wtorek, 24 września 2024

Seceda, czyli mój pierwszy raz w Dolomitach (wielkie włoskie wakacje cz. 2)

Urlop wprawdzie spędzaliśmy nad Gardą (z bazą wypadową nad nieodległym od niej Lago di Ledro - wpis wprowadzający TUTAJ), a Garda z Dolomitami zbyt wiele wspólnego nie ma. Są to jednak lokalizacje poniekąd nieodległe. Na pewno bliżej w Dolomity znad Gardy niż z Polski... 

Od razu, szukając pomysłów na wycieczki, sprawdziłam, o ile bliżej. Okazało się, że na tyle blisko, by rozsądnym było pojechanie tam. Myśli Zuzy krążyły po tych samych orbitach i też to sprawdziła. Marcin może nie był aż tak entuzjastycznie nastawiony jak my dwie, ale generalnie był za, a Miki... a Mikiego udało się namówić. ;) Natomiast poczciwy volkswagen golf najwidoczniej nie miał tego dnia ochoty na wycieczkę w góry...


Ostatecznie jednak dało się i jego nakłonić do współpracy. Pogoda igła, nie było co odkładać tego tripa. Dojazd do szlaku zajął nam jakieś 3 godziny. Z tego, co pamiętam, to jadąc nie wiedzieliśmy jeszcze, gdzie dokładnie zostawimy samochód. Kierowaliśmy się na Ortisei i na miejscu po prostu trafiliśmy na bezpłatny parking w formie zatoczki przy lesie, tuż obok początku szlaku i przystanku autobusowego. Przystanek nosił nazwę Runcaudie. Szlak początkowo wił się wśród leśnych zarośli, dość szybko jednak zaczął odsłaniać pierwsze widoczki - z których każdy, absolutnie każdy zachwycał.




Czemu w ogóle Seceda? Pomyśl o Dolomitach (zakładając, że nie znasz ich jeszcze z własnych doświadczeń). O zdjęciach z nich. Jaki widok pierwszy przychodzi Ci na myśl? Może Tre Cime, może czyjaś relacja z wejścia na Marmoladę, chociaż to mniej charakterystyczne widokowo miejsce, a może... No właśnie, słońce rozbłyskujące ponad strzelistymi urwiskami, wychylającymi się zaraz za łagodnym zielonym zboczem? Albo te same urwiska, złowrogo prześwitujące pośród spowijających je mrocznych chmur? Te urwiska, to nie Seceda, ale właśnie z Secedy i ścieżki pomiędzy nią a nimi robione są wszystkie te zdjęcia. Miejsce tak czy owak spektakularne, a wedle internetowych informacji łatwo i dość szybko dostępne (co potwierdzam). A jak już tam idziemy, to okazuje się, że i po drodze na szczyt... no, brzydko i nudno to zdecydowanie nie jest, to nie Chochołowska. ;)

U góry widać budynek stacji kolejki.



Nic tu trudnego nie ma, oprócz nieco wyczerpującej stromizny pod koniec. Naczytaliśmy się w jakiejś relacji, że komuś wejście zajęło bodaj 5 godzin... My, o ile mnie po roku (sic!) pamięć zbytnio nie myli, nie licząc przystanków, zameldowaliśmy się na górze po niecałych trzech. Co zaskakuje, a przynajmniej zaskoczyło mnie, to obfitość infrastruktury turystycznej. Na niedługim przecież szlaku napotkaliśmy bodaj z 6 czy 7 różnego rodzaju schronisk, chatek, barów itp. Trochę tłoczno jak dla mnie, ale z drugiej strony fajnie te wszystkie budyneczki wyglądały z góry. No i oczywiście kolejka, którą można dostać się na wierzchołek, a przez której obecność, o ile sam szlak nie jest może jakoś wybitnie oblegany, o tyle na górze należy liczyć się z natężonym ruchem turystów niekoniecznie górskich (ju noł - reklamówki, JBL-e i inne mało turystyczno-górskie zachowania i prezencje).



Szczyt można rozpoznać po tym, że jest krzyż.
No bo co to za szczyt bez krzyża?

Bardzo interesujący sposób na opisanie panoramy widoków.


A tu widok na najmniej ciekawą stronę - wciąż bardzo ładnie.

No ale weszliśmy tu po to: spektakularne urwiska masywu Odle.

Te urwiste wierzchołki, które robią największą robotę w kwestii widoku z Secedy (chociaż i reszta panoramy jest niczego sobie), to masyw Odle. Najpiękniej wygląda zdaje się o wschodzie słońca, kiedy wyskakuje ono właśnie zza niego, no albo wśród mrocznych chmur. Myśmy trafili na obrzydliwie piękną pogodę, no cóż poradzić? ;) Nie, żebyśmy jakoś bardzo narzekali. Chociaż już siedząc w pobliżu urwisk ja i Zuza miałyśmy lekką ochotę posiedzieć tu dłużej i poczekać na złote światło... co spotkało się ze stanowczym sprzeciwem towarzyszy. Może i słusznie, bo droga nad nasze jeziorko dosyć daleka. 


Ze szczytu Secedy pod samiuteńki masyw Odle prowadzi najpierw chodnik, dalej ścieżka. Łatwe, aczkolwiek ścieżka nieco wąska i przy mijaniu się z ludźmi idącymi z naprzeciwka trzeba zachować ostrożność.




Tu nie wolno.
Zuzu: potrzymaj mi plecak.
;)



Siedzimy więc jakiś czas u celu wycieczki, robimy sobie i górom sesje zdjęciowe, nacieszamy się pięknem i pozwalamy wiatrowi się wypizgać. Ładniejsze, trochę już wieczorne światło łapiemy na zejściu, obfitującym w niemniejsze zachwyty niż podejście.



W Polsce w kwietniu następuje masowy pierdolec, żeby toto zobaczyć. A tu proszę, rośnie sobie i kwitnie jeszcze we wrześniu.

Making of.

Patrząc na to zdjęcie wciąż słyszę w uszach marudzenie chłopaków, którzy musieli robić całą serię ujęć, ale warto było. ;)

Pierwsze zetknięcie z Dolomitami przebiegło bardzo przyjemnie i pozostawiło po sobie jednocześnie ogrom wrażeń, jak i ich niedosyt. Piękne są to góry. Zdecydowanie warto zaufać zdjęciom z internetu i samemu się o tym przekonać...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz