niedziela, 3 września 2017

Kazbek. No, prrrawie Kazbek.

Zacznijmy od tego, że ja nigdy nie chciałam wchodzić na żaden Kazbek. Czasem ktoś pytał, kiedy jakieś inne góry, czasem ktoś się zagalopował i nawet życzył mi, żebym weszła gdzieś wyżej, ale mnie zupełnie nie ciągnęło, nie niosło. Mam tu te moje Tatry, a w nich jeszcze tyle do zrobienia. Raz jeden, może przez trzy minuty, pomyślałam o górach wysokich. W sumie z nudów, bo szłam akurat Połoniną Wetlińską, wiatr wiał, słońce wschodziło, a w głowie - jak to w górach podczas marszu - kołatały się różne wspomnienia, marzenia, refleksje i pomysły. I jednym z takich pomysłów, na krótką chwilkę zatrzymanym przez zwoje mózgu, były góry wysokie. Może by kiedyś spróbować? Może Kazbek? Jakieś licho wetlińskie może wie, skąd mi się uroił akurat Kazbek w tamtej chwili. Czemu nie Mt. Blanc, albo Grossglockner? Toż to bliżej, logiczniej, a Gross też podobno o wiele łatwiej. Zresztą, nieważne. I tak porzuciłam szybko tę ideę. Którego szczytu by nie miała dotyczyć, otrzymała etykietkę "może kiedyś", a w chwilę potem zabijałam nudę marszu już innymi przemyśleniami.


Minęło kilkanaście godzin, zgasł zimowy, choć już pachnący wiosną, bieszczadzki dzień. A my, z Wetliny zdążyliśmy przemieścić się do Cisnej, w sumie tylko po to, żeby odwiedzić słynną Siekierezadę. A zatem Siekierezada: piwo, pogaduchy, a ja, jak to bloger, w międzyczasie robię rundkę po społecznościówkach, kończąc na mailu. A na mailu czeka na mnie... zaproszenie na Kazbek. Od agencji Mountain Freaks. Jak to mówią: uważaj, o co prosisz...

Narodziny legendy (w skarpetkach)

Ogólnie wiedziałam, że taka góra istnieje. Wcale nie od tak dawna - po raz pierwszy usłyszałam o niej od grupy ludzi dość przypadkowo poznanych w górach jesienią '14. Ba, nic nie stało na przeszkodzie, żebym włączyła się w ich plany wyjazdu do Gruzji. Nic, poza moim totalnym spłukaniem w tamtych czasach, które zmusiło mnie do grzecznego podziękowania za propozycję, jaka padła przy Terinkowym stole.

Potem Kazbek wypłynął gdzieś w komentarzach, przy okazji ogólnej dyskusji o odpowiedzialności blogerów za decyzje swoich czytelników. I tu docieramy do historii o skarpetkach. Generalnie, jeśli słyszałeś kiedykolwiek o Kazbeku, to na jakieś 70 procent słyszałeś też o tym, że jacyś kolesie wleźli tam w krótkich spodenkach i naciągniętych na dłonie skarpetkach, w charakterze substytutu rękawiczek. Tej relacji nie ma już w sieci, ale była i podobno mocno przyczyniła się do faktu, że w 2013 roku trójka chłopaków wybrała się na tę samą górę, wprawdzie lepiej przygotowana, ale nie na tyle, żeby poradzić sobie w załamaniu pogody... A może i tak by poszli, i tak by zginęli. Grunt, że Kazbek zasłynął, pożal się Boże, skarpetkami. A w kilka lat później dramatycznymi wypadkami z udziałem Polaków.

Tablica przy szlaku do Stacji Meteo

A zatem - od sławy góry śmiesznie łatwej, do sławy góry morderczo trudnej. Spodziewałam się, że prawda musi być gdzieś pośrodku i właściwie, to wcale nie chciałam jej szukać. Tylko przez te trzy minuty na Połoninie Wetlińskiej, potem już mi przeszło. Ale, czy z takiej okazji można nie skorzystać?

The Kazbek is coming

Mniej więcej od końcówki lutego, wiedziałam już, że w wakacje wybieram się na Kazbek. Propozycja Ewy z Mountain Freaks, zastała mnie w momencie życia, w którym boleśnie uświadomiłam sobie, że bez treningów na nizinach, moja kondycja do chodzenia po górach od czasu do czasu, niestety się w cudowny sposób nie utrzyma. Prawdę mówiąc, byłam w totalnej kondycyjnej dupie. Chodziłam koszmarnie wolno, a zrzucanie tego na wagę plecaka albo warunki śniegowe, byłoby tylko oszukiwaniem samej siebie. Powróciłam więc do biegania - tak amatorsko, raz, dwa razy w tygodniu, po kilka kilometrów, potem dorzuciłam siłownię, żeby się ogólnie wzmocnić. Pół roku w miarę regularnego ruszania się przyniosło pożądane efekty. Może nie byłam w szczytowej życiowej formie, ale było zdecydowanie lepiej niż w zimie.

Podczas gdy wypluwałam płuca w czasie pierwszych, jeszcze zimowych treningów, wizja wyjazdu była bardzo odległa. Pięć miesięcy, potem cztery, wreszcie trzy, a gdy zrobiły się z tego tylko dwa, czas zaczął zapieprzać, a mnie coraz mocniej nadgryzał stres. Bo ja się bałam, denerwowałam, stresowałam, bardzo. Co było źródłem tych nerwów? W sumie wszystko - samotna podróż samolotem, udział w zorganizowanej wyprawie, na której nikogo nie będę znać, w końcu - zmierzenie się z naprawdę niemałą górą i wszelkimi jej niebezpieczeństwami. I tak, jak wywróżyłam sobie samą wycieczkę, tak też przewidziałam niechcący, co mnie na niej złamie. Najbardziej w tym wszystkim stresowało mnie bowiem to, jak mój organizm zareaguje na wysokość. No tak, bałam się szczelin w lodowcu, bałam się złapania przez załamanie pogody, ale najczęściej zaprzątała mi myśli obawa o wysokościówkę. Dziś, z perspektywy czasu stwierdzam, że zdecydowanie lepsze to, niż zapoznanie się ze strukturą którejś z lodowcowych szczelin od środka. Tym bardziej, że jedyne, co w efekcie ucierpiało, to moja duma.

Jeszcze tylko w wieczór przed wyjazdem kupić spodnie i kurtkę, bo paczka, która miała do mnie dotrzeć w ramach współpracy złapała opóźnienie, wykonać najbardziej znienawidzoną czynność na świecie, czyli spakować plecak i można jechać. Pół roku minęło, a ja naprawdę zawitałam pod Kazbekiem.

Dzień pierwszy: Gruzja to stan umysłu

Z samolotu wysiadłam wymiętolona, z obawą, która zawsze będzie chyba po stokroć silniejsza niż sam strach przed lataniem - czy mój bagaż przyleciał wraz ze mną. Lot był dość ciekawy, leciałam po raz trzeci w życiu, a pierwszy nocą. Start nad Warszawą, której światełka oddalały się coraz bardziej, ukazując ogrom tej metropolii, a potem obserwowanie z bardzo daleka burzy nie zastąpiły jednak satysfakcji, z jaką wita dzień człowiek, który nocą spał. Plecak wyleciał na taśmę jako jeden z pierwszych, to teraz kolejny stres: znaleźć Ewę. Na hali przylotów masa ludzi, na szczęście rudość mych włosów nie daje się nie zauważyć i to Ewa odnajduje mnie. Ufff, od tej chwili nie jestem już sama w obcym wschodnim kraju. W sumie byłam tylko przez kilka minut, ale dla mnie to i tak za dużo. Jeszcze jakiś czas spędzamy na lotnisku, czekając na resztę uczestników wyprawy, która przyleciała tym samym samolotem. Ponadto, kupujemy tam gruzińskie karty do telefonów (roaming z Gruzji jest absurdalnie drogi) i wymieniamy przywiezione euro na gruzińską walutę - lari. O świcie ładujemy się do busa, zajeżdżamy do marketu i restauracji na śniadanie, a potem już ruszamy do Kazbegi.

W restauracji pierwsze zetknięcie z gruzińskim żarełkiem:
tradycyjne chaczapuri. Mniam.
Podróż do Kazbegi z lokalnym kierowcą, ostatecznie leczy mnie ze strachu przed lataniem. I nie, że trafił nam się akurat taki kierowca. W Gruzji po prostu tak się jeździ. W sumie chwilami przypominało to start samolotu, tyle, że zamiast poderwać maszynę od ziemi, kierowca musiał na przykład nagle zahamować, bo za zakrętem natrafiał na wylegujące się na krajowej szosie stado krów. A zatem rozpędzanie auta, ile tylko fabryka dała, wyprzedzanie na trzeciego, wyjeżdżanie na czołówkę i nagłe dawanie po hamulcach, to praktyki w Gruzji absolutnie normalne. Do tego trąbienie - i jako oznaka drogowego wkurwu i jako pozdrowienie. Tyle, że oni to zdają się mieć we krwi i w pełni nad tym panować. Zawsze to jakaś nadzieja, ale ciężko odespać nocny lot, jak się człowiekowi co chwilę wydaje, że właśnie cudem uniknął śmierci.

Docieramy więc do Kazbegi już pełni wrażeń, choć wyprawa ledwie zdążyła się zacząć.Właściwie to do Stepancmindy, która nazwę Kazbegi oficjalnie nosiła przez kilkadziesiąt lat, a od ponad dziesięciu już nie nosi, ale jakoś tak się przyjęło, że wszyscy nadal mówią na nią właśnie Kazbegi. Niewielka to miejscowość, w której czas się ewidentnie zatrzymał (i może to tłumaczy używanie starej nazwy), ciężko tylko określić dokładnie, kiedy. Ludzie wyglądają dość prosto, budynki w większości wyglądają po prostu źle, główną atrakcją jest zrobienie sobie zdjęcia ze świnią spacerującą po ulicy. Ale nie da się nie zauważyć ruchu turystycznego i tego, jak wpływa on na funkcjonowanie miasteczka. To stąd startuje droga na Kazbek, górę, która z roku na rok zyskuje na popularności. W Kazbegi są więc długo otwarte sklepy, klimatyczne (na swój specyficzny sposób) knajpki, guesthousy, kantory...

Świnia. I co się dziwisz?
W Kazbegi jest też biuro agencji turystycznej Mountain Freaks, założone przez Polkę - Ewę i jej dwóch gruzińskich przyjaciół - przewodników górskich, Nikę i Jabę. A dzięki Ewie, w Kazbegi zawitałam na chwilę też ja. ;)

Zostajemy rozlokowani w guesthousach i dostajemy czas do wieczora. Nie tak do końca wolny, bo mamy się spakować na jutrzejsze wyjście. A pakowanie jest jeszcze bardziej skomplikowane niż zwykle, bo bagaż trzeba podzielić na trzy części: tę, która na koniach pojedzie od razu do Stacji Meteo (bazy pod Kazbekiem), tę, która, również na koniach, dojedzie z nami do Saberdze (Sabertse) - pierwszego biwaku (w połowie drogi do Meteo) no i w końcu tę, którą będziemy nieść na plecach (jak najmniejszą). Ych. Nie mam ochoty tego wspominać.


A wieczorem? Tradycyjna gruzińska kolacja, zwana suprą, ze smacznym lokalnym jedzonkiem, jeszcze smaczniejszym winem i obowiązkowymi toastami. No i integracja - ważna część programu, zwłaszcza, że grupa jest spora, liczy aż 23 osoby. Oficjalna część imprezy kończy się - wraz z winem - dość szybko, niestety współlokatorzy z guesthousa są na tę sytuację przygotowani aż za dobrze i prędko spać to my nie idziemy...

Dzień drugi: Prometeusz zaprasza

Ze Stepancmindy rozciąga się piękny widok na Kazbek i jego podnóża... a przynajmniej tak to zapamiętałam ze zdjęć, obejrzanych jeszcze przed wyjazdem, bo pogoda kolejny dzień skąpi nam tego widoku. Za cerkwią usytuowaną malowniczo na górce ponad wioską Gergeti, rozciąga się tylko szara chmura. A jednak wszyscy dobrze wiemy, że gdzieś za tą szarością jest góra, ku której zamierzamy jeszcze dziś wyruszyć.

Góry w ogóle są piękne, a każdy może mieć swoją ulubioną pod względem wizualnym, ale Kazbek to akurat taki szczyt, któremu ciężko odmówić wyjątkowego uroku. Bo jest górą samotną i niebagatelnie wybitną (tu mam na myśli wybitność stricte geograficzną). A zatem wznosi się sam jeden, wypiętrza się ku niebu swoją ośnieżoną kopułą, o wiele wyżej ponad okoliczne zielone czy skaliste szczyty. W najbliższym otoczeniu nie ma sobie równych. Mkinwarcweri, Góra Lodu, miejsce wiecznej męki mitycznego Prometeusza - to do tej góry ponoć został przybity przez rozgniewanych bogów. Mamy z nim co nieco wspólnego - nas też mają prawo dziś boleć wątroby. ;)

Na razie jednak podziwiać możemy jedynie chmurę. Reprezentacyjny landszafcik Stepancmindy zobaczymy dopiero po zejściu z gór.

Zdjęcie lepszej jakości niestety musicie sobie wygooglować -
zapomniałam zrobić aparatem, a to z telefonu musiałam mocno przyciąć, żeby
usunąć z niego jakąś pobliską budę i kable wysokiego napięcia.
Nadaje się na instagrama, nie na bloga...

Późnym rankiem nasze bagaże lądują na dachach samochodów, a my - uczestnicy wyprawy - w ich wnętrzach. Stromą i nierówną drogą dojeżdżamy na wzgórze z cerkwią Cminda Sameba. Niepogoda kłębiąca się nad Kazbekiem, nas na razie nie dotyczy. Tu jeszcze doskwiera nam upał. W oczekiwaniu na załadunek koni, zwiedzamy kościółek, a potem już ruszamy na pierwszy biwak.

 Prawosławny klasztor Cminda Sameba

Bazą wypadową na Kazbek jest dla większości amatorów jego wdzięków Bethlemi Hut, lepiej znana jako Stacja Meteo. Prywatne schronisko o dość surowym standardzie, dawniej rzeczywiście służyło jako stacja meteorologiczna. Przed budynkiem funkcjonuje zaś coś w rodzaju pola namiotowego i to stąd większość osób atakuje szczyt. Poza nielicznymi wyjątkami, które decydują się na nocleg na plateau.

Powoli ruszamy ku Stacji Meteo

Dojście do Stacji Meteo nie nastręcza trudności (idzie się już wprawdzie przez lodowiec, ale na tej jego części jeszcze nie ma aż tak wielu szczelin, jak wyżej), nie jest też bardzo długie. Od kościółka na wzgórzu do kazbekowego base campu jest jakieś 7-8 godzin trekkingu. Ale stanowczo nie zaleca się pokonywania tej drogi na raz. Dlaczego? Ano dlatego, że jesteśmy w górach wysokich moi mili państwo. Te 7-8 godzin, to ponad kilometr przewyższenia, właściwie to prawie półtora i to licząc od cerkwi na wzgórzu, a nie od Kazbegi. Cminda Sameba wznosi się na wysokości ok. 2200 m n.p.m., a już od około 2500 m n.p.m. wysokość i związana z nią mniejsza zawartość tlenu w powietrzu, mają pełne prawo dawać się we znaki.


Dziś zatem dojdziemy do Saberdze (ok. 3100 m n.p.m.), popularnego miejsca biwakowego. Trasa doń wiedzie przez malownicze zielone wzgórza i jest naprawdę przyjemna. No, poza tym, że pod górę, ale ciężko oczekiwać, żeby było z górki, jak chcemy iść na Kazbek. Niefajną okolicznością jest jeszcze panujący tu skwar, zwłaszcza, że niektórzy mają na sobie zimowe spodnie i buty (na przykład ja, coby ograniczyć ilość gratów, z którymi potem będę się użerać w ciasnym namiocie przy Meteo). Zresztą, jeszcze zatęsknię za tym ciepełkiem, przemykając zmarznięta pomiędzy namiotem a bazową kuchnią...

Pierwsze zerknięcie na dzisiejsze miejsce noclegowe - Saberdze
Ostro pod górkę idziemy aż do przełęczy Arsha. Z niej widać już pierwsze obozowisko, a dalej jest trochę z górki. Już tutaj jesteśmy całkiem wysoko, nim dojdziemy do miejsca na nocleg, przekroczymy magiczne 3 tys. n.p.m. Za przełęczą o upale możemy definitywnie zapomnieć. Wchodzimy pod zasięg szarej chmury i na Saberdze trochę straszy nas deszcz. Tam rozbijamy namioty, albo... nam rozbijają namioty, bo mieszkać będę z Zuzią, a dziewczyńskim składom na tej wysokości przysługuje jeszcze przywilej skorzystania z pomocy przewodnika w tym zakresie. ;)

Saberdze
Do wieczora czas jakoś leci. Pogaduchy w namiocie, potem symboliczna "impreza" na świeżym powietrzu, z której wygania nas deszcz i znów namiot. A w międzyczasie wlewanie w siebie wody. Nie wiem do końca, jak to działa, ale woda pomaga w aklimatyzacji, więc Ewa nakazuje nam picie co najmniej trzech jej litrów dziennie. Liczę skrupulatnie. Około wieczora pozostaje mi wciąż pół litra do wypicia, cierpliwie filtruję wodę wypływającą z rury poprowadzonej z lodowca (można pić bezpośrednio, ale ja się jednak trochę boję o swój żołądek, wtedy jeszcze nie wiem, że i tak większość składu wyprawy dorwie jelitówka). A potem siedzę w namiocie i męczę to ostatnie pół litra. To nie piwo, żeby chciało mi się to wypić. W międzyczasie zaczyna mi dokuczać wysokość. Znam to odczucie już z Tatr, pierwszy raz zwróciłam na nie uwagę po lekturze książki "Góry. Medycyna. Antropologia". Otóż, jak chodzę to nie, ale jak zdarzy mi się spać gdzieś dość wysoko w Tatrach, jak np. na Sławkowskim, Świnicy, czy ostatnio na Zawracie, to każde przewrócenie się z boku na bok w śpiworze wywołuje u mnie zadyszkę. Kiedyś zwalałam to na karb ogólnego zmęczenia, potem zaczęłam się domyślać, że to jednak wysokość... No i tu, w Saberdze, pod wieczór zaczyna się to samo. Rozmawiam z Zuzią i jakoś tak dziwnie często muszę przerywać gadanie, żeby złapać oddech. Idę paręnaście metrów od namiotu, żeby zrobić siusiu, a wracam, jakbym co najmniej z dziesięć pompek po drodze zrobiła.

No właśnie - nieszczęsne siusiu. Z piciem wody problemy są dwa. Raz, że po prostu nie ma się ochoty, bo tu jest już chłodno, a poza tym, nie wiem - może dla kogoś 3 litry wody na dzień to normalna ilość, ja jednak rzadko się zbliżam nawet do tych przepisowych dwóch, zalecanych każdemu człowiekowi dla zdrowia, więc tutaj czuję, że albo mi się wyleje zaraz uszami, albo zwyczajnie pęknę, jak ten smok. Dwa, że siusiu. Są takie chwile w życiu, gdy chciałoby się być jednak facetem. Dopijam tę półlitrową butelczynę, idę na "ostatnie" (tere fere) siku, wracam, zaszywam się w śpiwór, jednocześnie próbując uspokoić oddech, no bo się przecież strasznie zmęczyłam tym wyjściem. Ledwo mija mi zadyszka... muszę wyjść znowu. Znów wracam, znów łomot serca, tym razem powoli zasypiam, czując jak znów mi się zbiera. Dobrrra, śpij, może się nie zsikasz. Wytrzymuję do piątej rano, kiedy budzi mnie bolący pęcherz. Dżizas!

Dzień trzeci: welcome to Meteo Station

Rankiem czuję się świetnie, wieczorne zadyszki wydają się być złudzeniem. To dopiero początek campingu, więc owsianka jeszcze nie tylko wchodzi, ale nawet smakuje. Zgarniamy graty, żeby móc ruszyć w dalszą drogę. A ta dziś już będzie w dużej mierze wiodła przez lodowiec. Większe bagaże znów niosą nam konie.

Ooooo, a kto to się postanowił w końcu, choć na chwilkę, pokazać?


Jeszcze przed lodowcem czeka nas przejście przez rzekę, która podobno ostatnio bardzo wezbrała i nie da się jej przeskoczyć. Na szczęście, okazuje się, że obecnie jej poziom jest już niższy niż w minionych dniach. Przy lodowcu większość z nas zakłada raki, coby się przypadkiem nie ślizgać. Dla mnie to pierwszy lodowiec w życiu, ale tu, w tej dolnej części, jeszcze nie robi na mnie zbyt dużego wrażenia. Choć, właściwie... gdy później będę patrzeć na niego z góry, stojąc przy Bethlemi Hut, to to wrażenie zacznie wzrastać. Zasadniczo tutaj jeszcze nie widać zbyt wielu szczelin, a przynajmniej my ich nie mijamy (z góry je właśnie widać) i w ogóle mogłoby się wydawać, że idziemy po prostu zwartą i stabilną bryłą lodu, co... no cóż, nie jest prawdą. Dla bezpieczeństwa podążamy gęsiego za przewodnikiem, ale tu jeszcze nie związujemy się liną. Na tym odcinku mało który zespół to robi.

To brudne, to właśnie lodowiec.

Już blisko!
Ewa instruuje nas, że gdy dotrzemy do Stacji Meteo, pierwszą czynnością, jaką powinniśmy wykonać, jest zaklepanie miejsca na namiot. Bo takich miejsc jest ograniczona ilość, bywa tam tłoczno, a nikt nie chce spać przy samym kiblu ani wysypisku (choć, biorąc pod uwagę częstotliwość sikania po wypiciu trzech litrów wody... spanie przy kiblu nie byłoby może takie znowu najgłupsze). Po zejściu z lodowca, pozostaje nam do przejścia jeszcze tylko strome i sypkie podejście, po pokonaniu którego, rzeczywiście każdy rzuca się biegiem, zaklepując pierwsze z brzegu płaskie miejsca. Pęd ten jednak okazuje się niepotrzebny - pod Meteo jest akurat dość luźno. Okolica jest kamienista, więc tak byle gdzie, to postawić namiotu za bardzo się nie da. W dodatku, tylko najbliższe okolice schroniska są płaskie, ale to właśnie na nich przygotowane są miejsca na namioty - kamienie odgarnięte są do płaskiej ziemi, a dookoła namiotów piętrzą się stworzone z nich murki. No i jak wspomniałam - akurat jest luźno, więc nie ma problemu ze znalezieniem sobie czegoś.
Tu już mamy postawić namiot same, ale że chłopcy - Tomek z Maćkiem nudzą się, bo sami jeszcze namiotu nie dostali, to tak nam pomagają, że nam już niewiele zostaje do zrobienia. :)

Bethlemi Hut (Stacja Meteo) oraz namioty polskiej ekipy Bezpieczny Kazbek (te żółte)
Ale, zanim namiot, to jeszcze pewna, mrożąca krew w żyłach, scena. Zaraz po dotarciu do Meteo, mieliśmy okazję obserwować akcję ratunkową. Z budynku wybiegło kilku mężczyzn z liną i pognało w dół, po piargu, w stronę lodowca. Chwilę potem byli już na miejscu, nie na samym lodowcu, ale parę metrów od zejścia z niego na ziemiste piargi i coś tam działali. Co? - tego początkowo nikt nie wiedział, bo widzieliśmy tyle, że złapali linę i pobiegli, ale samo zdarzenie zaszło na tyle daleko, że ciężko było stwierdzić na jego temat coś konkretnego. Dopiero po kilku minutach, na powierzchnię wyłonił się ratowany... koń. Był to, nota bene, "nasz" koń, niosący nasze bagaże. I chyba tym sposobem, gdzieś przepadła mata, którą wypożyczyłam z agencji. Przeżyłam chwile grozy, nie takie pewnie, jak koń w szczelinie, ale no... nie uśmiechało mi się spać bez maty. Szczęśliwie, Ewa na miejscu miała zapasową, którą mogła mi wypożyczyć.

Na pogodę nie mogliśmy w zasadzie narzekać. Gdy opuszczaliśmy Kazbegi, wszyscy nastawiali się na zlanie dupy na którymś etapie podejścia. Tymczasem, deszcz łaskawie wstrzymywał się przez te dwa dni do momentu dojścia na biwak. Za to jak po południu jebło, tak sobie popadało.

Namioty przy Stacji Meteo (i fragment wysypiska).
Za skalną "bramą" ponad obozem, znajduje się kapliczka, do której
nazajutrz będziemy szli na aklimatyzację.
Za chmurami Kazbek.
Stacja Meteo usytuowana jest na wysokości około 3600 m n.p.m. w już dość księżycowym otoczeniu. Kamienie nie tylko wyściełają płaskie pole przed budynkiem, ale też regularnie zwalają się z okolicznych wzgórz i ścian całymi głośnymi lawinami. Chmury, które lubią przyklejać się do osamotnionego pięciotysięcznika, zwykle przykrywają też okolice obozu, więc jest tu raczej chłodno i niepogodnie, choć podobno minionych kilka tygodni było wyjątkowo ciepłych i pięknych. Największy namiot należy do polskich ratowników - wolontariuszy, którzy stacjonują tutaj całe lato w ramach akcji "Bezpieczny Kazbek". Dlaczego akurat Polacy? Przecież to Gruzja! Ano dlatego, że jesteśmy jedną z najliczniej uderzających na Kazbek nacji. Jedną z nich, ale nie najliczniejszą, więc znów pytanie - czemu właśnie Polacy siedzą tam za darmo, oczekują na wezwanie, a gdy nic poważnego się nie dzieje, zajmują się udzielaniem pomocy turystom, którzy na przykład nie najlepiej się czują z powodu wysokości...? Dlatego, że niestety to my jesteśmy na Kazbeku statystycznie najbardziej wypadkowi, to my zwykle wpadamy na najgłupsze pomysły i to nas charakteryzuje najbardziej ułańska fantazja - co się właśnie przekłada na statystyki wypadków, nie tylko tych śmiertelnych, ale tych w ogóle. To Polacy przed czterema laty zmarli z wyczerpania po zejściu ze szczytu na niewłaściwą stronę, to Polka zaginęła lat temu dwa na lodowcu i teraz jej podobizna zdobi plakaty porozwieszane w Meteo i w Kazbegi. Jakiś czas temu, gruzińscy ratownicy zwrócili się z prośbą do polskiego ambasadora o "zrobienie coś z tymi Polakami"... Najpierw pojawiły się tablice informujące o zagrożeniach w języku polskim, a później polska ekipa rescue. Świadomość, że tam są, gotowi ruszyć do pomocy, jest oczywiście niezwykle pokrzepiająca. Ale geneza ich obecności w bazie pod Kazbekiem wywołuje na pewno jakieś tam ukłucie wstydu.

To jednak nie jedyny polski akcent w sąsiedztwie Stacji Meteo. Ten drugi, dla odmiany, może połechtać naszą narodową dumę (choć to jeszcze zależy od tego, po której stronie bije nasze serce), bo oto mniej więcej pośrodku kolorowego pola namiotów, stoi dumnie... pomnik ku czci Polaków, Marii i Lecha Kaczyńskich. Tu, w Gruzji, pamiętają o nich, a wkupił się w tę pamięć prezydent Kaczyński, przylatując do Tbilisi i wstawiając się za Gruzją w czasie konfliktu z Rosją. No, ale dość polityki. To tak tylko informacyjnie, skąd się wzięło na wysokości 3600 m n.p.m., gdzieś we wschodnim kraju, polskie nazwisko na monumencie.


Bazowe życie koncentruje się w kuchni. Ciasne to pomieszczonko i nawet, jak na schroniskową kuchnię, ubogie w luksusy. Wodę sobie trzeba przynieść z zewnątrz - nieopodal głównego wejścia jest wąż poprowadzony z lodowcowej rzeki. Jak nie ma wody, to i funkcjonowanie zlewu byłoby bezzasadne, więc po prostu zlewu też nie ma. Ale jest ciepło, sucho, można sobie przynieść kuchenkę albo jetboila i zalać jakieś jedzonko, no i przy stole mieści się przynajmniej część wyprawy, więc jest też po prostu weselej i raźniej niż w chłodnym namiocie.

No i jeśli mowa o Meteo, to nie można nie wspomnieć jeszcze o tym, że jest tam... no syf jest, co tu dużo się rozpisywać. Już w Saberdze, na pierwszym biwaku, nie dało się go nie zauważyć - sterty pordzewiałych puszek, stare kartusze po gazie, a nad rzeką całe worki śmieci. W Meteo funkcjonuje wysypisko - po prostu jest tam takie miejsce, gdzie leżą na kupie worki z odpadami. Ale to nie przeszkadza bywalcom obozu w rozwalaniu swoich śmieci wszędzie dookoła. No i jeszcze kwestia załatwiania potrzeb fizjologicznych. Jedyna bieżąca woda w całym obozie to ta z rury - węża pociągniętego z lodowca. O sanitariatach zapomnijcie. Tutejszy kibel to po prostu zewnętrzny wychodek, co jest oczywiście zrozumiałe w takim miejscu. Tyle, że w jednej z jego kabin ekskrementy piętrzyły się górką ponad dziurę w podłodze, co właściwie wyłączało ją z użytkowania. W drugiej było lepiej, ale smród i tak zniechęcał do korzystania z przybytku. Dołóżmy do tego kolejki i trudno się dziwić, że cały teren położony za wychodkiem (a jednocześnie za górką, więc można się schować) jest zasrany co do decymetra kwadratowego. No i nie oszukujmy się, że nocą wszystkim się chce odchodzić tak daleko od namiotów, żeby się wysikać... W każdym razie, warto mieć ze sobą w Meteo żel antybakteryjny do rąk, nosić w kieszeni i używać obficie.

Kolejka do WC... a właściwie do samego C, bo "water" to tam nie uświadczysz ;)
Nocą deszcz pada, wiatr wieje, psy szczekają (tak, nawet tutaj plączą się bezpańskie psy, jeden z nich przyszedł z naszą grupą z Saberdze), huczą spadające z okolicznych ścian kamienie. Wiem to, bo się czasem budzę. Ale to nie bezsenność. Ot, uroki spania w namiocie.

Zaaklimatyzowany skurczybyk
Rankiem jednak, gdy ktoś będzie narzekał na silny nocny wiatr, Ewa stwierdzi, że eeee taaaam... silny wiatr to był, jak ludzie pouciekali do schroniska, a namioty pofrunęły na lodowiec. Także - pogodę mamy w sumie naprawdę dobrą. ;)

Dzień czwarty: chwilowy kryzys

A jednak ból głowy. Niewielki, w domu czasem bez powodu boli bardziej. Ale tu nie boli raczej bez powodu. W pierwszym odruchu daję mu szansę przejść. Idę do kuchni, pałaszuję owsiankę, poprawiam batonem, zaraz idziemy się aklimatyzować, trzeba się najeść. Głowa dalej ćmi, Ewa radzi łyknąć aspirynę. Jeszcze przy stole zaczyna dziać się ze mną coś więcej. Z obrzydzeniem zerkam na cudze jedzenie, robi mi się duszno. Potem rundka kibel-namiot, toaletowe smrody i zmęczenie, bo z wychodka wraca się pod górkę. Do namiotu docieram czując się jak kupa. Rozpuszczam w wodzie proszka i wmuszam w siebie. Zaraz wychodzimy. Jeszcze przed chwilą lało, ale znów mamy szczęście - rozpogadza się. Melduję się na zbiórce i ruszam za innymi, choć najchętniej położyłabym się w namiocie. Ale dziś nie idziemy daleko, tylko paręset metrów wyżej, klepnąć 4 tysiące, postanawiam więc spróbować. To ważne wyjście, żeby później ruszyć na szczyt.

Idzie mi się tak, jak się może iść człowiekowi, któremu niedobrze i trochę kręci się w głowie, ale walczę i nawet nadążam za grupą, nie idę na końcu. Nie jest to jednak dla mnie przyjemna wycieczka. Do czasu. Przy kapliczce robimy postój, a ja znienacka odzyskuję siły. Może aspiryna zaczęła działać, choć nie wiem, czy mogła pomóc na mdłości. Dalszą drogę pokonuję już cudownie ozdrowiona. Kryzys został zażegnany a dolegliwości w takiej postaci miały już nie powrócić do końca pobytu w Meteo.

Uśmiech jest, znaczy że już przeszło



Po powrocie do bazy, znów jedzonko i trochę okupowania stołu w kuchni, ale dziś o wiele krócej niż wczoraj. Nocą ruszamy...

Człowiek idzie się wysikać, a tu takie widoki!
Jakoś pomiędzy 6-tą a 7-mą wieczorem jestem już w śpiworze, ale to nie takie proste zasnąć tak wcześnie, zwłaszcza, że załączają się już nerwy, związane z czekającym nas wyjściem. W dodatku, do Meteo dotarło sporo nowych turystów, a że deszcz akurat nie pada, to nie siedzą w namiotach, tylko plączą się po obozie i gadają głośno. W pewnym momencie rosyjski (chyba) dialog okrasza rzucone z któregoś namiotu klasyczne polskie: "no kurwaaa", które oczywiście mogło się odnosić do czegoś innego, ale cudownie oddawało moje uczucia - osoby, która powinna choć chwilę pospać przed atakiem szczytowym, a zamiast tego zmuszona jest słuchać rozmów w obcym języku. Ostatni raz na zegarek patrzyłam przed 10-tą, z czego wnioskuję, że spałam tej "nocy" jakieś dwie godziny.

Dzień piąty: kryzys nie-chwilowy

To uczucie, gdy budzik dzwoni tuż po tym, jak udało ci się zasnąć, ale w ułamku sekundy wiesz, że musisz wstać i nawet się temu za bardzo nie sprzeciwiasz. Rzadkie, ale się zdarza. Tu, w górach o nie łatwiej, niż we własnym łóżku, gdy w jesienną pluchę trzeba zwlec się do pracy.

Pusta jeszcze kuchnia, w ciągu kilkunastu minut zapełnia się ludźmi. Nie tylko my dziś wychodzimy, to pierwsza pogodna noc od kilku dni. Nam się przytrafiła, inni czekają tu na nią od jakiegoś czasu. W wąskim korytarzu Meteo robi się tłoczno. Odpowiednio ponakładać na siebie warstwy odzieży, w przemyślany sposób wpakować rzeczy do plecaka. Upchać batony i żele po kieszeniach, naszykować rękawiczki, wysikać się po raz ostatni przed założeniem uprzęży. Przedwyjściowe ogarniando musi swoje trwać, łapiemy więc półgodzinne opóźnienie i zamiast o 1.30, ruszamy około drugiej. W sześciu zespołach, z sześcioma przewodnikami, miarowo zagłębiamy się w noc, coraz dalej od bezpiecznego schronienia.

I tu dzieje się coś dziwnego. Do przełęczy pod szczytem dotarłam o 9.40. To wiem na pewno, bo zaczęła dzwonić moja codzienna przypominajka w telefonie. Pomiędzy wyjściem, a końcem mojej podróży w kierunku szczytu, bo powyżej przełęczy już nie poszłam, minęło więc prawie 8 godzin. Nie wiem, o której dokładnie wyruszyliśmy, ale nawet gdyby to było bardziej 7 niż 8 godzin, to wciąż jest niesamowicie dużo czasu. Człowiek na standardowym etacie niewiele dłużej siedzi dziennie w pracy. A dla mnie to się jakoś tak zlało i zbiło. Oczywiście, na poziomie świadomości ja wiem, że to tyle trwało, a stopień zmęczenia nie pozwalał mi mieć co do tego żadnych wątpliwości, ale jeśli chodzi o wspomnienia, to pamiętam to etapami: piargi, lodowiec, plateau, trawers. Pamiętam, że każdy z nich był męczący, każdy kolejny - bardziej morderczy. Już na lodowcu, gdyby ktoś spytał mnie o komentarz, usłyszałby w odpowiedzi:  "rzeźnia". Ale nie mogę powiedzieć, żeby te wspomnienia były jakieś bardzo zniechęcające, bo moja głowa skondensowała sobie te 7 godzin do mniej więcej połowy tego czasu. A męczyć się przez 3 i pół godziny, to jeszcze nie takie straszne, co nie? Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Po prostu mam wrażenie, że ten atak trwał o wiele krócej. Choć zmęczona byłam podręcznikowo, a może nawet bardziej niż powinnam. (Za to na zejściu czas już leciał normalnie i to pamiętam aż za dobrze)

Najpierw idziemy kamienistym terenem, wyraźną (tak mi się przynajmniej wydaje, bo w sumie jest ciemno) i nawet wygodną ścieżką. To ten moment drogi, gdy jest mi zdecydowanie za ciepło. Późniejsze etapy pokazały, że ubrałam się dobrze, no ale ten początek musiałam się przemęczyć. Na nogach bielizna termiczna i dwie pary spodni (jedne na razie rozpięte w nogawkach na całej długości - a przynajmniej do stuptutów), góra - bielizna, puchówka (dość cienka) i kurtka wierzchnia od wiatru. W plecaku w pogotowiu ciepły polar i softshell. Polar pójdzie w ruch mniej więcej na lodowcu, soft odbędzie wycieczkę we wnętrzu plecaka. To początkowe podejście jest przede wszystkim nudne, więc czekam na jakąś przerwę, założenie raków, lodowiec, byleby coś się działo, poza marszem przez noc. Ale pod koniec podejścia przez piargi, zauważam niestety pewne problemy. Generalnie, dopóki idziemy sznurkiem, a ja mam tuż przed sobą kolejną osobę - wszystko jest dobrze. Ale są takie momenty, gdy ktoś przede mną chwilę się zastanawia nad krokiem, a gdy już go zrobi - dogania resztę, likwidując powstałą dziurę. A ja tej dziury nie mogę załatać. Mogę iść równo, ale nie mogę nadganiać, przyspieszać. I to nie jest to samo uczucie, które się ma, gdy brakuje kondycji.

Wreszcie docieramy do lodowca. Tak naprawdę, chyba idziemy nim już dłuższy czas, tyle że przykryty jest ziemią i kamieniami. Zakładamy raki, wiążemy się liną. Tempo na lodowcu jest wolniejsze - dla mnie prawie idealne, choć zadyszka co parę kroków jest niepokojąca. Wciąż trwa noc, nie widzimy więc za bardzo, którędy idziemy i jak bardzo niebezpieczny jest to teren. Świta, gdy zbliżamy się do plateau. To najpiękniejszy moment całej wyprawy. Niestety - mój aparat tkwi w plecaku, nie zakładałam go od razu na szyję, żeby mi się nie śmajtał przez tych kilka nocnych godzin, kiedy i tak był nieprzydatny. Po telefon też ciężko sięgnąć, zwłaszcza, że cały czas jesteśmy w ruchu. Do plateau docieramy, gdy już jest w pełni jasno. Stąd dopiero rozpościera się widok na inne szczyty Kaukazu.

Ponieważ idę w ostatniej grupie, wraz z liderką - Ewą,
czasem zdarzają nam się wymuszone różnymi zdarzeniami
przerwy. Podczas jednej z nich, wyciągam w końcu aparat.
Docieramy do plateau.
Przerwa na plateau. Ten pagór to jeszcze nie szczyt. Ojjjjj bardzo nie.


Wysokość dokuczała mi już wcześniej - pierwsze niezrozumiałe zadyszki pojawiły się jeszcze nocą na piargach. Ale ostatecznie jakoś szłam, wolno, ale szłam. Nie czułam się dobrze ze świadomością, że spowalniam zespół, który w dodatku z powodów logistycznych i tak idzie na końcu, ale ostatecznie - no cóż, jakby nie moja wina, ja dawałam tam z siebie wszystko. Najważniejsze było to, że jakoś szłam. Kosztowało to niewiarygodnie dużo wysiłku, ale posuwałam się do przodu i do góry. Za plateau miało być gorzej...




Tu już zbliżaliśmy się do wysokości 4500 m n.p.m. i rozpoczęliśmy długi i mozolny trawers masywu. Pogoda idealna, w sumie nie jakoś bardzo zimno, śnieg się trochę grzebie pod nogami, ale tak naprawdę wszystko byłoby dobrze, trasa byłaby w sumie łatwa i nawet całkiem przyjemna, gdybym ja tylko mogła tam oddychać. No a właśnie kurde nie mogę. A im wyżej, tym oczywiście gorzej. Jeszcze wierzę w siebie, gdy jeden z Irlandczyków postanawia wracać i odłącza się od grupy wraz z jednym przewodnikiem. Wtedy jeszcze myślę, że nie jest aż tak źle, że dam radę, jeśli nie do szczytu, to przynajmniej jeszcze jakiś spory kawałek. Gdybym mogła tam wejść siłą woli, to wierzcie mi - weszłabym. To było dla mnie naprawdę fizycznie straszne, okropne doświadczenie, dalekie od jakiejkolwiek przyjemności, jaką zwykle jednak się czerpie z chodzenia po górach. A jednak byłam gotowa zaciskać zęby i napierać, tyle że w którymś momencie stało się dla mnie jasne, że moja wola nie ma zbyt wiele do gadania. Potrzebowałam odpoczynku co kilka kroków, i to nie był kilkusekundowy odpoczynek. Jeśli jednak próbowałam iść, mimo tego, że brakowało tchu - po chwili czułam jak tracę zdolność poruszania kończynami (nie tylko płuca potrzebują tlenu). Musiałam więc przystawać, co chwilę niechcący szarpałam idącą przede mną Ewę. Wreszcie zawołałam ją i powiedziałam, że już nie mogę. Kazała mi dotrzeć do przełęczy pod szczytem, bo tam będzie bezpieczniej wypiąć się z liny, zresztą pewnie nie będę schodzić sama, więc tam utworzy się zespół. Do przełęczy był jeszcze kawał drogi (tak mi się przynajmniej wydaje), a to, że tam doszłam, mogłoby stanowić dowód na to, że na szczyt też bym weszła. Może. Może, gdyby czas był nieograniczony, gdybym miała przewodnika "na własność". Na przełęcz docierałam, słysząc Ewę, głośno odliczającą kolejne kroki i łapiąc całe hausty powietrza, gdy tylko doliczyła do umówionej liczby.

A tutaj już widać szczyt.
Z przełęczy na szczyt było już naprawdę blisko. Śmiesznie blisko. Oczywiście jeszcze przemknęło mi przez myśl, żeby próbować. Usiadłam na plecaku i przypominałam pewnie rybę wyrzuconą na brzeg, ale jeszcze miałam cień nadziei. A potem pomyślałam, że to głupie. Siedzę na tym plecaku już dobrych kilka minut, teraz już nawet czuję się w miarę dobrze, już nawet zaczynam słyszeć docierające do mnie dźwięki normalnie, a nie jak przez szybę. Ale wciąż oddycham ciężko, za ciężko, i absolutnie nie czuję, żebym odpoczywała. Chciałabym jednak spróbować, znów rzężąc po te dwadzieścia kroków, jakoś bym pewnie weszła. Jest tak blisko... No blisko, ale już godzinę temu nie dawałam rady i ledwie dowlokłam się tutaj. W sumie nawet nie wiem, czy to ja podjęłam decyzję. Być może i tak odmówiliby zabrania mnie na górę i nakazaliby schodzić. Nie wiem, bo już nie zawracałam nikomu głowy. Siedziałam sobie na plecaku i próbowałam oddychać...

Ałć
 To ostatecznie tylko szczyt. Myślałam o nim przez pół roku, ale to tylko szczyt. Aaaa, dupa tam, to nie jest "tylko" szczyt. Pęka mi serce, gdy widzę, jak inni ruszają w górę, a ja, wraz z dwoma chłopakami szykujemy się do zejścia. Beczę, gdy zaczynamy schodzić. Popłakuję teraz, choć minęły dwa tygodnie, a już po paru dniach opuścił mnie pierwszy żal i przestałam o tym myśleć w kategoriach porażki. To po prostu nie są ani lekkie ani łatwe emocje. Ale racjonalnie rzecz ujmując - tak, to tylko szczyt, jakieś sto, może trochę ponad sto metrów w pionie, których mi zabrakło (różne źródła podają różną wysokość przełęczy). Kontynuując racjonalne patrzenie na tę sytuację - oczywiście, że lepiej było zejść, niż narażać siebie na dalsze pogarszanie samopoczucia. Zresztą, nie tylko na to. Nie przypadkowo na Kazbek wychodzi się w nocy. Piękna pogoda rzadko jest dana na cały dzień, nie ma więc czasu na ślamazarne wczołgiwanie się na szczyt.

Ujmując rzecz czysto emocjonalnie - wolałabym jednak na tym szczycie stanąć. Jasne, że tak.

Nie ma zdjęcia ze szczytu. Jest zdjęcie ze szczytem.
Close enough...? No... nieeee, ale na razie będzie
musiało mi to wystarczyć. ;)
Schodzimy. Istny marsz potępieńców. Cała nasza trójka miny ma ponure, a siły na wyczerpaniu. Dopiero na zejściu przekonuję się, jak strome było ostatnie kilkaset metrów przed przełęczą. Nawet nie zwracałam na to uwagi, podchodząc. Ciężko zwracać na cokolwiek uwagę w sumie, gdy się nie może oddychać. Zejście ogólnie jest długie, też trwa parę godzin, a że w tę stronę akurat stopniowo odzyskuję przytomność, zamiast ją powoli tracić, to pamiętam je niestety lepiej niż podejście. Zmęczona jestem strasznie, lodowiec zdaje się nie mieć końca, piargi to już w ogóle jakaś masakra, wreszcie doczłapujemy do Meteo i rozchodzimy się posępnie do swoich namiotów.


Pogoda faktycznie się psuje. Grupy, które weszły na szczyt, na zejściu łapie grad.

Reszta dnia niewarta uwagi. Taki tam marazm.

Dzień szósty: jesteśmy wolni, możemy iść

No, może niezupełnie jest to już koniec, bo będę się plątać w mniejszych grupkach po Gruzji jeszcze przez dwa dni, ale wyprawa, jako taka, owszem, dziś już się kończy. Na do widzenia Meteo raczy nas piękną pogodą. Teraz to można by tu siedzieć, wyszedł by człowiek przed namiot, powygrzewał się na słońcu... Ale nie, dla nas to tylko deszcze, grady i inne zawieruchy.


No ale też bez przesady. Pogoda pogodą, ale nikomu chyba nie jest szkoda opuszczać obozu. W Kazbegi czeka znów dobre jedzonko, jeszcze lepsze wino, a przede wszystkim prysznic.

Ekipa w komplecie



Ciężko powiedzieć, jak to w końcu z tym Kazbekiem jest, czy łatwa to góra, czy trudna. Tym ciężej, jeśli się na niego nie do końca weszło, choć to sugerowałoby niby oczywistą odpowiedź, ale to nie trudności mnie pokonały. Na pewno jest górą poważną, której nie powinno się lekceważyć. Na pewno sporo rzeczy może pójść na niej nie tak, zwłaszcza, jeśli za jej zdobywanie weźmiemy się na łapu capu. Ja, pomimo dolegliwości, jakie męczyły mnie na dużych wysokościach, czułam się tam w miarę bezpiecznie - wiedziałam, że jestem otoczona ludźmi, którzy czują się tam dobrze, którzy znają drogę i których pracą jest udzielenie mi pomocy, gdybym jej potrzebowała. Na pewno nie miałabym tego poczucia, będąc tam sama, niniejsza relacja miałaby pewnie dużo bardziej dramatyczny wydźwięk, a nie dotarcie na szczyt byłoby o wiele mniejszym problemem, bo po prostu nie byłabym do końca pewna, czy przypadkiem nie walczyłam tam o życie. Dzięki wyjściu w profesjonalnej ekipie, czułam się spokojna. Na tyle, na ile można czuć się spokojnie w wysokich górach. Od jakiegoś czasu nie wierzę w bezpieczne góry. Zwłaszcza, jeśli są wysokie.

Nie twierdzę, że aby w miarę bezpiecznie iść na Kazbek, absolutnie konieczne jest wzięcie przewodnika (choć jest to zalecane). Natomiast podkreślam, że ja w takiej właśnie wyprawie brałam udział - w wyprawie z przewodnikiem (a nawet z wieloma przewodnikami). Czytając tę relację i wyciągając z niej wnioski dla siebie, bierz to pod uwagę. Ta relacja na pewno byłaby zupełnie inna, gdybym szła tam w samodzielnym zespole. Wówczas musiałabym być o wiele bardziej aktywnym uczestnikiem zdarzeń. W tej konkretnej sytuacji, jedyne co musiałam robić, to iść. Nie musiałam przygotowywać się topograficznie do wyjścia, nie musiałam szukać drogi, nie musiałam prowadzić przejścia pomiędzy szczelinami w lodowcu, nie musiałam podejmować decyzji, ani nawet martwić się o innych. Musiałam tylko iść. To bardzo wiele ułatwia. Jeśli wybierzesz się na Kazbek bez przewodnika, będziesz miał na głowie o wiele więcej zmartwień w czasie wyjścia, niż ja miałam. Po prostu bierz to pod uwagę.

Mój udział w wyprawie był efektem współpracy z agencją Mountain Freaks, działającą w Kazbegi. Dziękuję Ewie i jej współpracownikom za zaproszenie mnie do tej współpracy - była dla mnie świetną przygodą :). Jednocześnie szczerze polecam ich usługi, które obejmują organizację wypraw otwartych, takich, jak ta, w której wzięłam udział, jak też mniejszych wypraw dla indywidualnych grup, wynajem przewodników, usługi transportowe, wypożyczalnię sprzętu górskiego, organizację wycieczek po Gruzji. Jeśli zdarzy Wam się być w Kazbegi, koniecznie zajrzyjcie do biura Mountain Freaks, chociażby po to, żeby pozdrowić ich od Rudej. ;)

Strona agencji Mountain Freaks TUTAJ
Profil na FB TUTAJ


Część szefostwa Mountain Freaks - Ewa i Nika
oraz przewodnik Lado

Na koniec pragnę jeszcze podziękować Ratownikom działającym w ramach akcji Bezpieczny Kazbek i wszystkim osobom, dzięki którym ta akcja w ogóle funkcjonuje (profil na FB TUTAJ). Nie musiałam wprawdzie korzystać z ich pomocy, ale sama świadomość, że tam są, dodatkowo wpływała na moje poczucie bezpieczeństwa. Jednocześnie zwracam się z prośbą do wszystkich osób, które były na Kazbeku (albo pod Kazbekiem tak, jak ja) lub się tam wybierają, o wsparcie finansowe Fundacji Medyk Rescue Team, dzięki której projekt Bezpieczny Kazbek może istnieć - link TUTAJ.

 

38 komentarzy:

  1. No jasne, że było warto! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna przygoda. Czytając początek, nt Tatr, tego, ze w zupełności Ci wystarczają, miałam wrażenie, ze czytam o sobie. Kocham Tatry, jestem w nich raz w roku, póki co na tyle mogę sobie pozwolic. Myślę o "czymś" wyższym, ale nie jest to za wszelka cenę, bo jak przypomne sobie ile jeszcze w Tatrach nie zobaczylam,to myśli same gdzieś się ulatniaja. Być może tak duży przeskok ( z Tatr od razu na Kazbek ) przyczynił się do nie zdobycia szczytu. Być może jakbyś "po drodze" zaliczyła jakąś niższą górkę, zdobylabys szczyt, ale nie to się liczy. Kazbek nie ucieknie,a same widoki i przygoda jaka miałaś po drodze jest do pozazdroszczenia.
    Muszę sama kiedyś się kimnac na Swinicy i sprawdzić swoją wyoskosciowke, bo przy chodzeniu też nie mam z tym problemu.
    Pozdrawiam ciepło, bo ja akurat w Tatrach, a pogoda średnio dopisuje. Totalnie pokrzyzowala mi tegoroczne plany wzgledem tych gór :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna relacja, przeczytałem jednym tchem ! :) Chrzest w górach wysokich zaliczony, teraz wiesz "z czym to się je" i kolejnym razem będzie na pewno lepiej ! Zdobyłaś bezcenne doświadczenie, a to tylko może zaprocentować na przyszłość. Czytając taki artykuł człowiek uświadamiania sobie ile trudu i wysiłku trzeba włożyć w taką wyprawę, gdzie sama silna wola i chęci już nie wystarczają jeśli ciało się buntuje. Daleko z tyłu głowy też mam takie marzenie, aby spróbować kiedyś gdzieś wyżej niż nasze Tatry. Pozdrawiam i życzę powodzenia w kolejnych wyprawach:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo fajny wpis. A inny fajny wpis jaki znalazłem niedawno o Kazbeku, to wywiad z Panią Ewą z MF właśnie na blogu Łukasza Supergana. Porusza m.in. te kwestie które Ty opisałaś. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  5. jestem pod wrażeniem, gratuluję! pozdrawiam Ruda od urodzenia :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie wiem jak wam się układały prognozy, ale jedna noc na wysokości meteo to bardzo mało. Wyjście do kapliczki to słaba aklimatyzacja. Dlatego nie jestem przekonany do usług takich agencji w górach średnich, w których działalność jesteś sobie w stanie zaplanować i ogarnąć sam jeśli czujesz się na siłach. I nie chodzi tu tylko o pieniądze, ale właśnie o to, że zasadniczo nie masz na nic wpływu. Potrzebujesz więcej czasu na aklimatyzację? Źle się czujesz w dniu zaplanowanego ataku? To szczyt ci przepada, bo nikt w następny dzień specjalnie z tobą iść nie będzie. A znajomi, gdyby pogoda dopisywała pewnie przełożyliby atak, by wszyscy mogli spróbować stanąć na wierzchołku. Jakbyś w dzień ataku przeszła się do lodowca, a atakowała w dzień następny, Kazbek pewnie byłby twój. Ale nie oceniam, bo może ten pośpiech był spowodowany niekorzystnymi prognozami. Za rok z tym bagażem doświadczeń na pewno się uda! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, mnie też załącza się takie myślenie, że gdybym była tam dzień dłużej, to wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Ale... może tak, może nie. Zapomniałam w relacji wspomnieć o jednej rzeczy - w dniu przed wyjściem, wszyscy mierzyliśmy sobie poziom natlenienia krwi, takim przyrządem nakładanym na palec. Mój wynik był jednym z najlepszych - 96, podczas gdy niektórzy mieli np. 83, czułam się też w pełni dobrze (no, poza tym, że nie pospałam za bardzo przed atakiem, a ostatnio niewyspanie baaardzo źle na mnie wpływa, ale na Kazbek rusza się w nocy, no co zrobić). Nie było żadnych przesłanek, że to nie mój dzień na atak (poza tym, że rano kiepsko się czułam, ale od tamtej pory minęło wiele godzin i wieeele wody przepłynęło przez mój pęcherz ;) ). Więc gdyby to była wyprawa ze znajomymi, to... pewnie też poszłabym tej nocy, bo niby pogoda miała się poprawić na troszkę dłużej, ale kto ją tam wie.

      Wiadomo, że wolałabym wejść i zbierać gratulacje, zamiast pocieszeń, ale na dzień dzisiejszy nie czuję już żalu.

      Aczkolwiek tak, to prawda - program wyprawy jest z góry narzucony i dość napięty. Oczywiście nie każdemu musi to pasować.

      Usuń
    2. W przyszłym roku ponownie wyprawa z Mountain Freaks?

      Usuń
    3. Też myślę, że jeśli masz problemy na wysokości ~2 tys. w Tatrach - powinnaś więcej czasu przeznaczyć na aklimatyzację. Pamiętam przypadek z Alp, gdzie szybki wjazd z 1200 na 2500m kolejką (przy niskim noclegu) spowodował, że część z nas dość fatalnie się czuła już przy 3000m.
      Spróbuj zrobić wcześniej trekking 2-3 dni na niższe szczyty koło 3k, a spać co najwyżej na 2k. Każdy ma inny organizm, ale pośpiech w aklimatyzacji raczej nikomu nie pomaga.

      Usuń
  7. Super napisana relacja i bardzo dobrze, że taka długa...a nawet chętnie czytałabym dalej 😃 Niesamowita przygoda, bezcenne doświadczenie i co najważniejsze bezpiecznie wróciłaś do domu 😊 Nie zabrakło Ci umiejętności ani siły woli, wręcz myślę że je potwierdziłaś a na to, że organizm się zbuntował nie mogłaś nic poradzić, siła wyższa. Także głowa do góry, i tak jesteś wspaniała 😊 ech te góry...człowiek wszystko zaplanuje, przygotuje, ogarnie a i tak może w ostatniej chwili na szczyt nie wejść. Poczułam to boleśnie w tym roku w Tatrach...wszystko dopięte na ostatni guzik a skończyło się kurde w śmigłowcu TOPR-u 😒

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam w planach jeszcze co najmniej jeden tekst o tematyce około-kazbekowej, ale już nie chciałam rozwłóczyć za bardzo tej relacji. ;)

      Usuń
  8. To jest właśnie problem komercyjnych wypraw... gdybyś jechała jechała grupie ze znajomymi pewnie byś weszła i zeszła, bardzo duzo w takich sytuacjach zależy od wsparcia a niestety w takich wycieczkach próżno o nie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na brak wsparcia nie narzekałam. :)

      Przed chwilą poszła w internety informacja, że na Kazbeku zginął Polak. Zmarł z wyczerpania. Być może dlatego, że dostał za dużo źle rozumianego wsparcia i wszedł na szczyt na siłę...

      Usuń
  9. Żeby udać się w takie góry na własną rękę, trzeba posiadać mega doświadczenie albo mieć naprawdę dobrą ekipę znajomych. I nie tylko dobrych, że bliscy, ale obytych w takich górach. Dawno temu sama bałam się ruszyć nawet pociągiem do babci :D a wycieczki tylko zorganizowane. Teraz w Tatry pomykam sama, znam ścieżki (znakowane), ale na pozaszlaki nie odważę się, bo topograficznie bym się zamotała. Na Gerlach szłam z przewodnikiem. Więc nie dziwię się Gosia, że jechałaś z biurem. Mam nadzieję, że już nie odczuwasz tak smutku, jak ktoś tu pisał doświadczenie bezcenne. Czytam Twoją relację i Wiecznej Tułaczki i tak trochę mnie kusi, ale za wysokie progi. Pewnie zaczęłabym od jakiś 4-tysięczników.Koszty spore, niestety, nie wiem też jakbym zareagowała na te wysokości. W Tatrach czuję się super. Gosia, i tak podziwiam, bo ja jestem beksa, maruda, pesymistka, więc pewnie fakt niezdobycia szczytu bym baaardzo długo przeżywała. Bynajmniej jeśli chodzi o Kazbek jest jeszcze jedna przeszkoda: samolot - nie ma mowy żebym wlazła w tę puszkę.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ach, wspaniała wyprawa... Trzy lata temu poszukiwałam Kazbeku wśród chmur znad Cminda Sameba (tak było: http://fotografia-prania.blogspot.com/2014/08/krowy-z-kaukaskiej-mgy.html ) i od tamtej pory marzy mi się tam powrót... Wyżej... :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Poprawka - pierwsze danie to nie chaczapuri tylko adżaruli...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla ścisłości to chaczapuri adżaruli, czyli adżarska odmiana chaczapuri ;-)

      Usuń
  12. Z nami miesiąc wcześniej pies-przewodnik z fotografii wszedł na szczyt ;)
    Myślę, że brakło dnia aklimatyzacji i szczyt był by do zdobycia, zachęcam do kolejnej próby.

    OdpowiedzUsuń
  13. Kazbek to piękna góra, wydaje się dość prosta ale potrafi mocno zaskoczyć, zwłaszcza odcinki lodowcowe są mocno niebezpieczne. Ja szykuję się teraz na Blanca, szczyt niższy, ale za to trudniejszy. Trawers po 3 wierzchołkach na pewno da w kość.

    OdpowiedzUsuń
  14. Może rozwiązaniem na nocne spacery na siku jest http://www.freshette.com/ i duża plastikowa butelka w namiocie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no, to jeszcze zależy, z kim się dzieli namiot, jakbym była z chłopakiem, to nie ma problemu, do sikania przy obcej osobie, nawet tej samej płci, jednak nie mogę się przekonać...

      Usuń
  15. Zdjęcie kościółka i góry wyłaniającej się z chmur są niesamowite!

    OdpowiedzUsuń
  16. Dużo osób wychodziło tego dnia na szczyt? Jak się tak patrzy na zdjęcie z namiotami dookoła Meteo, to wydaje się, że nie ma tłumu, ale na fotkach z wejścia ludzi jest już całkiem sporo.
    Poza tym ta odległość na fotce ze szczytem, chyba jest trochę złudna. Wydaje się naprawdę blisko, ale najwyższego punktu z przełęczy raczej nie widać? Przy zmęczeniu, nieprzespanej nocy i na takiej wysokości musiałabyś się jeszcze pomęczyć. Swoją drogą, czy jeżeli tempo jest wolne, ale prognoza na dany dzień jest dobra, to jest jakiś 'deadline' godzinowy, który wyznacza przewodnik? Czy jeżeli odstajesz tempem od grupy, ale jeszcze jakoś się wleczesz to ktoś na ciebie zaczeka.
    Jeszcze jedna rzecz mnie ciekawi. Zakładając, że jednak byś weszła, to mając w przyszłym roku do wyboru Kazbek, albo wyjazd w jakieś inne, niekoniecznie bardzo wysokie góry, co byś wybrała? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sporo, bo to była pierwsza pogodna noc od paru dni, wiele zespołów się czaiło.
      Z tym deadlinem, to coś było, że do którejś godziny ma sens podchodzenie, potem raczej trzeba spierdzielać. Czasem zdarzają się całe dni dobrej pogody, zwykle jednak, nawet jeśli była ona ładna w nocy i rano, to koło południa zaczyna się psuć (nasza grupa schodziła w okropnym gradzie, mnie to ominęło, no bo zeszłam trochę wcześniej z racji nie atakowania samego wierzchołka). Po szczegółowe informacje, o której jest deadline odsyłam do Freaków :).

      Co do ostatniego akapitu - zakładając, że jednak weszłabym na szczyt, to chyba nie chciałoby mi się tam wracać. :P Na inną górę - owszem, mogłabym próbować, ale na tę samą, znowu, chyba niekoniecznie. Ale skoro mam możliwość, to planuję powrócić. Zobaczymy, co z tego będzie.

      Natomiast mam nadzieję, że i tak uda mi się w przyszłym roku odwiedzić jakieś nowe miejsce, dwa marzenia siedzą mi w głowie bardzo mocno :) (niespecjalnie wysokie ;) ). Pozdrawiam!

      Usuń
    2. To chyba musi być dosyć deprymujące - ponad dwa tygodnie poświęcone na jedną górę, a z wierzchołka i tak dużo więcej nie zobaczysz, bo byłaś już całkiem wysoko. Mam nadzieję, że jak już wejdziesz będziesz mogła sobie powiedzieć: "dla tych brakujących metrów było warto tu wracać" :) Może dasz radę dołożyć do takiego wyjazdu jakieś inne gruzińskie górki? Miałbyś pewnie wtedy większą motywację, żeby tam jechać.

      Ps. Alpy na Ciebie już tyle czekają, jak się będziesz ociągać z wizytą to potem strzelą focha ;)

      Usuń
    3. Ale tu chyba jednak nie chodzi o widoki ;)

      Usuń
    4. Szczerze mówiąc, wolałbym nie wejść i coś zobaczyć, niż wejść i zapamiętać z wyjazdu mgłę i czubek własnych raków. Szczyt Kazbeku to tylko cyfra na mapie - 5033, czy 4900 to tak naprawdę żadna różnica. Fakt, jest się wyżej Mont Blanc, ale w Nepalu na tej wysokość można wdepnąć w krowi placek. Więc gdybym miał poświęcić swój wolny czas na przełamanie własnych ograniczeń związanych z wysokością, to pewnie wolałbym jakiś nepalski pagórek pokryty krowim łajnem - mniej ludzi i można zobaczyć Himalaje ;)

      Usuń
    5. Byłem wiele razy na Orlej Perci przy mgle, deszczu czy śniegu - i to są fantastyczne wrażenia. I za każdym razem jest inaczej, mimo że to "tylko Tatry". Są przejścia na widoki, są przejścia na charakter, a często jedno i drugie się ciekawie łączy.

      Przy ładnej pogodzie bywa (zieeew) nudno...

      Usuń
  17. Zdjęcia są niesamowite! Skoro one robią ogromne wrażenie, to aż ciężko sobie wyobrazić jak było w rzeczywistości.

    OdpowiedzUsuń
  18. Świetnie opisane! Mogę sobie wyobrazić co czułaś zostając pod szczytem ale i tak masz z czego być dumna. Mimo wszystko zazdroszczę tej wyprawy i przeżyć, stricte górskich i tych towarzyskich. No i jedzenia i wina :D Mam nadzieję, że i mnie się kiedyś uda odwiedzić Gruzję, nie koniecznie na tych wysokościach co Tobie :)

    OdpowiedzUsuń
  19. Podjelas jedyna sluszna decyzje i na pewno dobrze o tym wiesz.gory ucza pokory.kinga baranowska miala wycof 100metrow przed makalu

    OdpowiedzUsuń
  20. Świetnie napisany tekst, pełen pasji, przy tym sporo praktycznych informacji, no i te...działające na wyobraźnię zdjęcia. Nie znamy się, lecz pozdrawiam Ciebie ciepło. Twój tekst skłonił mnie to odłożenia wyprawy w góry Kaukazu przynajmniej o rok.

    OdpowiedzUsuń
  21. Szacun. Super się czyta Twoje przygody! Wytrwałości !!

    OdpowiedzUsuń
  22. Też wspominam Kazbek jako totalną masakrę... Na szczycie udało mi się stanąć 15 sierpnia tego roku. By zdarzyć przed pogorszeniem pogody (a pogoda i tak pogorszyła się dwa dni później niż zakładały prognozy ;) ) wchodziliśmy w tempie ekspresowym z 20 kg mandżurem wnoszonym do "czarnego krzyża". Od 4500 m organizm mi zaprotestował i na wszelkie próby zjedzenia czegokolwiek stosował manewr "próby rzygu". Rzeźnia.

    OdpowiedzUsuń