czwartek, 27 grudnia 2018

"Góry. Stan umysłu." Robert Macfarlane

 
"Te wielkie narośle na powierzchni Ziemi nie odznaczają się w swoim wyglądzie ani pożytecznością, ani nadobnością" pisał jeszcze w XVIII wieku anonimowy autor "Les Delices de la Suisse". O górach tak pisał. I nie był w swym poglądzie odosobniony. Możecie to sobie w ogóle wyobrazić?

W dobie romantycznego uwielbienia dla skalnych wypiętrzeń, powszechnego usprawiedliwienia dla pokonywania ich, nawet kosztem życia, w dobie sławy otaczającej śmiałków porywających się na najwyższe z nich, to doprawdy dziwne - czytać, jak popularną postawą była niegdyś pogarda dla gór. Dziś, owszem, zastanawiamy się może, czy warto rzucać dla nich wszystko, ale nawet, gdy dochodzimy do wniosku, że nie - i tak z zapartym tchem czytamy opowieści o tych, którzy to wszystko rzucają. Albo już rzucili. Może nie wszyscy chętnie spędzamy weekendy i urlopy na górskim szlaku, ale ciężko jest znaleźć osobę, która na walory i uroki gór pozostałaby zupełnie niewzruszona. Góry w obecnych czasach, w cywilizowanych krajach, masowo są postrzegane raczej jako perła krajobrazu niż jako rana na skorupie planety. Raczej jako miejsce szlachetne, ubogacające każdego, kto wejdzie w ich krainę, niż jako upierdliwa przeszkoda na drodze do miast. Zastanawiałeś się kiedyś, czy zawsze tak było? A jeśli nie zawsze, to - od kiedy tak jest?

O tym właśnie jest ta książka. Autor daje porządnego nura w historyczne źródła: książki, dokumenty i listy, w poszukiwaniu zalążków czegoś, co dziś wydaje się poniekąd oczywiste - miłości do gór. Jest to zanurzenie odkrywcze, choć... nie zawsze porywająco interesujące. Muszę przyznać, że lektura dłuży się chwilami. A jednak warto dać jej szansę, gdyż jest to dzieło skończone, wychodzące od punktu A, dążące powoli, systematycznie i sumiennie do punktu - dajmy na to - E, po drodze zahaczające o wszelkie niezbędne litery alfabetu i docierające tam, gdzie w zamierzeniu dotrzeć miało.

"W mojej książce próbuję wyjaśnić, w jaki sposób góra może zawładnąć człowiekiem, wytworzyć w nim takie przywiązanie do czegoś, co jest przecież tylko stertą kamieni i lodu. Dlatego nie badam dróg, którymi ludzie docierali w góry, ale drogi, które wedle ich wyobrażeń miały ich tam zawieść, a także to, co w  związku z nimi czuli i jak je postrzegali. [...] Nie jest to historia wspinaczki, ale historia wyobraźni."

Próba się, w moim odczuciu, powodzi. Obserwujemy ludzkość, która z początku powoli i niechętnie zbliża się do gór (przy okazji zastanawiając się, skąd owe dziwadła się wzięły), a wkrótce potem... zbiorowo się w nich zakochuje. O górach zaczyna się mówić, pisać i czytać, wystawiać przedstawienia, wreszcie - w góry zaczyna się powszechnie chodzić. To ostatnie to tak powoli i ostrożnie. Bo romans człowieka z górami nie od razu należał do kategorii romansów niebezpiecznych. Najpierw góry się podziwiało, dotykać je zaczęto nieco później. Fajną klamerką, spinającą całą książkę, jest przedostatni rozdział, opowiadający o Mallorym i jego romansie z górą. Nie byle jaką górą i nie byle jakim romansie. Autor stawia tezę, jakoby Mallory i inni mu podobni, padli w rzeczywistości ofiarą nie tyle własnej pasji, co zamierzchłych, niespiesznie formujących się postaw - coraz szerzej otwierających się na góry.

Osobiście nie jestem pewna, czy to tak działa. Za pierwszym razem jechałam w góry jako ignorantka, nieskażona żadną górską lekturą, nieuprzedzona przez nikogo, że w tej kupie skał można się zakochać, a pomimo to - trzasnęło mnie. Inna sprawa, że gdyby nie było tej kilkusetletniej tradycji wyruszania w góry, to przyszłoby mi się zakochać w miejscu nietkniętym ludzką stopą, a wówczas zapewne i moja by tam nie zawędrowała. Stało się inaczej - bo istniały już szlaki, mapy, przewodniki. A istniały, dlatego, że kiedyś, przed laty, ktoś wpadł na pomysł, że w góry można iść dla przyjemności. Ktoś inny go wyśmiał, ale ktoś jeszcze inny poparł i poszedł jego śladem. Książka "Góry. Stan umysłu." zmusza do zastanowienia się, może nie tyle, czyimi śladami chodzimy, bo to nie tak znowu istotne, ale - dlaczego to robimy?

Nie będę Wam wmawiać, że to absolutne "must read" każdego góromaniaka, nie będę przekonywać, że to wciągająca pozycja. Ta książka bowiem tylko delikatnie zahacza o najgłośniejsze górskie wydarzenia, a zamiast tego pełna jest przemyśleń, refleksji własnych autora, cytatów pochodzących z różnych okresów i od różnych ludzi, rzekłabym, że to takie lekko filozoficzne ujęcie gór. I - jako takie - nie stanowi lektury, od której jeżyłby się włos na głowie, a dłonie niecierpliwie przewracałyby kartki, aby zaspokoić ciekawość: co wydarzy się dalej? Powiem Wam za to, że warto, po prostu warto przeczytać tę książkę. Bo potem patrzy się trochę głębiej zarówno na góry, jak i na samego siebie w tych górach...


1 komentarz:

  1. Nie wiem czy książka byłaby dla mnie dobrą lektura,ale twoje posty stare i nowe zawsze się sprawdzają, pozdro górskie

    OdpowiedzUsuń