czwartek, 4 października 2018

Wielka Wyrypa - ciąg dalszy nastąpił: Kończysta i Krywań

 
To jest kontynuacja relacji. Pierwszą część macie TUTAJ.

Noc jest czujna. Lubię biwakować, ciągnie mnie do tego, tęsknię za tym, brak mi tego w domu, ale z drugiej strony - marny to sen, czuwanie raczej. Budzę się co godzinę, bądź częściej, a jeszcze mi do tego niewygodnie. Wreszcie - trzecia, dzwoni budzik, może bym i jeszcze pospała, ale w sumie to ulga, że już rano. Bardzo wczesne rano. Mam taki pomysł, żeby na wschód zdążyć na Małą Wysoką. Jem, zbieram się, ruszam. Szlak przez Rohatkę niestety nie jest oczywisty i zgodnie z obawami - trochę się na nim gubię po ciemku, nie widzę nie tylko znaków, ale też Rohatki, więc kompletnie nie wiem, gdzie iść. Mam do wyboru - zejść niżej i szukać znów niebieskich oznakowań, albo poczekać na świt. Wybieram bramkę numer dwa. A ponieważ udaje mi się złapać internet, godzina oczekiwania mija mi szybko.


Długi Staw w Dolinie Wielickiej
Okej, świta, czas na mnie. Przechodzę przez Rohatkę, potem przez Polski Grzebień. Małą Wysoką sobie odpuszczam - i tak już dawno po wschodzie, a ja jestem spóźniona. Daję tylko znać Michałowi, że chwilę jeszcze mi to zajmie i mknę na dół. Michała i znam i nie znam. Na FB - od dawna, kiedyś się odezwał przez bloga, sama już nie pamiętam, kiedy, i tak sobie gadamy czasem, głównie o górach, ale na żywo nigdy dotąd się nie widzieliśmy. Na Kończystą miałam iść samotnie, podczepił się, nie protestowałam. Dawno już mieliśmy się na coś umówić, a zresztą - choć lubię włóczęgi w pojedynkę, to nie mam też nic przeciwko spontanicznym kooperacjom. Dobra, tak serio, to będzie mi miał kto zrobić fotkę na kowadle. ;) Do Batyżowieckiego Stawu dobijam już po 10-tej rano, a jeszcze muszę wodę przefiltrować, bo się mi skończyła, i zjeść coś, bo od trzeciej w nocy parę godzin minęło. Szczęśliwie dzień, choć już dość krótki, jest piękny, a my jesteśmy niedaleko celu, nie spieszy nam się zatem jakoś bardzo.

A oto i cel - Kończysta
Czemu Kończysta? Głównie temu, że mnie tam jeszcze nie było. A że należy do WKT - też fajnie. Daaaawno nie dołożyłam żadnego kamyka do Korony, ostatnio był Kieżmarski, ale to już całe dwa lata minęły od tamtej wycieczki. Zaniedbałam trochę Koronę, niby nigdy nie miałam na nią specjalnego ciśnienia, ale tak mi się pomyślało, że można by ją w końcu spróbować zamknąć. Kończysta to stosunkowo łatwa destynacja - poza szczytowym głazem, zwanym kowadłem, bądź koniem, droga nie przedstawia trudności innych niż orientacyjne. Orientacyjnych zresztą też niespecjalnie, chociaż to się dopiero miało okazać.

Michał czeka na mnie od ponad godziny, obserwował zatem w tym czasie grupki idące ku wierzchołkowi. Ogarniam się powoli i możemy ruszać. No to idziem! Michał przodem, bo napatrzył się na przebieg drogi, ale też dlatego, że ma dużo lżejszy plecak i zapewne lepszą kondycję. Droga jest porządnie wykopczykowana, miejscami też wydeptana. Wdrapujemy się na grań i nią mozolnie drepczemy.



O ile o wszystkich górach można z grubsza powiedzieć, że są kupą kamieni, o tyle o Kończystej można to rzec jakby bardziej. Kamerdulce te są przy tym dość niewdzięczne, bo potrafią się ni z tego ni z owego ruszać, ale też zwalać na nogę i to nie tylko te małe, czy średnie, bo parę razy ledwie uniknęłam przytrzaśnięcia przez skalny telewizor. Poza tymi niedogodnościami jednak - idzie się przyjemnie. O ile taszczenie piętnastu kilo na plecach w palącym upale pod górę możemy uznać za przyjemne. ;)



Przyjemnie, czy nie, idzie się jednak dość monotonnie, dlatego wiadomość o tym, że za winklem widać już kowadło, przyjmuję z radością. I zarządzam postój. Wprawdzie do szczytu zostało nam parę minut, ale tam tłoczno, a tu tak fajnie, można plecom dać odpocząć, pogawędzić i ponapawać się faktem, że już niedaleko.


Sam szczyt Kończystej wyobrażałam sobie trochę inaczej, a konkretnie - szerzej. Wydawała mi się taką rozłożystą górą. Oczywiście wiedziałam, że jest tam kowadło, ale wizualizowałam je sobie trochę jako głaz stojący w polu. Nooo... nie dosłownie, ale nie wiem, jak to inaczej wytłumaczyć. Tymczasem na szczycie jest ciasnawo i niewygodnie, zwłaszcza gdy oblega go kilkoro ludzi.

Kowadło na Kończystej mogłoby zastąpić wisienkę w popularnym powiedzeniu. Jest rzeczywiście esencją wejścia na tę górę, które bez niego, przy dobrych warunkach, pozbawione jest właściwie większych emocji. Żeby szczyt sobie w pełni zaliczyć, trzeba się na kowadło wdrapać. Czy łatwo to zrobić? Otóż, niezbyt. Chociaż nie, inaczej, wdrapać się na kowadło trudno nie jest, gorzej trochę z zejściem zeń. Gdy docieram na szczyt, Michał już przyklepuje najwyższy jego punkt, siedząc, czy nawet stojąc na kowadle. I strzelając sobie selfie.


Teraz przychodzi kolej na mnie. Zabieram się do tego, jak pies do jeża. Nie powiem, stresuje mnie ta skałka trochę. A tak głównie, to stresuje mnie obawa, że na nią nie wejdę, a głupio by trochę było. Da się wymacać dobre chwyty, ale nie da się wyłączyć myślenia: jak ja stąd, kurna, zlezę. Na szczęście, u góry wbity jest hak, a na nim wiszą dwa repy, które prawdopodobnie sporo mi ułatwią to zadanie.

Siedzę na koniu.
Dwanaście świecidełek w Koronie!
Okej, weszłam, zeszłam, ofiar w ludziach (ani w koniach) nie było. Teraz następuje niespieszne, bo około godzinne kontemplowanie widoków.




Widok z Kowadła, focił Michał.
Krywań dalekooo, będzie chciało mi się jutro na niego iść...?
Aby nie schodzić tą samą drogą, opuszczamy górę z drugiej strony, niż żeśmy na nią wleźli. Zawsze myślałam, że będzie to tożsame z obraniem kierunku na Stwolską Przełęcz, jednak żleb, którym idziemy (i w którym jest masa kopczyków...przynajmniej do pewnego momentu) ma wylot poniżej niej. Żleb swoją drogą okropny, kruchy, nudny i męczący, w dodatku zakończony urwiskiem, którego trzeba znaleźć obejście (bo kopczyki nam się w którymś momencie wzięły i skończyły, prawdopodobnie sami je zgubiliśmy).



Tyle dobrze, że - w przeciwieństwie do podejścia, kiedy całą energię wkładałam w stawianie kolejnych kroków - jest możliwość pogadać. Żleb się wreszcie kończy, brniemy jeszcze przez dolinkę, aż docieramy do wyraźnej ścieżki. Czyżby...? Tak! Są czerwone znaki, jest magistrala, uratowani. ;) Przysiadamy jeszcze na chwilę. Nie sami, bo zaraz dołącza do nas pewien przystojniak, który ma zresztą ochotę zwędzić Michałowi plecak.

Plecakus kradziejus kanapkus wyżerajus
Tu wspólna wycieczka się kończy. Michał wraca do samochodu, a ja drepczę dalej. Zamierzam dziś zejść nad Popradzki Staw, kimnąć się w schronie jak człowiek, olaboga chyba nawet się umyć. Przemierzam kolejne metry magistrali, obserwując chylące się ku zachodowi słońce. Kończysta zostaje gdzieś hen, za plecami.

Kończysta. Moja Kończysta. :)

Dobijam do Przełęczy pod Osterwą z zamiarem urządzenia sobie na niej krótkiej przerwy, zrzucenia plecaka z ramion choć na chwilę. Zaraz potem zamierzam mknąć dalej. Coś mnie jednak zatrzymuje. Murek. Duży, porządny, stanowiący ochronę przed wiatrem i dający - tak miłą duszy - iluzję odgrodzenia się od otoczenia. Zerkam w dół na zakosy sprowadzające nad Popradzki Staw, zerkam na murek. Znów w dół, znów na murek. Myślę o swoich bolących plecach i głodnym brzuszku. O piwie w schronie też myślę, ale bardziej jednak o plecach. Aaaa chrzanić mycie się, po coś targam ze sobą zapasy mokrych chusteczek. Śpię dziś w hotelu Osterwa. Miliongwiazdkowym, jakże by inaczej!




I kolejna nocka pod chmurką i znów te same dylematy - przyjdzie jakiś zwierz, czy nie przyjdzie? Zasnąć i wypocząć, czy raczej leżeć w półśnie i nasłuchiwać? I znów patrzenie co jakiś czas na telefon, w poszukiwaniu odpowiedzi, czy daleko jeszcze do świtu. Zrywam się zresztą jeszcze przed nim - zanim zjem i ogarnę obozowisko, zdąży się rozjaśnić. Rankiem robię wyskok na nieodległy wierzchołek Osterwy, a tam trochę zdjęć, przy okazji przypominając sobie, że Osterwa była przez pięcioma laty moim pierwszym pozaszlakiem. ;)




Niestety, Osterwa to nie jest najlepszy punkt do łapania wschodów czy zachodów słońca, gdyż jest po prostu niska. A zatem, już drugi z kolei nocleg w górach nie udaje mi się pod tym względem - poprzedni świt obserwowałam przycupnięta gdzieś obok szlaku na Rohatkę, też dość nisko. Nadzieją pozostaje Krywań, na który się dziś wybieram, ale... ale o tym później. Na razie opuszczam mój prowizoryczny hotel i schodzę do Popradzkiego Stawu.


Koprowy w świetle poranka
W oddali otoczenie Doliny Złomisk

W schronisku raczę się piwkiem, na które miałam chrapkę od wczorajszego wieczora, zwłaszcza od kiedy Michał po powrocie do domu wysłał mi dręczącą wiadomość, że właśnie sobie popija. Ponadto podładowuję padnięty telefon, bo mam ze sobą zamiast powerbanka baterię słoneczną, a na razie jestem w cieniu. Rozleniwiam się strasznie i tak szczerze powiedziawszy, to nie chce mi się wcale iść na ten Krywań. Bo daleko, bo już byłam (i to dwa razy), bo to czysto turystyczna trasa. Odnajduję w sobie jednak motywację - raz, że szkoda tracić tak piękny dzień, a dwa, że przydadzą mi się zdjęcia ze szlaku - i zbieram dupę z ławki. Ziewam przez całą drogę do Szczyrbskiego, tam się znowuż gubię, nie mogąc trafić najpierw w ogóle do miasteczka, a potem do wejścia na magistralę. A później już mknę - przynajmniej dopóki droga wiedzie po płaskim.

Po co się rozpisywać o chusteczkach i podpaskach,
skoro można to ująć tak prosto? ;)
A Krywań wciąż tak daleko... (to ten wystający czubek po lewej stronie)
Przed wejściem na szlak prowadzący już bezpośrednio na Krywań, robię sobie odpoczynek nad Jamskim Stawem. Nie leży on przy samej magistrali, trzeba odejść od niej kawałek, ale to dosłownie dwie minuty marszu. Czy warto? Ciężko powiedzieć, taki tam stawik.


Wraz z magistralą kończy się wędrówka po względnie płaskim terenie, a zaczyna podejście, na którym dziś... totalnie wymiękam. Jestem zmęczona kilometrami nabitymi w nogi w ciągu ostatnich dwóch dni, jak i dwoma noclegami w terenie. I plecakiem też już jestem zmęczona. Wlokę się więc, analizując swoją wysokość na podstawie mijanej roślinności. Najpierw las, potem las wymieszany z kosówką, zaraz będzie sama kosówka, a potem już tylko kamienie (i upał, ale o tym nie pomyślałam, idąc zacienionym lasem).



Niestety, tych kamieni jest sporo. A ponieważ grzebałam się rano w Popradzkim i teraz w sumie też się grzebię, pora robi się późnawa. Niby nic nie szkodzi, tyle, że od pewnego momentu ludzie zaczynają się na mnie dziwnie patrzeć. A potem już nie tylko wzrokiem, ale i głosem zadawać pytania. Nie chce mi się nic ściemniać, więc walę prosto z mostu - tak, będę tam spać. Ale tam na szczycie? Na tych kamieniach? Przecież się nie da! Biorę sobie za komplement zszokowane spojrzenia kolejnych osób.

Da się, da się. Z pierwszej wizyty na Krywaniu zapamiętałam murek, liczę, że jest tam jeszcze, pomimo upływu pięciu lat i że nie stoi dla bajery, tylko osłania miejsce do spania - bo tego nie pamiętam. No i liczę jeszcze, że to miejsce będzie wolne. Bo jak nie, to istotnie może być klops.



Wydaje mi się, że większość ludzi czuje większą motywację, im bliżej jest celu. Ja mam na odwrót. Włącza mi się myślenie w stylu: tyle już zrobiłam, tyle już przeszłam, należy mi się koniec tej męki, już, teraz, natychmiast. I tak jest teraz. W nogach i plecach mam już tyle, że spokojnie zasłużyłam na odpoczynek, a tu trzeba napierać. Ostatnie fragmenty szlaku pokonuję jak ostatnia sirota, parę kroków - stop, oddech, odpoczynek dla nóg. Co gorsza, czasu do zmierzchu pozostaje niewiele, a ja mam śpiwór do wysuszenia, bo zawilgotniał mi ostatniej nocy. Co jeszcze gorsza, po wierzchołku kręci się czwórka osób i wcale nie wygląda na to, aby zamierzała schodzić. Co jeśli mój murek jest już zajęty? Rozglądam się odruchowo za jakimś alternatywnym miejscem na kimono gdzieś niżej, ale tu wszędzie nierówno i kamieniście. Nie pozostaje mi nic innego, jak doczłapać się do szczytu i sprawdzić naocznie, co z murkiem.


Dopadam do wierzchołka, rzucam szybkie "cześć" i od razu lecę zaklepać sobie murek. Ufff, wolny i dokładnie taki, jak częściowo zapamiętałam, a częściowo sobie wyobrażałam - z płaskim miejscem w środku. Zastane towarzystwo najwidoczniej czeka na zachód, a potem planuje zejście. Wyciągam na słońce mokry śpiwór, ogarniam sobie z grubsza obóz, coś zajadam, a potem dołączam do nich. Niestety, zachód do spektakularnych nie należy - zachmurzyło się tu i ówdzie. Nic to, przede mną wschód, wreszcie śpię wysoko, wreszcie będą mega foty. Tia...




Zgodnie z moimi przewidywaniami, towarzysze zwijają się zaraz, życząc mi dobrej nocy i pięknego wschodu. Układam się do snu wyjątkowo spokojna - jestem o wiele wyżej niż wczoraj i przedwczoraj. Już, już mam zasypiać, gdy coś... chrobocze mi tuż za głową. Zrywam się, rozglądam - słychać jeszcze jakieś kroki, na tyle stukające, że obstawiam raczej kozicę niż lisa - ale pokazać się draństwo nie chce. Dupa ze spokojnego snu.


W nocy niebo zachmurza się jeszcze bardziej, nawet przez moment mam obawy, czy mi tu przypadkiem nie lunie. To się na szczęście nie przydarza, ale o pięknym wschodzie mogę zapomnieć. No nic, ja tak czy siak spałam tutaj, pecha to mają ci, którzy tu z samego rana wleźli na zdjęcia... Poza krótką chwilą przebłysku, wierzchołek (i reszta świata) prezentuje się tak:


Zostaje mi jeszcze nudne i znów pełne pytających spojrzeń i nie tylko spojrzeń, zejście. Zamykam wycieczkę w Szczyrbskim Jeziorze. Nie chce mi się dokładnie tego liczyć, ale podobno przewędrowałam przez te cztery dni jakieś 60-70 kilometrów. Moje nogi wierzą w to na słowo. ;)

To był cudowny czas, który sprawił mi ogrom radości. Radości z po prostu bycia w górach, w moich górach, z możliwości nasycenia się nimi, pobycia z nimi sam na sam, a przez chwilę też w miłym towarzystwie - cenię sobie takie górskie znajomości. I radości z lata, które tymi pięknymi paroma dniami pożegnało się w tym roku z Tatrami definitywnie. Uwielbiam powroty z takich wyjazdów - są przepełnione wdzięcznością i prostym szczęściem. No i... mam o czym pisać na blogu. ;)


7 komentarzy:

  1. Tak jak już pisałam wcześniej, mimo znudzenia Tatrami bardzo Ci tego wypadu zazdrościłam siedząc w pracy :-) Muszę wreszcie się przemóc i zaliczyć jakiś biwak, myślę, że Osterwa to takie dobre miejsce dla sofciarzy ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pani Gosiu. Opowieść jak zwykle bardzo wciągająca a momentami nawet z dreszczykiem... Zdjęcia z Kończystej i Kowadła- rewelacja. Ja już niestety tam nie wejdę- nie ta kondycja- ale jak czytam Pani relacje to tak jakbym tam była. Dziękuję za to i pozdrawiam. Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pani pojedzie, Pani stanie odp kowadlem i Pani pewnie się wdrapie.

      Usuń
  3. Jak miło było obejrzeć kolibkę, w której też się koczowało! Nie zrobiłam zdjęcia, za to popatrzyłam sobie u Ciebie. Dzięki!:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytam tego rodzaju opowieści z zazdrością, bo chętnie podreptałbym tymi ścieżkami, ale mam obawy przed filancami. Z przedstawionej tu relacji mógłbym odnieść wrażenie, że ryzyko otrzymania mandaciku za poruszanie się poza wyznaczonymi trasami w ogóle nie istnieje. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Przed pójściem na Kończystą blokuje mnie tylko kowadełko, bo się naczytałam, że prowadzi tam parę metrów lufiastej grani i że ciężko na nie wejść...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tymi paroma metrami grani bym się nie przejmowała, ale samo wejście na kowadło jest faktycznie średnio komfortowe. Może nie samo wejście zresztą, co świadomość, że trzeba też jakoś zejść... Ja miałam to szczęście, że gdy tam byłam, to na haku wisiały jakieś repy i pomogły mi w bezpiecznym zejściu. :)

      Usuń