czwartek, 27 września 2018

Mały Lodowy Szczyt i początek Wielkiej Wyrypy

Nie miałam zamiaru jechać w Tatry. Musiałam pojechać do Krakowa, załatwić pewną sprawę (związaną z Sardynią, zainteresowanych odsyłam do kliknięcia w animowany baner po prawej stronie bloga). Z Krakowa już blisko w góry. Sprawdziłam prognozy. Bęc - wylądowałam w Tatrach, aby uszczknąć dla siebie coś z kilku bodaj najpiękniejszych dni tego roku tamże. Dobrze zrobiłam. :)


Plan? Ano jest plan, zobaczymy, co z niego wyjdzie, czy się nie zmęczę gdzieś po drodze, czy gdzieś nie zabawię nazbyt długo, ale chcę naprawdę sporo pochodzić. Nawet nie liczę dokładnie, ile, ale na koniec wyjdzie mi przeszło 60 km.

W Zakopanem melduję się o nietypowej dla mnie porze, bo wieczorem. I muszę wziąć kwaterę, coby nie koczować całą noc na dworcu. Wczesnym porankiem, nocą właściwie jeszcze, przemierzam puste ulice, by zdążyć na pierwszą Stramę. Ta wywozi mnie do Starego Smokovca. W słowackim miasteczku jak zwykle nie mogę odnaleźć wejścia na szlak na Siodełko. Gdzieś tam włażę i idę, ale niepewnie, bo oznakowań brak, a okolica różni się od tej oglądanej tu ostatnio, czyli przed czterema laty. Poniżej małe porównanko:

Las, powalony kalamitą w 2004 roku powoli odrasta, zrobiło się zielono i krzaczasto i stąd moje zagubienie. Docieram bez przeszkód na Hrebienok. Tam robię przerwę na drugie śniadanie, gdyż pierwsze jadłam o trzeciej w nocy i ruszam dalej - najpierw do Chaty Zamkovskiego a potem do Terinki. Pogoda rozpieszcza - jest już po połowie września, ale lato w tym roku rozgościło się na dobre. I to cudownie, bo czuję, że nie będzie mi dokuczał ten dojmujący żal, gdy już odejdzie, zwłaszcza, jeśli kilka ostatnich jego dni spędzę w górach.


Docieram do Doliny Pięciu Stawów Spiskich, gdy akurat niebo zasnuwa się chmurą. Odpoczywam nad stawem, gotuję sobie zupkę chińską i co chwila zerkam w górę. Początkowo nie wygląda to dobrze, po kilkudziesięciu minutach jednak chmury rozwiewają się. No! Prognozy zapowiadały cudowną pogodę na najbliższe dni i takiej oczekuję! Proszę mi się tu nie chmurzyć!




Tam się wybieram - Czerwona Ławka i Mały Lodowy
Na dziś mam zaplanowane przejście przez Czerwoną Ławkę. To jedno z niewielu, dostępnych szlakiem, miejsc w Tatrach Wysokich, gdzie dotychczas mnie nie było. Ano, nie składało się jakoś nigdy. O Czerwonej Ławce słyszałam, że jest najtrudniejszym ze słowackich szlaków w tej części Tatr, pasowałoby więc w końcu go przejść, zobaczyć, zdjęcia porobić. Inna sprawa, że kusi mnie coś jeszcze - tuż nad Ławką góruje Mały Lodowy Szczyt, który wcale taki mały nie jest, bo niewiele mu brakuje do bycia dwuipółtysięcznikiem. Swego czasu, Mały Lodowy miał być jednym z pierwszych moich pozaszlaków, ale tu znów trzeba nawiązać do pamiętnego lata 2014, kiedy to nic nie wychodziło. Potem szłam na niego z drugiej strony, od Lodowej Przełęczy, w 2015, ale wtedy z kolei prawie złapała nas noc i trzeba było salwować się ucieczką przez Zbójnicką Ławkę. Tym razem musi się udać!


Z daleka to wygląda na poważną przeprawę - ludzie sprawiają wrażenie wczepionych w skałę jak pająki. Nawet zastanawiam się, jak mi tam pójdzie z moim plecakiem. Po Alpach już nie szafuję za bardzo słowem "ciężki", no ale lekki i mały to też on nie jest. Niosę w nim cały sprzęt biwakowy i zapas jedzenia na cztery dni. Im bliżej jednak podchodzę, tym szlak wizualnie bardziej się kładzie. Okazuje się, że owszem, jest tam do pokonania trochę łańcuchów czy klamer, ale ze słowem "najtrudniejszy" bym się nie rozpędzała. Chociaż może i faktycznie nie ma tu wielu podobnych szlaków i ten za takowy można na siłę uznać.

No...tu może się akurat szlak za bardzo nie położył, racja.
Sama przełęcz jest wąziutka, a widoki z niej ograniczone. Największe wrażenie - jeszcze spod przełęczy - robi Spąga, która wygląda jak wieża jakiejś twierdzy.


No dobra Spąga Spągą, a ja nie o tym. Gdzieś tu nade mną jest Mały Lodowy. Pasowałoby go znaleźć. Wprawdzie czas mnie trochę nagli, bo jutrzejszego poranka (czy może raczej przedpołudnia) umówiłam się nad Batyżowieckim Stawem z Michałem na zdobywanie Kończystej. Do Batyżowieckiego Stawu stąd zaś jeszcze dłuuuga droga. Może by odpuścić ten Mały Lodowy? E-e. Nie byłabym sobą, gdybym tam nie wlazła. Odpalam w telefonie opis drogi, plecak moszczę na mniej stromym kawałku trawnika powyżej przełęczy, ze sobą zabieram tylko wodę, bluzę i aparat i idę. "Szeroka grań", hmmm... ja tu widzę zbocze, nie grań, no ale spróbujmy. Próba się powiodła, docieram do wyraźnej i bogato wykopczykowanej rynny, nią pnę się jakiś czas, aż do wąskiej grani szczytowej. I...już. Droga, oszacowana w opisie na 40 minut, zajmuje mi jakieś 20 (przypominam, że bez plecaka). Widoki? Są, chociaż spodziewałam się lepszych. Tak głównie, to napatrzeć się można tutaj na Kopę Lodową, chociaż jest i Ostry Szczyt, ciekawy z tej perspektywy, no i Pośrednia Grań wraz z Żółtą Ścianą.

Ostry Szczyt
Pośrednia Grań
Za mną Lodowa Kopa
Blog jest po części moim zdjęciowym archiwum. Rzadko drukuję zdjęcia, jak kupiłam rok temu taką fikuśną ramkę ze sznureczkami i klamerkami, tak do tej pory leży nieużyta. Kiedyś, dawno temu, jeszcze w czasach aparatów analogowych, miałam manię zbierania i porządkowania zdjęć w albumach - każde było podpisane datą oraz nazwiskami widocznych na nim osób. Teraz albumy zastępuje mi blog. To dobre rozwiązanie, ale czasem chciałoby się mieć coś w ręku, móc pokazać starszej osobie, albo po prostu położyć sobie na półce i mieć do tego dostęp nawet wtedy, gdy nie działa internet.

Po tegorocznej wyprawie w Alpy, wprawdzie nie mogłam się doprosić Bartka o zdjęcia w formie plików (ten typ tak ma), za to w końcu, poza nimi dostałam też w prezencie cały album w postaci fotoksiążki. To piękna rzecz jest i zastanawiam się teraz, czy nie strzelić sobie takiego albumu z ulubionymi zdjęciami Tatr swojego autorstwa.

https://www.cewe.pl/

Tego typu książkę można zaprojektować i zamówić na TEJ stronie. W ofercie CEWE są też oczywiście inne zdjęciowe gadżety, takie jak m.in. kubki, poduszki, kalendarze, puzzle, karty do gry. Wiele z nich stanowi dobre pomysły na spersonalizowane prezenty lub na zachowanie własnych zdjęć w materialnej (i użytecznej formie).

Z innych usług jeszcze nie korzystałam, ale foto-książkę mogę naprawdę szczerze polecić jako świetną pamiątkę.

Tu akurat przykładowy projekt foto-kalendarza
Na szczycie spędzam niewiele czasu, głównie z obawy o plecak - przypomniało mi się, że zostawiłam w nim pieniądze. Ale też ogólnie - trochę mi się spieszy. Przyklepuję więc wierzchołek, cykam zdjęcia i czmycham na dół.

Spąga raz jeszcze
Wracam na przełęcz około 16-tej. Mam przed sobą jakieś 3 godziny dnia. Na Polski Grzebień, który początkowo obierałam sobie za punkt noclegowy, na pewno w tym czasie nie dotrę, na ten moment sama jeszcze do końca nie wiem, co ze sobą pocznę, gdy zapadnie zmrok. Tymczasem śmigam ku Dolinie Staroleśnej.





Szybkim krokiem wymijam Zbójnicką Chatę. Przez chwilę jeszcze próbuję walczyć z czasem i z samą sobą i dobić na Rohatkę przed nocą, ale... wygrywa zmęczenie. A poza zmęczeniem niechęć do przyjmowania zdziwionych spojrzeń ludzi, schodzących jeszcze licznie ze szlaku. Znajduję na uboczu odpowiednio szeroki i wolny od kamieni kawałek trawy i szykuję sobie na nim legowisko. O zmroku jestem już w śpiworku. Rejczel też.


Cdn. :)

Wpis powstał we współpracy z marką CEWE.


4 komentarze:

  1. Super wpis i przepiękne zdjęcia. Górska fotoksiazke nr 3 też planuję, do tej pory robiłam je w colorland ale sprawdzę firmę o której Ty wspominałaś. My się kurde spoznilismy ze Starolesna...byliśmy tam 26 września,zima w pełni, wszędzie śnieg, miejscami powyżej kolan się zapadalam. Było pięknie ale przez Rohatke w tych warunkach bez zimowego sprzętu nie odwazylismy się przejść.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo lubię Twój blog, kiedy mi tęskno za Tatrami przychodzę tu poczytać i nasycić oczy. Zainspirować się i ruszyć na szlak...Dziękuję. Małgosia z Sudetów

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajny opis,a najfajniejsza na koniec Rejczel- wygląda na to,że to kamzik....

    OdpowiedzUsuń