czwartek, 16 kwietnia 2015

Przywitanie wiosny na Granatach (Zadni + Pośredni)


Zwykle nie planuję wyjazdów w góry z wyprzedzeniem. Ot, trafia się pogoda, mam wolny weekend (weekend to jest bardzo dużo, dociera to do mnie zwłaszcza po ukończeniu drugich z kolei studiów podyplomowych), i dokładnie tyle pieniędzy, żeby nie paść z głodu do pierwszego, przy założeniu, że coś tam wydam na podróż. Jeśli te 3 warunki są spełnione - najczęściej jadę.

Tym razem się złożyło, że plan MIAŁAM. Tyle że na weekend następny. Dziwna jak na mnie sprawa, ale o tym innym razem. A tu się zapowiada nienajgorsza pogoda na sobotę. Na TĘ sobotę. Bo na następną, to licho raczy wiedzieć.

Jest środa rano, gdy piszę do ściankowej koleżanki o jakże ładnym imieniu: Gosia ;). Moja spontaniczna propozycja pada na podatny, wymęczony egzaminami grunt. Aby było raźniej, kontaktuję się też z Arturem. Zostaje utworzone "wydarzenie" na facebooku, chętnych do sobotniego odwiedzenia Hali Gąsienicowej i jej przyległości przybywa, aż w końcu licznik zatrzymuje się na dziesiątce. W takim, dość licznym i mocno sfeminizowanym składzie, spotykamy się rano w Krakowie, po tym, jak my dwie dotarłyśmy tam nocnym autobusem, i ruszamy dalej załadowani w dwa samochody.

Potem Kuźnice, parking z podwózką pod granicę Parku w pakiecie, obranie azymutu na Boczań (z Jaworzynką nikt nawet nie wyskakuje, cudownie!), no i wio.


A teraz mała refleksja na temat zależności pomiędzy liczebnością stada, a jego zwartością. Wyprana z jakichkolwiek moralnych czy innych ocen, czysto faktograficzna. Mianowicie: dwie, trzy osoby idą zawsze razem. Jeszcze w grupie czteroosobowej zwykle panuje zasada kontaktu wzrokowego. Myślę, że także w pięcio. Powyżej tej granicy jest jakieś trach, łubudu jakieś, koniec i bomba, figa z makiem. Nie ma szans, żeby grupa szła w całości razem. Przynajmniej tak wynika z mych prywatnych obserwacji. A co się dzieje, gdy ludzi idzie dyszka?

To było pytanie retoryczne ;).


Sądząc po rozcapirzeniu mych kończyn górnych -
gleba była blisko :D

W każdym razie, w Murowańcu jakoś się powoli zbieramy do kupy i myślimy, co by tu dalej. Obok wymienianych już wcześniej: Zawratu i Zadniego Granatu rodzi się niespodziewanie nawet Kościelec.

Dogadać się jest jeszcze trudniej niż dojść na Halę w jednym zespole. Pomimo, iż trzy osoby decydują się na jakieś łatwiejsze spacery i do debaty przystępuje nas już tylko siedmioro. Kościelec generalnie odbija się od muru podszytej obawami niechęci. Ostatecznie wygrywa Granat, nie da się ukryć, że między innymi przez moje dosyć agresywne lobbowanie... no bo w końcu to szczyt, nie przełęcz, bo widoki ładniejsze, a trudniej nie będzie, co najwyżej odrobinkę dalej.

Jeszcze tylko dłuższa i nieco irytująca chwilka "czekania na czekan", który wypożyczyła Ula. Gdyż to, że go wypożyczyła, nie znaczyło niestety, że dostała go do rąk. Obrakowanie się, co by sobie tym później głowy nie zawracać, no i ruszamy.

Dosyć szybko natrafiamy na wydeptaną ścieżkę kierującą się wyraźnie ku dołowi, a odbijającą od zwykłego szlaku nad Czarny Staw Gąsienicowy. To chyba musi być zimowy wariant, jest dwójka, warto by skorzystać. U mnie, poza podpowiedziami zdrowego rozsądku, że skoro da się ominąć lawiniasty teren, to należałoby to zrobić, dochodzi zwykła eksploracyjno-blogerska ciekawość. Oooooo jakże słuszna i za momencik uzasadniona.

W tle cele :)


Tam jest bajecznie! To, jak się stamtąd prezentuje Kościelec, to istny kosmos, najlepsza chyba perspektywa do podziwiania tego strzelistego szczytu, uwydatniająca jego słynny charakter. W ogóle - nowe, niecodzienne i doprawdy odkrywczo urocze spojrzenie na otoczenie Hali. Trasa zamiast trawersować zbocze grani Małego Kościelca prowadzi jego podnóżami, następnie, już nieopodal stawu łączy się z tą standardową. Ajaj, nie wiedzą, co tracą ci, co idą trochę wyżej.




Następnie mamy sam wielmożny staw, oczywiście zamarznięty i znów oryginalne dla mnie widoki, bo po tafli CSG jeszcze nie miałam przyjemności spacerować. W ogóle, to chodzenie po stawach to jest plus dziesięć dla zajebistości zimy.


Czy ten lód nie... pęknie? ;)
Zmierzając ku Zmarzłemu Stawowi mamy okazję obserwować wyraźną linię ścieżki prowadzącej na Skrajny Granat - zupełnie innej niż latem. No cóż, my póki co na Zadni. Tłoczno dziś w górach, gwarno, wesoło i przez to jakoś tak swojsko i obiecująco bezpiecznie. Ja wolę trochę inaczej, ale nie marudzę, tak też jest git. Niecka Zmarzłego jednolicie biała, nakrapiana jedynie skiturowcami i turystami. Dalej już nieco luźniej, Zawrat cieszy się jednak zdecydowanie większą popularnością.




Spacerkiem przez Kozią Dolinkę u stóp potężnych północnych ścian Koziego Wierchu. Pogoda wytrzymuje, wciąż cieszymy się słońcem i malowniczymi białymi chmurkami kontrastującymi z błękitem, jednak jesteśmy już dość wysoko, zawiewa nam tutaj, toteż ubieramy się cieplej. Wreszcie opuszczamy płaskie tereny na rzecz konkretnego podejścia. Śnieg mamy dobry, idzie się całkiem przyjemnie. W ruch idą czekany, bo na kijki już odrobinę zbyt stromo (mnie się zresztą wcześniej nie chciało rozkręcać swoich). Ale z tą stromizną, to tak bez przesady. Czekan służy do podpierania się, jego dziób nie przydaje się nawet przez moment. A zatem tak - Zadni Granat to przy dobrych warunkach słuszny pomysł dla początkujących zimą w wyższych górskich partiach turystów. A zatem też - leciutko się nudzę i już w połowie drogi rzucam pomysł, żeby iść na Pośredni. Po głowie plącze mi się również Skrajny, o tym jednak na razie cicho sza. No zobaczymy.







 #wwalecznymnastroju :P

A to niestety tylko sprawia wrażenie prawie-pionu...

Cel okazuje się być satysfakcjonujący dla chyba wszystkich członków wycieczki. Co tu dużo mówić - jest ładnie. Na Zawracie tak ładnie by nie było. Usprawiedliwiam więc sobie w głowie swoje wstrętne lobbowanie i, no cóż, trzeba się przyznać - parcie na szczyt.





;)

Do wierzchołka dobijamy bezproblemowo, ale też niespiesznie, bo spieszyć się nie ma po co. Tam sesja, zachwyt, ochy i achy, czekany w górze. Propozycja spaceru na Pośredni spotyka się z aprobatą, idziemy więc. Robi się fajnie. Na Granatach byłam 3 razy, ale ostatnio już półtora roku temu, dopiero w domu więc zdam sobie sprawę, że obecne przejście pomiędzy wierzchołkami ściśle granią bardzo znacznie odbiega od letniego szlaku, który wiedzie gdzieś bokiem i dołem. Całkiem fajna ta grańka, wreszcie coś naprawdę ciekawego. Skrajny przestaje się po cichutku czaić gdzieś z tyłu mojej głowy, bezczelnie dochodzi do głosu. No dobrze, zobaczymy na Pośrednim.






Wszystko idzie płynnie do momentu, w którym natrafiamy na idących z naprzeciwka uczestników kursu z instruktorem. Idących z liną, powoli i z właściwym takiemu charakterowi "iścia" namaszczeniem. Ja naprawdę nic do nikogo, uczą się, niech się uczą, nawet trochę zazdroszczę. Tylko że nas kurde ta oblinowana gąsienica zatrzymuje rozsypanych po wąskiej grani, musimy się przed ich liną uchylać, odsuwać, czekać, aż wszyscy pomalutku przejdą, wepną się, przepną, wypną. Trochę zimno. No ale nic to. Nic to do momentu, w którym idący na czele instruktor zapytany przez grupkę gości przed nami o zejście ze Skrajnego odpowiada bardziej z wyższością niż z troską w głosie, że: "Jeśli nie wiecie, jak się schodzi, to spie*dalajcie z powrotem", a potem dodaje, że bez liny to w ogóle mrok, zło i zbiorowe samobójstwo. Innymi słowami, ale wydźwięk jest taki. Taaaaaa, już wiem, że zobaczę ten Skrajny jak świnia niebo... Część towarzystwa po tych słowach wycofuje się już stamtąd, na Pośredni docieram z Elą, Robertem i Grześkiem.



Eli ktoś ewidentnie chodzi po głowie :)

Robertowi wyraźnie świecą się oczy na Skrajny, bada wzrokiem wraz ze mną drogę między wierzchołkami, nawet trochę schodzi, aby popatrzeć bardziej z bliska. Ja dzwonię do Janusza, bo wiem, że szedł tamtędy w grudniu i coś mi się nie przypomina, żeby z liną. Niestety, w pracy jest, nie odbiera. Namawiać nikogo nie będę, wydaje mi się, że nic nie do ogarnięcia tam nie czeka, ale pewności przecież nie mam. Mówi się trudno i się schodzi. Jeszcze pięć minutek emocji na grani w drodze powrotnej na Zadni, a potem już tylko miarowo w dół.




W dolince lekka zdjęciowa głupawka, a dalej nic specjalnie zasługującego na opis. Może poza tym, że zejście z Boczania odbyłam profilaktycznie, oszczędzając cztery litery, w rakach. A na krakowskim dworcu na autobus do domu czekałam z Gosią jakieś dwie godziny, spałam na tamtejszej kolorowej ławeczce, zostałam ponoć wzięta przez zbulwersowanego przechodnia za bezdomną, a w domu zameldowałam się jakoś po 4-tej nad ranem. A potem zdaje się była jakaś niedziela. Którą średnio pamiętam.






Generalnie to ja miałam nabijać głowy na czekan, ale ojtam, ojtam. :)

Z pozdrowieniami dla Uczestników wycieczki i podziękowaniami za udostępnienie zdjęć, spośród których parę tutaj trafiło.

5 komentarzy:

  1. Świetna wyrypa, zazdroszczę :) a decyzja, żeby na Zadni, a nie na Skrajny, to czym była podyktowana? Skrajny trudniejszy? Czy po prostu... spontan ;)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zadni mieści się w obiegowej kategorii szczytów polecanych dla początkujących zimą. Skrajny już nie. A że byli w grupie początkujący w zimowych Wysokich, to padło na Zadni.

      Usuń
  2. Rewelacyjne miałaś to przywitanie wiosny. Zazdroszczę. Warunki ładne były.

    Kościelec z tej perspektywy rzeczywiście wygląda bardzo dostojnie, jeszcze lepiej niż normalnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja powiedziałabym, że sympatyczne, do rewelacji trochę brakowało ;).

      A Kościelec stamtąd rozwala system :).

      Usuń