wtorek, 9 lipca 2019

O gospodarzu, który najlepsze wino zostawia na koniec, czyli via ferraty w Austrii



Skłamałabym pisząc, że ferraty były jakimś moim wielkim marzeniem. A jednak chodziły mi po głowie, właściwie od kiedy dowiedziałam się, że coś takiego istnieje, a zatem od kilku już lat. Nie planowałam żadnej konkretnej, nie szukałam informacji, nie obmyślałam wyjazdu, ale powiedziałam sobie, że jak trafi się okazja - to z niej skorzystam.

No i się trafiła. Odezwała się do mnie Pola ze szkoły wspinania Climb2change (TUTAJ macie ich stronę internetową, gdzie możecie sprawdzić ich ofertę - jeśli się na coś zdecydujecie, to nie zapomnijcie zaznaczyć w formularzu, że wiecie o niej ode mnie ;) ). Zaproponowała wspólny wyjazd do Austrii w rejon Hollental i Rax. Słowo się rzekło - ferraty, here I come!

Przede mną daleka, podzielona na etapy droga. Nocą z czwartku na piątek moszczę się w autobusie, nad ranem dojeżdżam do Krakowa, gdzie zgarnia mnie Magda. Pijemy u niej kawę, ona kończy się ogarniać i ruszamy do Oświęcimia, do Poli i Darka, skąd już jedziemy razem ich samochodem. Korek blokuje nas w Wiedniu na dwie godziny, ale o planowanym, popołudniowym czasie docieramy na miejsce, pod robiący wrażenie mur Hohe Wand. Tam spotykamy pozostałych uczestników wyjazdu i rozbijamy namioty na kampingu. Pod wieczór ruszamy rozgrzewkowo przyatakować fragment jednej z pobliskich ferrat - Wahringersteig (szczegółowy opis ferraty do zapoznania się na stronie Climb2change - TUTAJ).

Jeszcze na płaskim podłożu przechodzimy krótkie przeszkolenie, dotyczące prawidłowego przymocowywania lonży do uprzęży oraz jej używania, jak i w ogóle poruszania się na ferratach. Dowiadujemy się chociażby tego, że stalowe liny służą nie tylko do tego, by się w nie wpinać lonżą, ale też jak najbardziej do tego, by się ich łapać - ferraty z kolejnych dni wydają mi się zresztą nie do zrobienia bez łapania się liny, no ale o tym później. No i w górę!



Via ferraty mają swoje wyceny. Skala trudności via ferrat rozciąga się od A (ferrata łatwa) do F (ferrata ekstremalnie trudna). Ta, której fragment my dziś pokonujemy ma wycenę C (ferrata trudna). Na moje odczucie ferraty o wycenach C-D są jeszcze do zrobienia przez sprawne fizycznie i niepozbawione odrobiny odwagi osoby. D jednak daje już nieco popalić (o czym przekonam się w niedzielę). E, to już zabawa raczej mocno wspinaczkowa (przynajmniej na taką wygląda, bo ja się nie odważę). O F nie wspominając.

(Więcej o specyfice poszczególnych wycen via ferrat przeczytacie w TYM artykule Climb2change.)

Z racji późnej pory robimy tylko kawałek tej drogi. Zresztą dzisiejsze wyjście miało nas jedynie zaprawić przed jutrem oraz sprawdzić nasze możliwości. Ferrata Wahringersteig raczej nikomu z zespołu nie sprawia trudności, choć nie można też powiedzieć, żeby była banalnie łatwa. 






Nazajutrz czeka nas już dłuższa zabawa. Dojeżdżamy w rejon Doliny Hollental, by udać się na ferratę Hans von Haidsteig. Darek uprzedza nas, że zanim zacznie się właściwa frajda, czeka nas półtoragodzinne podejście. Czyżby? Dariusz narzuca tempo dość zabójcze. Rozglądam się po uczestnikach wycieczki, wszyscy dają radę, nikt się nie wyłamuje, to i ja siedzę (a raczej zapieprzam z językiem na brodzie) cicho. Głupio mi błagać o wolniej, jakem blogerka górska. ;) Dopiero potem okazuje się, że nie tylko ja wyczekiwałam krótkich przystanków. W każdym razie, zamiast półtorej, podchodzimy godzinę. ;)





Ferrata Hans von Haidsteig ma wycenę C/D. Jej przejście zajmie nam około dwie i pół (może trzy?) godziny. Na trasie czekają na nas zróżnicowane trudności. Największe stromizny pokonuje się, wchodząc drabinkami. Ale są też fragmenty, gdzie trzeba pomacać trochę skałę. Albo... no właśnie, trzymać się stalowej liny. Nie wiem, skąd wziął się mit (?), że lina od via ferraty powinna pozostać nietknięta. Już na ferracie o tej trudności napotykamy miejsca (choć tu jeszcze jest ich mało), gdzie nie ma się za bardzo czego łapać, poza liną właśnie. A że na nogi też brakuje stopni i czasem trzeba stawiać je na tarcie, to złapać się czegoś trzeba. Często oczywiście ze skały wystają klamry, no ale nie wszędzie. A jutro... to już w ogóle będzie zabawa. :)


To wszystko przez nią - Pola z Climb2change ;)











Idzie mi się dobrze, poza tym, że chyba wzięłam nie do końca odpowiednie do tego rodzaju chodzenia buty. Wszystko z nimi w porządku (opisywałam je w TYM poście), tylko, że są miękkie i niezbyt dopasowane do stopy - to akurat było moje celowe zagranie, chciałam buty lekko za duże, bo jak się dużo chodzi, a zwłaszcza schodzi, to bywa, że bolą (a nawet schodzą) paznokcie. Gdybym miała jechać jeszcze raz na ferraty, wzięłabym raczej bardziej smukłe i lepiej dopasowane podejściówki.


Rejczel też debiutuje na ferratach ;)
Jedno z takich miejsc, gdzie nie wyobrażam sobie nie złapać się liny.
Pokonywanie trudności na tym poziomie sprawia frajdę, a jeszcze rrraczejjj nie podnosi zanadto poziomu adrenaliny. Powiedziałabym, że jest tak zupełnie w sam raz. W przypadku, gdyby miała powinąć się noga - jest lonża. Aczkolwiek wolałabym nie dopuszczać do sytuacji, w której musiałoby dojść do jej zadziałania. Nie chodzi o strach, że się urwie - raczej nie powinna. Jednakże lot na via ferracie wydaje się być długi i niekoniecznie pionowy. Odległości pomiędzy kotwami, do których przymocowana jest stalowa lina są spore, a to na najbliższej kotwie zatrzymałyby się karabinki od lonży. W razie, gdybym potrzebowała odpoczynku, mam przypiętą do uprzęży również zwykłą lonżę z taśmy, dziś z niej nie korzystam, jutro się przyda.

Ta konkretna ferrata nie wiedzie non stop trudnościami - zdarzają się też fragmenty, które pokonuje się bez asekuracji.


I na których można spokojnie zapozować do zdjęcia ;)








Ostatnie wygibasy w skale i ferrata się kończy. Już zupełnie łatwym terenem można podejść sobie na szczyt, na którym stoi krzyż, czego ja ostatecznie nie robię, bo zamiast tego cpykam foty Rejczel (wylądowały na instagramie).






A najbardziej daje po tyłku i tak... zejście. Schodzimy okropnym, męczącym piargowiskiem, które zdaje się nie mieć końca. 

Jeśli potrzebujecie bardziej szczegółowego opisu zrobionej tego dnia ferraty, zajrzyjcie do Poli i Darka, o TUTAJ.


No i niedziela. Czas ograniczony, więc do zrobienia jest znów tylko fragment ferraty. Tym razem za cel obieramy, wznoszący się nad kampingiem, mur Hohe Wand. Samochodami wjeżdżamy na górę, po czym schodzimy kawałek szlakiem, a następnie wbijamy się w górną część ferraty OTK Klettersteig, o wycenie D. 

No i tu jest, powiem Wam, ciekawie. Wprawdzie na drodze spędzamy nie więcej niż jakieś 40 minut, ale dla mnie to jest esencja całego wyjazdu. 

Skywalk, czyli wiszący nad przepaścią spacerniak.




Początek jest spoko, ale sielanka nie trwa długo. Zaraz bowiem ładujemy się w mocno eksponowany i stromy trawers. Tu trzeba się trzymać liny - bo niby czego innego? Jakichś mikro-krawądek? Stopni nie ma, stawiam buty płasko na skale, licząc, że mi znienacka nie wyjadą. Jest to dla mnie przejście mocno siłowe - bo łapki, to ja mam teraz słabe, a zmuszona jestem na nich wisieć. 


fot. Climb2change


No dobra, tu akurat stoję chyba na jakimś stopniu, ale wcześniej ich nie było. ;)
fot. Climb2change

Po trawersie czeka nas z kolei ostre darcie do góry. Zaczyna mnie boleć skóra na dłoniach, więc Pola pożycza mi rękawiczki. No i, tak ogólnie, nie była to dla mnie lekka i łatwa ferrata - dawno nie wspinające się ramiona miały problem z utrzymaniem ciężaru ciała, a dodatkowo włączyło mi się natrętne myślenie: a co jeśli odpadnę? Oczywiście odpowiedź brzmiała: zawisnę na lonży. Ale czy się przy okazji nie poobijam? Hmm, no cóż, tego nie da się wykluczyć.


fot. Climb2change
Odpoczynek z panem instruktorem ;)
fot. Climb2change

Opis ferraty OTK Klettersteig na stronie Poli i Darka - LINK.

Po skończeniu tej drogi, po odpoczynku (podczas którego pada tytułowe zdanie o winie) chętna część grupy ma jeszcze okazję spróbować swoich sił na kawałku ferraty o wycenie E. Ja odpuszczam, więc nie podzielę się wrażeniami. Dla mnie już było dzisiaj wystarczająco ostro. ;)


No i to już koniec wyjazdu. Mnie czeka jeszcze długi, podzielony na etapy powrót do Radomia, ale to już mało ciekawe


Ogólne doświadczenie? Bardzo pozytywne. Fajnie było odkryć taką nową formę obcowania z górami, przeżyć przygodę tego rodzaju. Nie zajarałam się jakoś strasznie ferratami, nie marzę, nie planuję, ale jeśli kiedyś jeszcze trafi się okazja, to... czemu nie? :)

7 komentarzy:

  1. Bo ferraty sa różne. Sportowe, gdzie chodzi o wspinanie, a widoki są marne. I te naprawdę górskie, gdzie idziesz po grani i oszałamiają Cię widoki. https://www.youtube.com/watch?v=3R-eBCo9p-A

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba nie powiesz, że chodzenie po ferratach jest bardziej męczące niż wspinaczka w Tatrach? https://www.youtube.com/watch?v=XEIinULFRK0

    OdpowiedzUsuń
  3. Ferraty są ekstremalnie ciekawe i piękne widokowo, ale to już nie na moje zdrowie. Pozostają mi "klasyczne" szlaki górskie. Często obserwuję przez lunetę wspinaczy ferrat, bo Szwajcarii bardzo dużo jest takich szlaków.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Via ferraty to ingerujące w przyrodę i krajobraz trwałe instalacje;

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Gosiu, robiłaś jakieś rozpoznanie na rynku przy doborze uprzęży i lonży? Jeśli tak, czym się kierowałaś przy wyborze?

    Pozdrawiam,
    Marek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uprząż kupiłam już jakieś pięć lat temu, marki Lhotse. Lonżę kiedyś wzięłam w ramach jakiejś współpracy (marki ocun), licząc, że się prędzej czy później przyda ;) nie robiłam za bardzo rozpoznania

      Usuń
    2. OK, dzięki za odpowiedź.

      Usuń