczarowała - pięknymi plażami, dzikimi ścieżkami i tym, że jak już nawet na niej pizga - to pizga dobrem. ;) Nie da się też ukryć, że na zakochanie w Sardynii miały pewnie wpływ również inne, sprzyjające temu okoliczności - ten wyjazd był cudowny, przebiegał w absolutnie fantastycznej atmosferze, mieliśmy naprawdę wielkie szczęście tak się dobrać i dograć. Budowanie prawdziwie przyjacielskich relacji z ludźmi zajmuje mi czasem lata, a potem i tak nic z tego nie wychodzi. Tu udało mi się to w pięć dni. Wierzę, że skład pięciu sardynek jeszcze nie raz się spotka, czy to na górskim szlaku, czy może prędzej na jakiejś "polish sweet vodka". ;) A najlepiej na jednym i drugim w pakiecie.

Pewnego wieczoru przy kolacji, któraś z dziewczyn zapytała mnie, jak długo piszę bloga. Odpowiedź brzmi: pięć lat, ale ja nie o tym. W tamtym momencie zdałam sobie sprawę, że gdybym latem 2013 nie odważyła się zacząć wrzucać swojej pisaniny do internetu (co wcale nie było takie mało prawdopodobne, bo pierwszego bloga, założonego na innej platformie, skasowałam), to żadnej z nas by tu teraz nie było. Kolejny raz zadziała się magia, a ja przekonałam się, że warto otwierać się na świat i wcielać w życie pomysły, bo kto wie, może za parę lat zawiodą mnie one na Sardynię z prawdziwym babskim drim timem.

Jeszcze filmik:



Ciao!


6 komentarzy:

  1. Jadzia po raz kolejny chce podziękować. Jadzinka ma wzrusza i nic go nie rusza. I on, nie mija, nie odpełza jak żmija. On we mnie tkwi. Wspaniała ta wyspa cała. Ała, ała, ależ grafomańskam cała. <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękna ta twoja podróż,piękny kraj morze i góry na raz,nie dziwię się ,że coraz więcej osób chce tam jechać

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny post ;) Przepiękne zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
  4. Że też mnie tam nie było. Jeszcze robią takie wyprawy? A tam są przecież jakieś ferraty.

    OdpowiedzUsuń