Daaaaawno już nie zafundowałam sobie takiego wyskoku w Tatry - wyjazd nocą, jednodniowa akcja, powrót. Całodzienna senność i zmęczenie przypomniały mi zresztą, dlaczego. Wiek już trochę nie ten, po trzydziestce wolę jednak pospać. ;) No, ale, czasem jeszcze można się porwać na jakiś spontan. Nie wypalił większy wyjazd i nie za bardzo wiem, co ze sobą zrobić. Oficjalnego, wiosennego focha na Tatry już odwołałam, raczyły bowiem w końcu stopnieć. Korona już kolejny rok przypomina o sobie i domaga się dokończenia. Niby nie mam jakiegoś wielkiego ciśnienia, ale skoro zostały mi już tylko dwa szczyty, to pomysł, aby wybrać się na któryś z nich nasuwa się jakoś tak sam z siebie.
Odzywam się do Michała, który towarzyszył mi na Kończystej. Podłapuje temat, z duetu Staroleśny-Pośrednia wybiera ten pierwszy, sprawdzamy więc prognozy i celujemy w czwartek, który ma być najstabilniejszy z najbliższych dni. W czwartek wprawdzie mam fryzjera, bo wypłukałam się do blondu i czuję się nieswojo, aleee... priorytety. Na Staroleśny Szczyt wejdę jako blondynka, trudno.
Z Radomia ruszam o 1.30, trzy godziny później jestem w Krakowie, gdzie zgarnia mnie Michał. Dołącza jeszcze Tomek, znajomy Michała i jedziemy na Słowację, do Tatrzańskiej Polanki. Spodziewałam się rześkiego tatrzańskiego poranka, jednak wita nas ciepełko. Po marnych skrawkach snu w autobusie i samochodzie strasznie mi się nie chce, no ale grzecznie ruszam, trochę wlekąc się za chłopakami. Na szczęście podejście do Śląskiego Domu ciągnie się asfaltem. Panowie wprawdzie mają zakusy, by iść skrótami, ale ponieważ dżentelmeńsko oddają decyzję mnie, konsekwentnie, do samego końca napieramy szosą. Jeszcze się nachodzimy dzisiaj po kamieniach.
Chłopaki nie sprawdzają fejsa, tylko też będą zdjęcia robić ;) |
Przy Śląskim Domu robimy dłuższą przerwę na śniadanko, a potem żwawo ruszamy w górę szlakiem, prowadzącym na Polski Grzebień, wypatrując odpowiedniego żlebu. Początkowo z Michałem umawiałam się na wejście granią z Małej Wysokiej, ale ostatecznie spękałam i zaproponowałam Kwietnikowy Żleb.
Kwietnikowy Żleb ma to do siebie, że jak się go raz widziało na zdjęciu, to się go raczej z innym nie pomyli. Ewentualne wątpliwości rozwiewa bardzo wyraźna ścieżka biegnąca od szlaku do jego wylotu, w którą to bez zastanowienia skręcamy.
Na ścieżce wprowadzającej do żlebu. |
U wylotu żlebu. |
Gdzieś w środku Kwietnikowego Żlebu. |
Podufała Baszta i problematyczny fragment ścieżki |
Staroleśny Szczyt, a dokładnie Turnie: Pawłowa i Kwietnikowa. W prawej części zdjęcia widać gimnastykujących się chłopaków. |
Lawirujemy pomiędzy skałami położonymi coraz bliżej grani. Gdzieś tam trzeba lekko się wspiąć, powiedziałabym, że mniej więcej jedynkowo. Nie jest to długi kawałek. Wreszcie docieramy do miejsca, skąd widać ukrytą dotychczas Tajbrową Turnię (to ta, na której jest skrzynka), zza której wychyla się też Klimkowa (z krzyżem i podobno najwyższa). Problem polega na tym, że nie bardzo wiemy, jak tam się przedostać, bo większość okolicznych skałek kończy się urwiskiem. Michał robi zwiady, zaglądając to tu, to tam. Ostatecznie znajduje skałkę, z której da się zejść, a za nią droga jest już ewidentna (o ile się dobrze orientuję, to zejście kończy się Kwietnikową Przełączką).
Po lewej Kwietnikowa, po prawej Tajbrowa Turnia. |
Zejście na przełączkę. |
Trzynasty do WKT :) |
Pogodę mamy dziś jak na zamówienie, nie spieszymy się zatem (co mnie potem będzie kosztowało czterogodzinne oczekiwanie na flixbusa w Krakowie...ale sama optowałam za piwem w hotelu, więc nie mam absolutnie do nikogo pretensji). Spędzamy zatem na szczycie całkiem sporo czasu.
Na zejściu problem sprawia opadająca spod Klimkowych Wrótek kruszyzna. Sposobem na nią jest przetrwawersowanie jej (które samo w sobie jest problematyczne, bo buty jadą na dół razem z całym podłożem) i dotarcie do skał, których można się przytrzymywać.
Kolejnym problemem jest skałka, o której wcześniej pisałam, że trzeba się na nią wspiąć. No, to teraz trzeba zejść, co jest trochę trudne i wymaga nie lada ostrożności. Z dołu wygląda ona tak:
A z góry tak:
Dalej już na spokojnie, chociaż wciąż ostrożnie, schodzimy żlebem. Trochę wysiadają nam kolana.
A po robocie... :) |
No i muszę się Wam pochwalić, bo zawsze w tym temacie narzekam: JAKI JA MIAŁAM LEKKI PLECAK!!! ;)
No i sorry za te zdjęcia...
jak zwykle super opis ..dzięki młoda damo
OdpowiedzUsuńJa się na pozaszlaki tego typu raczej nie wybiorę, bo się boję, ale fajnie poczytać, że komuś udaje się realizować swoje plany :) pozdrowienia!
OdpowiedzUsuńSuper relacja,czytam i lubię wszystkie Twoje wpisy ale te tatrzańskie są dla mnie najlepsze. Masz jeszcze w planach Tatry w najbliższym czasie?A co ze wspomnianymi kiedyś Bieszczadami?
OdpowiedzUsuńChciałabym w tym roku dokończyć WKT... ;)
UsuńA Bieszczady... zamiast nich pojechałam na Babią Górę
Fajny opis, z resztą jak zwykle. Zdjęcia całkiem dobre. Wolę takie, bo nienawidzę obrabianych, są nienaturalne.
OdpowiedzUsuńGratulacje Gosia! Nie kusiło Was wejść jeszcze na Kwietnikową Turnię? Bez liny spokojnie się da. Lekki plecak? Heh... też przujmuję taką taktykę na ten sezon :)
OdpowiedzUsuńJakoś nas nie ciągnęło :)
UsuńNie wiem co chcesz od tych zdjęć, są spoko:) Lubię relacje z WKT, bo sama się tam raczej nie wybiorę, także trochę nawet szkoda, że do dokończenia został tylko 1 szczyt.
OdpowiedzUsuńSuper opis, chętnie też wybrałbym się na taką trasę. Ekstra zdjęcia, na prawdę :-D
OdpowiedzUsuńJakbyś miała to porównać do Gerlacha to łatwiej czy trudniej zejście?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam. Piotrek
trudno powiedzieć, Batyżowiecka na pewno orientacyjnie jak po sznurku, tutaj nie, technicznie chyba dość podobnie (aczkolwiek na Gerlachu byłam daaawnoo)
Usuń