To będzie krótka relacja, spisana z poczucia kronikarskiego obowiązku. Emocji dla mnie na tym wyjeździe za bardzo nie było. A przynajmniej nie tych typowo górskich - bo radocha była wielka, ale to głównie z racji towarzystwa. Poznałyśmy się niecały miesiąc wcześniej, na magicznej Sardynii i, tak jak przewidywałam, dość szybko postanowiłyśmy znów spleść na chwilę nasze ścieżki. I - jak również przewidywałam, były w tym scenariuszu zarówno góry, jak i owocowa soplica. ;)
Dwie z naszej piątki miały postawić swe nóżęta w Tatrach po raz pierwszy. A przynajmniej po raz pierwszy w dorosłym życiu. A tu akurat, w tygodniu poprzedzającym nasz wyjazd, Tatry nawiedziła zima, spadł śnieg. Nie pierwszy tego roku, nie drugi i chyba nawet nie trzeci, ale ten w odróżnieniu od poprzednich, już nie stopniał. Jak na złość - rzekłabym przed paroma laty. Bo jeszcze nie tak dawno temu nie odważyłabym się zabrać w takie warunki nowicjuszek, ba, sama nie odważyłabym się ruszyć wyżej niż w płaskie doliny. Teraz natomiast pełen luz, sytuacja pod kontrolą. Śniegu nie ma dużo, a tam, gdzie się wybierzemy, nie będzie też przepaści, w które upadkiem groziłby ewentualny poślizg. Trasę wybiera Celina, ja się zgadzam, Jadzia z Siwą i tak idą w nieznane, Aneta dojedzie do nas dopiero w niedzielę.
Spotykamy się w sobotni poranek w Zakopanem. Jest rześko. Busem podjeżdżamy na Siwą Polanę (Siwa! Polane!) i ruszamy Doliną Chochołowską. Wspominałam kiedyś, że nie lubię Chochołowskiej? Idę o zakład, że musiałam kiedyś wspomnieć, bo doprawdy nie zaskarbiła sobie ona jakoś tak nigdy mej sympatii. Długie toto i nudne. A jednak w promieniach słonecznego poranka, o późnojesiennej (w dolinie nie ma śniegu) porze, podoba mi się tu nawet, a z racji wesołej kompanii u boku droga mija mi szybko.
|
I tyleśmy widziały Siwą ;) |
Ponieważ rankiem nie zebrałyśmy się szczególnie wcześnie, a i posiadówka w schronisku zajmuje nam chwilkę, ruszamy dalej już bodaj wczesnym popołudniem. Nic to - jak zapoznawać z Tatrami, to od razu z grubej rury - wczesną zimą i po ciemku. ;) Wybieramy się oczywiście na Grzesia i Rakoń. W pierwotnym pomyśle przewijał się też Wołowiec, ale pora wyjścia nastraja mnie raczej pesymistycznie, jeśli chodzi o wlezienie na ten szczyt. Idzie nam się dobrze, Patrycja oczywiście zasuwa z przodu, pomimo deklaracji, że gdy zaczniemy iść pod górę, to zwolni. Tere fere. ;)
Pogodę mamy piękną, wymarzoną. Na szczytach z lekka piździ, więc łapki marzną przy cykaniu fotek, ale widoki wynagradzają wszystko. A to dopiero początek.
|
fot. Jadzia |
Niespiesznie (Siwej to nie dotyczy ;) ) przemieszczamy się na Rakoń. Poza zimnem, którego w ruchu i tak nie odczuwamy, nic nam dziś nie dokucza. Zapowiadanego wiatru brak. Jest idealnie. Dzień kończy się absurdalnie szybko, ale i to ma swoje plusy. Niebo wcześnie łapie ciepły odcień i nie musimy czekać na zachód, po prostu łapie nas sam, chyba w najlepszym możliwym momencie, bo wtedy gdy kończymy podchodzenie, a zostaje nam już tylko droga zejściowa. Wołowca odpuszczamy, nasze nowicjuszki są usatysfakcjonowane dotychczasową trasą, a i reszcie grupy nie zależy. Poza tym czeka nas jeszcze zejście Wyżnią Chochołowską, które, wedle Celiny trwa trzy lata (no dobra, mówiła o podejściu, ale ja uważam, że schodzi się prawie tak samo długo).
|
Telefon czasem daje radę ze zdjęciami, nie? |
|
Dziewczyny żałowały, że nie spotkałyśmy kozic. Rejczel trochę strzela focha. ;) |
Zachód nie wydaje się z początku spektakularny. Żółta piłka nurkuje błyskawicznie gdzieś za Rohaczami, pozostawiając świat zacienionym i trochę bardziej zimnym, niż był jeszcze przed chwilą. Ale, gdy już opuszczamy grań, ruszając w dół i mając przed oczami wystające w oddali czubki Tatr Wysokich, mamy okazję trochę się jednak pozachwycać:
3 lata później meldujemy się w schronisku, by rozpocząć zasadniczą część spotkania. ;) Rankiem dnia następnego dołącza do nas Aneta, na krótką chwilkę wprawdzie, ale zawsze.
|
Sardynki w komplecie :) |
Początek dnia jest obiecujący, niestety, nim wygrzebiemy się ze schroniska, niebo zdążą zasnuć chmury. Ruszamy jednak dziarsko w kierunku Iwaniackiej Przełęczy. Tam odłącza się od nas Aneta, która musi dość szybko wrócić do Krakowa - potem okazuje się, że odłącza się niepotrzebnie, bo na Ornaku spotkamy chłopaków, z którymi przyjechała i z którymi będzie wracać. Na początku podejścia jeszcze coś widać, nie wyciągam jednak aparatu, wierząc, że stan ten się utrzyma, a z góry widać będzie przecież lepiej. Niestety, bardzo szybko moje nadzieje zostają rozwiane, a raczej spowite gęstą chmurą. Aparat sobie poleży zatem w plecaku.
|
fot. Patrycja |
Na szczyt docieramy w totalnej mgle, przechadzamy się po całym masywie, aby mieć pewność, że klepnęłyśmy wierzchołek, na końcu odsapujemy chwilkę i szybko usuwamy się w dół. Zmierzch łapie nas już na Iwaniackiej Przełęczy, do schroniska na Hali Ornak docieramy zatem znów po ciemku.
|
fot. Patrycja |
Schronisko mamy zresztą całe dla siebie, co nie jest zresztą takie do końca wesołe, biorąc pod uwagę, że zostajemy zmuszone wziąć nocleg w pokojach dwuosobowych. A jednak miło się siedzi wieczorkiem w świetlicy, nie przeszkadzając nikomu. I to tyle. Nazajutrz czeka nas tylko zejście świeżo posypaną śniegiem Kościeliską i powrót do domu.
Dziewczyny zadowolone i zakochane w Tatrach, a to najważniejsze. :)
Chciałabym się wybrać na taką wyprawę, może wreszcie kogoś namówię. :D Bardzo fajna fotorelacja. Marzy mi się zobaczyć zachód słońca tak,i jak wy widziałyście. :) Pozdrawiam cieplutko. :)
OdpowiedzUsuńSuper zabawa..
OdpowiedzUsuńKocham Tatry ale te letnie, albo jesienne. W zimowych jeszcze nie miałem okazji się zakochać. Zdjęcia prezentują się okazale, a puste szlaki też cieszą oko wymagającego turysty, dlatego kto wie... Może i na mnie przyjdzie kiedyś czas :)
OdpowiedzUsuńChochołowska jest nudna ale z wyjątkiem kwietnia, wtedy cudowna, bo kwitną w niej krokusy, super zachód słońca, niezdobyty Wołowiec może być dobrym pretekstem do powrotu latem w celu jego zrealizowania włącznie z Rohaczami
OdpowiedzUsuńByłem tam pod koniec sierpnia 2018, pogoda przepiękna. Schodzenia nie cierpię, a zejście do Doliny Wyżniej jest zajeniefajne i kto ten szlak nazwał "szeroką ulicą". Drugie takie w tamtym rejonie jest z Trzydniowiańskiego przez Kulawiec. Przykre wrażenie robi bardzo zniszczony przez bardzo obfite opady szlak na Iwaniacką Przełęcz w dolnym odcinku. Zazdroszczę Wam takiej urodziwej paczki. Do zobaczenia na szlaku
OdpowiedzUsuńCo poleca Pani bardziej na wycieczkę w majówkę bez sprzętu zimowego. Grześ i Rakoń czy grań Ornaku?
OdpowiedzUsuńtrudności zbliżone :)
UsuńSuper stronka ! Tak trzymać !!! ;-)
OdpowiedzUsuń