wtorek, 4 października 2016

Żabie to i owo (czyli o otarciu się o wycof)

Dawno już nie zdarzyło mi się pójść w miejsce, o którym marzyłabym od dłuższego czasu, a nie tylko od kilku dni - od momentu spojrzenia na mapę i obrania planu.

Na Białczańską Przełęcz Wyżnią zwróciłam uwagę podczas swojej drugiej wizyty pod Chłopkiem, bo z tamtego właśnie szlaku widać ją najlepiej. Sama przełęcz może umknęłaby zresztą mej uwadze, bo w Żabiej Grani jest parę innych ciekawych punktów, na których łatwo jest zawiesić wzrok. Tym, co sprawia, że na dłużej zatrzymuje się on właśnie na tej przełęczy jest... ścieżka.



Z perspektywy szlaku pod Chłopka wyraźnie widać wydeptany zygzak. Aha, a więc pewnie da się tam dość łatwo wejść - odnotowałam sobie wtedy w mózgownicy.

Białczańska Przełęcz Wyżnia,
po lewej jej stronie  m.in. Żabi Mnich
i Żabia Lalka, po prawej Żabi Szczyt Wyżni
Mieliśmy się tam wybrać rok temu, po Mnichu i Cubrynie, wyszło jednak tak, że trzeciego dnia nie wybraliśmy się nigdzie. A teraz obudziłam się na werandzie nowego Schroniska nad Morskim Okiem, miałam przed sobą długi, letni i bez cienia wątpliwości pogodny dzień. Zresztą - w ogóle bez cienia - nie tylko wątpliwości.

Kasia pozbierała się prędzej i, korzystając z porannej pustki, udała się przez Szpiglas do Pięciu Stawów. Ja pozwoliłam sobie na dłuższą celebrację poranka. Wreszcie najedzona, dokofeinizowana, wysmarowana kremem z filtrem i obładowana butelkami z kranówką, jak i termosem z wrzątkiem, bo jeszcze rozważałam różne opcje zakończenia tego dnia, niespiesznie wygramoliłam się na wciąż rześki i cichy morskooczny poranek.



Poprzedniego wieczora, w sumie przypadkiem, zawarłyśmy znajomość z dwoma sympatycznymi panami taternikami, którzy to ratowali Kasię foliami nrc, gdy  jeszcze nie wiedziała, że w cenie noclegu dostanie karimatę i koc. Korzystając z okazji, podpytałam ich o ścieżkę, która chodziła mi po głowie, a konkretniej o jej kilkunastometrowy jedynkowy fragment.

"No jest czujnie" - usłyszałam. Po repach (takie cienkie linki, tam były rozpięte jako poręczówki), o których czytałam w opisie Hemli i Wojtusia z 2013 roku (do którego jeszcze będę w niniejszej relacji nawiązywać) nie ma śladu. Jest kilka ringów, więc mogłabym zjechać... gdybym tylko miała uprząż i kawałek liny, których nie mam.

No nic, postanawiam nazajutrz podejść i na własne oczy zobaczyć, czy tamtejszy poziom czujności będzie dla mnie do zaakceptowania free solo, czy nie. Z takim właśnie zamiarem ruszam wzdłuż brzegu Morskiego Oka, a potem pnę się nad Czarny Staw.



Idę sobie powoli, nie łapiąc nawet lekkiej zadyszki na podejściu i tak sobie myślę, że fajnie jest się czasem nie spieszyć. Że nudne, znane od podszewki podejście nad Czarny Staw, nie jest wcale takie złe, gdy się o nim nie myśli, gdy się nie czeka, kiedy się skończy. Że fajnie jest się dać zaskoczyć, że to już.


Okrążam Czarny Staw, gdzie już amatorzy zdobywania Rysów zaczynają gęstnieć. Daję się wymijać szybszym, ale i sama wymijam wolniejszych. Rzucam "dzięki" do chłopaka, który odsuwa się na bok, bym mogła przejść, na co on odpowiada, że spoko, i że pewnie się jeszcze będziemy dziś wiele razy tak nawzajem wyprzedzać. Nie wyprowadzam go z błędu, pozostając przy życzliwym uśmiechnięciu się.

Wypatruję charakterystycznych "kępek kosówki", które mają mi dać znać, że mam skręcić. W chwilę po tym, gdy je dostrzegam, w zasięgu wzroku zaczyna odznaczać się od reszty kamieni sporawy kopczyk. Ukontentowana, że tak dobrze rozpoczynam poszukiwanie drogi... póki co się zatrzymuję, aby pozwolić się oddalić kolejnym licznym grupkom idącym akurat wzdłuż stawu, a tym samym uniknąć dziwnych spojrzeń, pytań i sugestii, że szlak jest gdzie indziej.


Wreszcie, po kilku długich minutach, zanosi się na chwilowe odosobnienie na ścieżce, szybko czmycham więc wgłąb żlebu, u wylotu którego zlokalizowałam kopczyk. Wiem, że jakoś muszę wleźć na wysoką grzędę po mojej lewej stronie, ale póki co, zupełnie nie widzę, którędy niby mogłabym tego dokonać. Idę więc żlebem, po ruchliwych i całkiem sporych kamieniach, trochę mając nadzieję, że nikt mnie nie widzi, a trochę wypatrując jakichś taterników, którzy też mieliby zamiar iść "moją" ścieżką. I tak brnę tym żlebem, co dawno przestało być wygodne, a co gorsza, orientuję się, że od dobrych kilkudziesięciu metrów nie widziałam żadnego kopczyka. Czyli że mnie zagalopowało.

Upewniam się, że tu, gdzie stoję, wejścia na grzędę na pewno nie ma, po czym zaczynam schodzić. Wracam aż do miejsca, gdzie grzęda zaczyna się wypiętrzać. Nie, tu za stromo. Podchodzę znowu, tym razem baczniej przyglądając się wszelkim formacjom wyrastającym z mojej lewej. Dostrzegam wspinaczy po drugiej stronie żlebu. Postanawiam skorzystać, drę się do nich, czy wiedzą może, gdzie jest ścieżka na Białczańską Przełęcz Wyżnią (pewnie zgodnie z żargonem powinnam powiedzieć jakoś inaczej, a nie tak formalnie, ale nie wiedziałam, czy celować w dojście pod Żabią Lalkę, czy w coś jeszcze innego). Nie wiedzą. A dodatkowo, spojrzawszy trochę ponad mną, zapewniają mnie, że tu nic nie ma.

A właśnie nieprawda. Zdesperowana, bo głupio odpuszczać tak tuż przy szlaku, raz jeszcze lustruję teren i dostrzegam nikły, wydeptany ślad (wracając postanowię zbudować tam kopczyk). Wejście na ścieżkę napełnia mnie optymizmem. Droga kluczy wyraźnie, a ja mam wrażenie, że jestem w domu. Ojjjjjj. Nie jestem.

Dróżka ta bowiem, tak samo jak wyraźnie mnie prowadzi, tak samo się czasem równie wyraźnie... urywa. Dosłownie. Idziesz zadowolony wydeptaną ściechą, a ona się nagle, nie - nie stopniowo, tylko właśnie zupełnie nagle, kończy. A dalej na przykład trawiaste zbocze, albo skały zbyt strome, żeby to miało być jedynkowe wejście, choć jednak częściej trawa. Naturalny instynkt nakazuje, skoro droga w poziomie się kończy, spojrzenie do góry.

Pójście do góry już mija się z naturalnym instynktem, no ale próbuję, bo widzę ślady raków. No tak, tylko że zimą może się chodzi tutaj inaczej. Jest w każdym razie za trudno, ostrożnie cofam się do końca ścieżki i postanawiam jednak trochę nią wrócić. I tak chyba ze dwa razy jeszcze przed dotarciem do głównej trudności, dżizas!


W końcu udaje mi się znów odnaleźć właściwą drogę. Jestem już trochę podirytowana, ale też stwierdzam, że to wpadanie w ślepe zaułki nie może trwać wiecznie. Przez cały czas niosę ze sobą całe wyposażenie, które już zaczyna mi przeszkadzać swoim ciężarem, raduję się więc niepomiernie na widok sporego krzaka kosodrzewiny, w którym to umieszczam (bo nie ukrywam, po prostu układam pomiędzy gałęziami) śpiwór, matę i parę innych rzeczy spakowanych w płócienną torbę.

Kilka metrów powyżej mojego depozytu natrafiam na to, czego od samego początku oczekiwałam: jedynkowe miejsce. Tym razem nie mam wątpliwości, gdzie jestem - w gorących promieniach słońca pobłyskują ringi.

Stoję, patrzę, myślę. Nie wygląda to źle. Z tym, że jestem na dole, a cały myk będzie polegał na tym, żeby stąd bezpiecznie zejść, a nie tędy wejść. Próbuję więc sobie zwizualizować, jak to będzie wyglądało z góry.

Jeszcze dwa miesiące temu nie miałabym takiej pikawy na myśl o pokonywaniu jedynkowych trudności w dół i na ich widok. Tyle że na Kieżmarskim taki właśnie jedynkowy egzemplarz utarł mi nosa i skłonił do schodzenia inną drogą. Tu zasadniczo nie ma innej drogi, przynajmniej nie po tej stronie grani, a o drugiej nawet nie pofatygowałam się cokolwiek poczytać. No i jestem sama.

Sama tu jestem. Więc jak przecenię swoje możliwości, to sama będę siedzieć potem nad tym progiem, dyndać nogami i czekać, aż jacyś łojanci będą wracać z na przykład Żabiej Lalki i łaskawie może zechcą mi pomóc. Nic by może w istocie rzeczy nie zmieniało bycie tu z kimś, ale chyba nie muszę tłumaczyć, że samemu się pewne decyzje podejmuje po prostu trudniej. Choć może lepiej.

Idziesz do góry dotąd, dokąd wiesz na pewno, że bez problemu tędy zejdziesz. I ani kroku dalej. - powiedziałam do siebie. No i poszłam.


I faktycznie, tak właśnie się pięłam przez tych stromych kilkanaście metrów - bezustannie analizując ruchy, jakie będę wykonywać, schodząc. Szłam powoli, co chwilę robiąc przystanki, poświęcone na spojrzenie w dół i dokładne sprawdzenie chwytów i stopni. A stojąc już powyżej tego miejsca, długo się na nie gapiłam i nawet szeptałam do siebie, żeby zapamiętać, jak tu wlazłam i identyczną linią zejść. Niestety, zasoby mojej pamięci nie wytrzymały próby czasu. Po paru godzinach stanęłam nad progiem z mózgiem człowieka, który jest tam po raz pierwszy.

Sam próg to kilkanaście, może dwadzieścia metrów, przedzielonych łatwą platformą, przejścia po skale. Stromego, ale nie pionowego. Wymagającego, ale nie trudnego. Za to... dość mocno eksponowanego, bo grzęda nieopodal się urywa, obiecując twarde lądowanie w żlebie w razie złapania rozpędu. O ile moja wrażliwość na ekspozycję jakiś czas temu już się trochę zatarła, o tyle tam przypomniałam sobie w pełni, jak smakuje takie odczucie.

Ale wlazłam. Stojąc ponad najtrudniejszym fragmentem dzisiejszej drogi, odganiałam od siebie myśli o schodzeniu, no i delektowałam się wyobrażeniem dalszej, prostej i oczywistej trasy. Chwilę potem znów wpadłam w pułapkę. Tym razem tak trochę na własne życzenie.

Wedle opisu u Hemli "Po przekroczeniu najtrudniejszego miejsca wyraźną, miejscami wykopczykowaną ścieżką najpierw w górę". Wszystko fajnie, tylko że ja tu żadnego "w górę" nie widziałam. Ścieżka przeprowadziła mnie przez jakiś mały, kruchy żlebik, obiecując po drugiej jego stronie wyraźny, jaśniejący wśród zieleni traw trakt.

No tak... tylko że... "należy uważać, żeby nie skręcić tutaj na ścieżkę wiodącą pod północne ściany grani Żabiego Mnicha".

Wszystko, ale to absolutnie wszystko zdawało się wskazywać na to, że znowu popieprzyłam drogę, że to, co mi się odsłania za żlebikiem, to jest właśnie ścieżka "pod północne ściany grani Żabiego Mnicha", w którą mam uważać, żeby nie skręcić. Zgodnie z opisem, z którego korzystałam, postanowiłam raczej szukać czegoś będącego ścieżką w górę, a nie trawersującą ewidentnie w bok, a dokładniej w moje lewo.

I tak to właśnie, pomimo wyraźnej ścieżki w zasięgu wzroku, ja po raz kolejny tego dnia, za śladami raków ładowałam się w niejedną kaszankę, z której w chwilę później musiałam się czujnie wycofywać.

Chyba z dziesięć razy miałam to już chrzanić i chyba z jedenaście jednak próbowałam na różne sposoby przebić się do góry. Z czego trzy ostatnie poprzedzałam obietnicą, że jak się nie uda, to schodzę.

Nie zeszłam. Moją granicą na tej wycieczce miało być jedynkowe, obite ringami miejsce. I ja je przeszłam. I już i tak musiałam jakoś nim zejść - wolałam jednak to zrobić za kilka godzin, a nie w parędziesiąt minut po tym, jak je z duszą na ramieniu pokonywałam. Nie po to to robiłam, żeby zaraz schodzić, kaman.

Tymczasem tkwiłam wciąż tuż nad nim szukając tej cholernej ścieżki do góry w alternatywie do ścieżki prowadzącej w bok, w którą mam nie skręcać. Ale że do góry się nie dało, to poszłam zdesperowana w ten bok, w ten trawers, w to lewo, stwierdzając, że już kij z tym, najwyżej dotrę pod te północne ściany, popatrzę i zejdę, ale przynajmniej się nie będę cofać tuż znad trudności, grrrr.

Tu już faktycznie zaczynam iść w górę
Ścieżka, którą obrałam, po mocnym odbiciu w lewo, zaczęła jednak kluczyć wśród skałek, nota bene - teraz już do góry. Ja jednak skołowana już totalnie nie wiedziałam, gdzie idę. Miło mi więc było, gdy za serią skałek odsłoniła się przede mną we własnej osobie Białczańska Przełęcz Wyżnia z charakterystyczną, rozdzielającą ją na pół, Białczańską Turniczką.

Doprawdy miło widzieć


Cel nr 1 - Białczańska Przełęcz Wyżnia
Dalej, do samej przełęczy, było już orientacyjnie banalnie. A i kopczyki się od pewnego czasu znacznie rozmnożyły.


W oddali Szpiglasowa Grań, Wierch i Przełęcz,
a także trochę zlany z otoczeniem Mnich

Z bliska to samo, co rano widziałam znad Czarnego Stawu
 

Białczańska Turniczka - ciekawy twór, biorąc pod uwagę, że
wyrasta na środku przełęczy. Jest całkiem spora, ale z drugiej strony daje się łatwo zdobyć.
Już użyłam tego słowa, teraz tylko je powtórzę: skołowana. Tak się czułam, siedząc na mojej wymarzonej przełęczy. Pińcet razy zgubiłam drogę, ładowałam się w maliny, a gdy w końcu ją znalazłam - byłam bliska odwrotu. No i gdy szłam dalej, to w sumie długo nie wiedziałam, gdzie właściwie idę. Droga na Żabi Szczyt wydawała mi się stąd prosta, ale że wszystkiego się już mogłam po tym dniu spodziewać - nie tryskałam optymizmem.

Widok z przełęczy na stronę Żabiej Białczańskiej Doliny.
Tu wszystko jest żabie albo białczańskie. ;)
Nie widziałam też jednak powodu, żeby nie spróbować. Żeby wejść na Żabi Szczyt Wyżni z Białczańskiej Przełęczy Wyżniej, najpierw trzeba dotrzeć na Wyżnią Spadową Przełączkę. Droga wiedzie kamienistym i raczej wygodnym zboczem, choć trochę podciętym przepaścią od strony Żabiej Doliny Białczańskiej. Na szczęście niczym mnie nie zaskoczyło to przejście i po kilkudziesięciu minutach stanęłam na wspomnianej przełączce, gdzie doznałam pierwszego wzrokowego orgazmu.

Tędy wiedzie droga na Wyżnią Spadową Przełączkę
- widok z Białczańskiej Przełęczy Wyżniej

Ujęcie spomiędzy Białczańskiej Wyżniej,
a Spadowej Wyżniej

Widok z Wyżniej Spadowej Przełączki
Z Wyżniej Spadowej Przełączki wejście na Żabi Szczyt  Wyżni (szlag by trafił te długie nazwy!) wydaje się... jeśli nie niemożliwe, to bardzo zawikłane i niełatwe. W rzeczywistości nie jest tak źle. Tu opis Hemli i Wojtka bardzo się przydał, choć jak teraz przeglądam zdjęcia, to mam wrażenie, że ja wlazłam jeszcze jakoś inaczej.

Żabi Szczyt Wyżni widziany z Wyżniej Spadowej Przełączki
Na szczycie... powiedziałabym, że odebrało mi mowę, ale z racji tego, że wlazłam tam sama, to nie bardzo było co odbierać. Jak na tak niewysoki wierzchołek, trochę ginący już chociażby przy sąsiednich Niżnich Rysach, widać z niego duuuuuuuuuuuużo.

Majestatycznie wyglądają stąd Mięgusze, choć na nie, jak i na całe otoczenie Czarnego Stawu nie bardzo mogę patrzeć, bo stamtąd akurat rąbie słońce. Trochę lepiej już ze Szpiglasową Granią, Miedzianem, Opalonym. A po drugiej stronie pustki nad Doliną Rybiego Potoku od Murania, poprzez Szeroką Jaworzyńską, Jagnięcy, Kołowy, Lodowy, Łomnicę, Jaworowy, Pośrednią Grań, Świstowy, Małą Wysoką, Staroleśny, Gerlach, Ganek, aż po Wysoką i urwiska Niżnich Rysów. Ufffff i wow!

W oddali Szpiglasowa Grań, Wierch i Przełęcz, Miedziane, Opalony,
za nimi Świnica i grań Orlej Perci
Kliknij w zdjęcie, to zrobi się trochę większe :)
Szczególnie fascynuje mnie patrzenie na Świnicę, skąd przydreptałam tutaj pieszo, przez góry

Światło w środkowej części dnia, o jakiej tam byłam, nie jest najłaskawsze. Zwłaszcza przy takiej lampie. Chciałoby się być tam o zmierzchu lub świcie. Zamierzałam jednak, jeszcze za pełnej jasności, zejść progiem, toteż po wykonaniu serii zdjęć, szczytowym lenistwie i szamie, ruszyłam w drogę powrotną. Która to była już o wiele mniej ekscytująca z racji znania jej przebiegu.

Poza samym progiem oczywiście, którego przebycie odwlekałam, robiąc długie przystanki. Wreszcie dotarłam nad jego obryw i... po prostu nim zeszłam. Nie bez emocji, ale za to bez problemów.

Widzisz żleb? Bo ja widzę i się trochę obsrywam.
No dobra, pewnie zajęłoby mi to chwilkę dłużej, gdyby nie fakt, że tuż za mną wyrosło dwóch chłopaków i stanie nad krawędzią połączone z dodającym otuchy mówieniem do siebie straciło rację bytu.


No i cóż, to by było na tyle. Za progiem pozostało mi pozbieranie swoich rzeczy z kosówki, opuszczenie grzędy i ostrożne przebycie żlebu, a potem zejście do schroniska.



Za opis drogi serdecznie - bez przekąsu - dziękuję. Odrobinę bym jedno zdanie w nim edytowała, ale też muszę zauważyć, że na zdjęciu trasa była wyrysowana wzorowo, i tylko ja niepotrzebnie się zapętliłam na samym opisie.



23 komentarze:

  1. Te wydeptane ścieżki to zgroza i ciągle nadrabiam przez te ślepe szlaki :P W zeszłym tygodniu wdepnęłam na dwa takie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Rok temu człek był i już nie pamięta... My podeszliśmy od doliny ciężkiej i po nieudanym zejściu ze szczytu do doliny Białczańskiej (próg w żlebie) zeszliśmy do Czarnego Stawu. Fajnie sobie poczytać relacje i poprzypominać pewne miejsca... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. w Ciężkiej byłam, miał być Młynarz, ale grzmieć zaczęło ;)

      Usuń
  3. Na poczatku września tez wybralem się ze znajomym z zamiarem wejścia na BPW i ŻSW (nazwy juz nie takie długie :P) I dotarlismy do tych skałek na poczatku ścieżki,gdzie ona się nagle urywa.Uwierz,ze tez za cholerę nie wiedzieliśmy jak je przejść.Miałem zamiar się wspiąć po nich po prostu ale stwierdzilem ze cholera wie co czeka u gory.Probowalismy kilka razy i niestety zrobiliśmy wycof.Spróbujemy jeszcze raz przy następnej okazji
    PS Jak się stoi na końcu tej ścieżki (gdzie ona się urywa) i dalej jest to trawiaste zbocze,a ponad toba te skalki,to jak tam wejść do gory?Wspiąć się po prostu,czy może wspiąć się bardziej na lewej stronie? Patrząc z końca tej ścieżki,tuz przed kosówką
    Gdzie dokładniej są te ringi? Na prawo,lewo?
    Tez czytalismy Hemli,ale po repie ani widu,ani słychu :P
    Super relacja! :)
    Nie musisz się zalamywac-nie jesteś jedyna co tam pobłądziła :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam się trzeba było wrócić dobrych parę metrów i dobrze rozejrzeć, bo ścieżka umykała w górę jeszcze zanim zaczęły się te skałki (po których ja też się próbowałam wspinać, ale to nie był dobry pomysł). Ale że najwyraźniej sporo osób się zapędza, to się wydeptał ślepy zaułek...

      A ringi są jeszcze trochę wyżej.

      Usuń
    2. Jak się zaczynały te skałki to ona odchodzila lekko w lewo jeśli dobrze pamietam i chwile pozniej się kończyła
      Czyli tam gdzie skręcała trzeba było pójść w górę i te ringi,tam gdzie trzeba prawidłowo wejść,są tak jakby po prawej stronie skałek?

      Usuń
    3. Tak, tam, gdzie skręcała, to ta właściwa ścieżka szła do góry po bardzo łatwym, ziemistym terenie, tylko trzeba się rozejrzeć zamiast gnać za wydeptaniem w lewo ;).

      Ale ja w takie zaułki wpadłam co najmniej dwa razy zanim doszłam do ringów. W każdym razie, zawsze jak urywa się ścieżka, to trzeba się powoli cofać i dobrze rozglądać.

      A ringi... no tak, chyba właśnie jakoś na prawo od tego miejsca, bo one są niedaleko krawędzi grzędy. Miejsce z ringami jest tuż za pierwszym dużym krzakiem kosówki położonym tuż przy ścieżce.

      Usuń
    4. Problem to widzę grubszy, niż się wydaje:)
      Może nie powinienem linków dorzucać, ale inaczej nie potrafię tego napisać. Wchodziłem tam raz faktyczną ścieżką, a raz sporo błądząc. W tej wycieczce ...

      http://hemli-w-gorach.blogspot.com/2013/11/mlekpol-expedition-co-tam-piszczy-w.html

      ... odnalazłem zdjęcia z wejścia od żlebu do I-kowego miejsca. Są to 2 zdjęcia nad tekstem:

      "Jednak w końcu się udało i wyleźliśmy na ścieżkę gdzieś przed wiszącymi w skale linkami."

      Jest to raczej kiepski wariant, ale rozwiązał nasze problemy orientacyjne:)

      Proponowałabyś coś zmienić w naszym opisie tekstowym części ponad uskokiem? Poza tym, że nie było tam trudno, nie pamiętam już tamtego miejsca:-/

      Usuń
    5. Tak, to jedno zdanie:

      "Po przekroczeniu najtrudniejszego miejsca wyraźną, miejscami wykopczykowaną ścieżką najpierw w górę (należy uważać, żeby nie skręcić tutaj na ścieżkę wiodącą pod północne ściany grani Żabiego Mnicha)"

      ponieważ tuż za najtrudniejszym miejscem ścieżka nie idzie od razu w górę, ale najpierw przez kilkanaście metrów w bok (w lewo). Zwłaszcza uwaga o tym, żeby przypadkiem nie skręcić w inną ścieżkę, narobiła mi dużo mętliku w głowie ;) (to odbicie jest trochę wyżej - wśród skałek pomiędzy którymi przeprowadza ścieżka).

      A więc tuż nad ringami jest kilkanaście (może ponad 20) metrów trawersu przez kruchy żlebik i dalej bardzo wyraźną ścieżką w trawie. A dopiero później - już bez problemów orientacyjnych - ta ścieżka idzie do góry i zaczyna kluczyć w skałkach (ale tam jest na dzień dzisiejszy milion kopczyków, więc na tym fragmencie ciężko się pogubić).

      To miejsce tuż za ringami jest bardzo czujne, bo na dobrą sprawę tam nie wiadomo, gdzie iść, na pierwszy rzut oka nie widać żadnego wyraźnego śladu. A trzeba właśnie w lewo.

      Dzięki za opis, bez niego bym nie dała rady chyba nawet zacząć tej drogi. No i miło mi, że tu zaglądasz :).

      Usuń
    6. Zmieniłem, nie powinien być już mylący ten opis, choć na pewno wejście i tak będzie trochę kłopotliwe orientacyjnie - tam chyba po prostu tak jest.

      Jak wspomniałem, ostatnio nieco zmieniliśmy branżę rozrywkową, w Tatrach mało bywamy, a i blog przymarł (więcej było czasu przy komputerze niż w terenie), tak więc zaglądam tutaj, żeby popatrzeć co słychać na horyzoncie.

      Próba opisu wejścia na tą przełęcz przypomina mi kłopot, jaki mieliśmy z opisem wejścia z Przełęczy pod Chłopkiem na Czarny Szczyt Mięguszowiecki po upływie ok. 2 lat od przejścia. Jedna z popularniejszych, nieznakowanych ścieżek, a nie mogliśmy dojść po zdjęciach do szczegółów. Od tamtej pory opisy wejścia powstawały w najbliższych dniach po wycieczce, inaczej nie sposób spamiętać szczegółów:-)

      pozdrowienia!

      Usuń
  4. Chodzi o ta kosowke przy tej ewidentnej ścieżce (która myli na koniec i idzie w lewo),czy o kosowke na tej juz właściwej,idącej do gory ścieżce?
    Czyli podsumowując z tego miejsca gdzie ścieżka się urywa trzeba się kilka metrów wrócić i iść do gory zamiast skręcać w ten zaułek,w którym ścieżka się urywa?

    Dzięki wielkie za wskazówki ;)
    Sprobujemy jeszcze raz za rok :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta co myli, jest niżej. Od kosówki (byczy krzak przy ścieżce) do ringów dojść już bardzo łatwo.

      Tak, trzeba iść do góry. Ale nie po skałkach. Jest ścieżka, tylko nie rzuca się w oczy - a przynajmniej nie tak wyraźnie jak ten zaułek.

      Ale nie wiem, czy przez internet to my się na pewno dobrze dogadamy. :P

      Usuń
    2. Chyba się dogadalismy :P Juz wiem mniej więcej ;)
      Zamiast skręcać w zaułek,do gory,na prawo od skałek, odchodzi mniej wyraźna ścieżka. Dojdzie się nią do kolejnej kosówki przy której są ringi. I tam gdzie ringi łatwy wspin, po którym trawers zlebiku (w lewo) i dojście na ścieżkę ,zgadza się? :P

      Usuń
  5. Twoje posty mają taki niezwykły posmak przygody. Niby Tatry wciąż te same, widoki podobne, a jednocześnie robi się wyprawa do miejsc magicznych. Tłum ludzi się kręci dookoła, a wycieczka prowadzi w szczelinę, gdzie jest się sam na sam z górami. Tak jakby nagle między dwoma ulicami w centrum miasta znaleźć ukryty zaułek, do którego wstęp mają tylko czarodzieje. Najpierw wypatrujesz te miejsca z góry, a potem samotnie się do nich wybierasz. Całe ten wyjazd - nocleg na Świnicy, Zawory i to teraz - to właśnie odkrywanie Tatr nieznanych, Tatr magicznych. Fascynujące.

    A może założyłabyś zakładkę: Gdzie chcecie, abym poszła? \o/ Już wspomniałem o Kopach Liptowskich, a jeszcze dodałbym Siroką, między dolinami Jaworzyny i Białej wody. Tam jest kawał odludnej góry. Właśnie nie do wspinania się, a do wysokogórskiej wędrówki.

    OdpowiedzUsuń
  6. Wycieczka na Żabi Szczyt Wyżni była dla mnie jedną z najlepszych widokowo, bardzo ładny szczyt i szlak. I nie dziwię Ci się, że gubiłaś drogę. Idąc tam pierwszy raz (z kolegą) pogubiliśmy się tam dokładnie w tych samych miejscach co Ty. rzeczywiście wchodzi się ciągiem podłużnego piargu do żlebu za grzędą i ... nie wiadomo co dalej. Jeżeli dobrze pamiętam, zawrotka zaraz na początku, lekko w górę i robi się jaśniej:)
    Drugi problem orientacyjny był niedaleko nad I-kowym progiem. I tego szczerze mówiąc teraz już nie pamiętam w ogóle, poza tym, że my zgubiliśmy drogę idąc wyraźną ścieżką wprost pod ściany grani Żabiego Mnicha. Ta ścieżka też się w końcu urwała. Po Twoim opisie wydaje mi się, że jednak idzie się nią krótki kawałek i gdzieś w drodze odbija na ścianki w górę. Ale nie pamiętam:)

    Pozdrowienia dla Ciebie, gratuluję ładnej, samotnej wycieczki (gadanie do siebie jest wtedy zupełnie normalne:) i pozdrów od nas Tatry, szmat czasu tam nie byliśmy:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. PS: Warto dodać, że droga powrotna tędy nie jest już tak kłopotliwa orientacyjnie, z racji dobrej widoczności z góry.

      Usuń
    2. Mi się jakoś automatycznie włącza to gadanie do siebie, jak sama lezę ;). Jednak gdy ktoś się pojawia na horyzoncie, to się ściszam, z obawy, że inni mogą tego jednak nie uznać za normalny objaw. :)

      Usuń
  7. Dzięki za super blog,śledzę go gdzieś od roku ale to dopiero pierwszy post :)Z żoną jesteśmy raczej początkujący jeśli chodzi o Tatry, ten Żabi Wyżni kusi nas jednak od jakiegoś czasu choć gdzieś z tyłu głowy pojawia się obawa czy damy radę.Pomijając trudności orientacyjne, jak oceniasz trudności techniczne w porównaniu np.do wejścia szlakowego na Kościelec? Ile czasu zajmuje taka wyprawa z Moka?Po przeczytaniu Twojej relacji i obejrzeniu zdjęć chęci są jeszcze większe.Byłoby to nasze pierwsze wyjście pozaszlakowe,stąd te obawy.Pozdrowienia :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Główne trudności są skupione na 20 metrach, ale o ile żeby zlecieć z Kościelca, trzeba się postarać, o tyle stąd naprawdę można. Jest też zdecydowanie trudniej niż na Kościelcu. A trudności orientacyjne są naprawdę znaczne - nigdzie się jeszcze nie gubiłam tak, jak tam, a w reakcji na ten artykuł otrzymałam wiele sygnałów, że inni mieli tak samo.

      Jak na pierwsze zejście ze szlaku - odradzam.

      Usuń
    2. Wielkie dzięki za rozwianie wątpliwości,Żabi Wyżni pozostanie na razie w sferze marzeń. Jakieś propozycje Gosiu na pierwsze zejście ze szlaku? Może coś na Słowacji?

      Usuń
    3. Odezwij się na priv, przez maila albo facebook'a.

      Usuń
  8. Dzięki temu wpisowi, byłem tam w tym roku. oczywiście gubiłem się parę razy. ale wielkie dziękuję za pomoc w zrobieniu nastepnego kroku.tatry szlakowo schodzone, wiec probuje chodzic poza. bylem tez pod mnichem. zauwazam, że topografia mnie ogranicza, i musze zaczac lepiej planowac trasy.jakies sugestie co do lektury? zaznaczam ,ze jestem na etapie schodzenia ze szlaku ale jescze bez liny.jakas trase mogla bys polecic na jutro :)
    pozdrawiam serdecznie i dziękuję

    OdpowiedzUsuń