A potem było jak zawsze. Marzenie tliło się gdzieś tam z tyłu głowy, a życie biegło swoim utartym torem. Dotychczas na dalsze wyjazdy jeździłam raczej z kimś, ciężko mi było podjąć decyzję o podróży samodzielnie. Zadziałał impuls. Wizzair otworzył połączenie z Gdańska bezpośrednio do Bodo, skąd na Lofoty można się dostać promem. Dotychczas do Bodo trzeba było lecieć drugim samolotem, albo jechać pociągiem z Oslo, generalnie więcej kasy i kombinowania. A tu nagle bezpośredni samolot. Przeczytałam radosną nowinę w internecie około południa, do wieczora chodziła mi ona po głowie. Poszłam spać, przebudziłam się koło czwartej i, nie mogąc z powrotem zasnąć, zerknęłam na fejsa, instagrama i...kupiłam sobie bilety lotnicze na czerwiec. Nie omieszkałam się tym faktem pochwalić na rudym fejsbuku, co zaowocowało znalezieniem towarzystwa - odezwał się do mnie Damian, którego poznałam dwa lata wcześniej na kursie lawinowym.
A zatem jedziemy razem. Jeszcze przed samym wyjazdem problemu nastręcza nam kwestia ubezpieczenia. Większość ubezpieczalni uznaje bowiem Lofoty za... część Arktyki, ponieważ leżą za kołem podbiegunowym i przez to wyłącza je z ochrony ubezpieczeniowej. Ostatecznie decydujemy się na PZU Wojażer (zamieszczam to info, bo sporo osób o to pytało, więc zainteresowanie tematem wygląda na duże).
Bagaż rejestrowany (duży plecak) waży 23 kg, do tego ze 2 kilo elektroniki w małym plecaczku, a na miejscu dojdzie jeszcze gaz i zapas wody... Ale kocham ten stan - wielki plecak, podróż, ja! |
Koszt biletu na prom to 227 NOK. Pasażerowie piesi kupują bilety tuż przed przypłynięciem promu, nie da się kupić ich przez internet, ani na miejscu na przyszłość. Rozkład promów sprawdzić można na TEJ stronie - jednak, żeby wyświetliły się godziny połączeń, trzeba wybrać rodzaj biletu i jak zaznaczycie, że jesteście pieszymi, to się Wam nie wyświetli, bo NIE. Więc jakby co, to zaznaczajcie, że macie samochód albo motor, czy co tam jeszcze innego, to nie zobowiązuje do zakupu, a pozwala zerknąć w rozkład.
Ruszając z Bodo mamy ładne widoki, więc stoję na zewnątrz i robię trochę zdjęć. Piździ tam jednak straszliwie, więc chowam się do wnętrza promu i wkrótce zasypiam. Przeprawa trwa ponad trzy godziny. Ze snu budzi mnie głos Damiana: "Gosia, już coś widać". O, jaka ja jestem wdzięczna, że mnie wtedy obudził. To był dla mnie zdecydowanie najlepszy moment wyjazdu. W sensie nie wybudzenie z drzemki, tylko to pierwsze spojrzenie na Lofoty. Oto są, rysują się przede mną na złotym horyzoncie. No dobra, one zawsze tam były. Ale ja jestem, jestem tutaj, już prawie w miejscu, które kiedyś znalazłam w internecie i tak bardzo zechciałam zobaczyć, odkryć i poznać. Spełnia się moje marzenie, materializuje się przed moimi oczami. Jak to smakuje? Nie da się opisać, jeśli nie wiecie, to spróbujcie kiedyś sami, polecam. ;)
Dopływamy do Moskenes, niewielkiej miejscowości na wyspie Moskenesoya. Ogólnie, spędzimy na tej wyspie (a przynajmniej ja, bo Damian na chwilę się odłączy) praktycznie cały wyjazd, bo okaże się, że zdecydowanie jest tu co robić. Moskenesoya uznawana jest za najciekawszą krajobrazowo z wysp, które należą do Lofotów. Czy słusznie? Jedyne, co mogę potwierdzić, to, że owszem, jest ciekawa. Czy ciekawsza od innych, tego nie wiem, bo na Flakstadoyę zajechałam w sumie tylko po to, żeby kupić w sklepie piwo, a gdzie indziej nie zapuściłam się w ogóle.
Orzeł...odpłynął ;) |
Na śniadanko pyszna (serio!) owsianka z Summit to eat, a w tle Tindstinden (choć jeszcze o tym nie wiem), na który wejdę pod koniec wyjazdu (o czym też jeszcze nie wiem). |
Na tym fragmencie widać wszystkie miejsca, które pojawią się w tej części relacji. |
To nie Munken, to Tindstinden. Parę dni zresztą zajmuje mi jako takie nabranie orientacji w topografii Moskenesoi. |
Podążamy wzdłuż jeziora Stuvdalsvatnet, początkowo po raczej płaskim terenie. Przy tabliczce, widocznej na zdjęciu trzeba odbić w prawo i tam zaczyna się dość ostre podejście po gładkich skałach, w którym pomagają łańcuchy. I, nie powiem, przydają się, zwłaszcza jak się co nieco dźwiga. "Nie chciałbym tędy schodzić w deszczu" - stwierdza Damian, na co ja mu przytakuję. Planujemy schodzić inną drogą, ale ponieważ jej nie znajdziemy, to cóż... tak, będziemy właśnie tędy schodzić w całkiem upierdliwym deszczu. Ale to później.
Widoczny szczyt podobno nazywa się Brynliskartinden. |
Munken to, zdaje się, ten niewybitny wypierdek po lewej stronie. |
Zerknięcie w tył (i w dół - na Sorvagen) i przy okazji odnotowanie zmian w pogodzie. |
Po odpoczynku ruszamy w górę, zastanawiając się, co by tu zrobić z plecakami, których nie chce nam się za bardzo wnosić na szczyt. Mając już kawałek podejścia za sobą, zostawiamy je przy jednym z namiotów, rozbitych obok szlaku, oczywiście pytając wcześniej jego właścicieli, czy możemy tak zrobić. To dopiero pierwszy dzień trekingu, więc poza sprzętem biwakowym, zapasem ciuchów itp. nosimy też ze sobą jedzenie na cały, dziesięciodniowy wyjazd, zrzucenie z siebie balastu jest zatem dość zbawienne dla naszych pleców, dla tempa podejścia zresztą też. A namiot jest dobrym punktem orientacyjnym, żeby je potem bez problemu odnaleźć, bo szlak... szlak jest niby jeden (oficjalnego nie ma wcale), ale de facto to wydeptana w wielu miejscach ścieżka, zejdziemy - zupełnie niechcący - jakąś całkiem inną jej odnogą. Bez żadnych trudności, na lekko, w godzinę podchodzimy na szczyt Munken.
Widoki nie powalają nas na ziemię, bo i ich za bardzo nie widzimy. Czyste poranne niebo odeszło w niebyt, zasnuło się chmurą. Tragedii jeszcze nie ma, niedosyt - owszem. Z wierzchołka mającego 769 m n.p.m. bywa, że widać więcej, ojjj dużo więcej.
O, a tam w dole widać Djupsfjorden, znad którego staruje alternatywny szlak na Munken i gdzie, za sprawą obecności owego szlaku, mogliśmy zejść, gdybyśmy tylko wówczas wiedzieli, że takowy istnieje, bo na mapie go niestety nie było. Wylądujemy tam, tak czy owak, tyle że idąc naokoło, parę (a dokładnie to dwa) dni później, celując w Veinestinden.
A to obok to chyba właśnie Veinestinden, na który zajdziemy z zupełnie innej strony. |
Jakiś wierzchołek tuż obok. |
Czekać nie ma na co, nie zanosi się, żeby to się miało rozwiać, raczej będzie tylko gorzej. Schodzimy więc. Plan jest następujący: zejść, zabrać plecaki, znaleźć dogodne miejsce na biwak (bo w pobliżu Munkebu hytte biwakować nie wolno), rozbić biwak. Wcześniej zastanawialiśmy się, czy by nie pójść nazajutrz na Hermannsdalstinden, ale gdy ten wyłania się chwilami zza chmur, to widać, że śniegu na nim jeszcze w bród. Odpuszczamy.
Munkebu hytte |
Wzniesienie Djupfjordheia |
Kolacyjka :) |
Ocena smaków poszczególnych dań:
- Owsianka z malinami - pycha, nic dodać, nic ująć. 5/5 (link)
- Gulasz wołowy z ziemniakami - do posolenia. Dużo warzyw, lekka ostrość, pożywne i smaczne. 4,5/5 (link)
- Tikka z kurczakiem - baaardzo dobre, może nie wygląda zachęcająco (breja z ryżu), ale nadrabia smakiem. Jedno z moich ulubionych dań z oferty. 5/5 (link)
- Makaron z serem - no z tym daniem się do końca nie polubiliśmy. To wciąż całkiem smaczne i sycące jedzonko, jak na warunki polowe, ale moim kubkom smakowym włączyła się lekka wybredność. ;) 3,5/5 (link)
- Deser custard z jabłkami i płatkami owsianymi - bardzo dobra przekąska np. na śniadanie. Nie za słodka i nie pachnąca chemią, jak to się zdarza z owocowymi owsiankami np. z biedronki. 5/5 (link)
- Spagetti bolognese - idealne, jak zrobione we własnym garnku! 5/5 z dużym wykrzyknikiem. (link)
- Smażony kurczak z ryżem - dużo warzyw, ale ogólnie trochę nie mój smak. 4/5 (link)
I tak, to jest reklama (ale szczera). Dzięki paru współpracom mogłam sobie w ogóle pozwolić na ten wyjazd. Staram się zamieścić w tej relacji jak najwięcej przydatnych informacji i jak najciekawiej przedstawić własne wrażenia. Reklamy są tylko od czasu do czasu, tak jak w telewizji. Albo w gazecie. Albo na youtubie. Przeżyjesz to jakoś?
Kamping organizujemy sobie nad jeziorkiem położonym przy szlaku. Miejsce wybrane nieprzypadkowo - dostęp do (słodkiej) wody do zagotowania, czy uzdatnienia do picia (zabrałam filtr, ale Damian ma tabletki uzdatniające, którymi się dzieli), a i umyć się opcjonalnie z grubsza można.
To akurat sadzawka, jeziorko jest obok. |
A oto mój namiocik :) Będzie osobny post o nim, a tymczasem LINK do modelu |
Budziki ustawiamy jakoś tak na spokojnie, bodajże 9, czy 9.30. Tyle, że gdy akurat zaczynamy się wiercić w swoich namiotach, zaczyna się też coś innego. Deszcz. Odczekujemy, aż odpuści, ogarniamy siebie i graty i dopiero około południa ruszamy w dół, pełni nadziei, że pogoda pozwoli nam spokojnie zejść. Damian jeszcze zdąży stwierdzić, że idąc, będziemy mieć ładny widok. Nie mija pięć minut, jak szlag trafia zarówno widok, jak i wszelkie chęci jego oglądania. Leje. No nic, dobrze, że udało nam się zwinąć namioty, idziemy. Miejsce złudnej nadziei zastępują obawy o zejście odcinkiem z łańcuchami. Głupio byłoby się połamać zaraz na początku wyjazdu.
Pierwsze krople już mnie wtedy dosięgały... |
Zejście obłańcuchowanym odcinkiem gładkich skał, choć ich fragment na zdjęciu może nie wygląda jakoś bardzo złowieszczo, naprawdę nie należało do przyjemnych. Podkreślam, że co innego jest iść na lekko, a co innego z mega balastem na plecach. Na dół, po dwóch godzinach od wymarszu, docieramy mokrzy jak szmaty do podłogi i z lekka zniechęceni. Dziś już nie ma sensu uderzać na jakikolwiek szlak, nie sprzyja temu ani pogoda, ani nasze przemoknięte morale. Docieramy do szosy (droga E10, ciągnąca się wzdłuż Lofotów) i obieramy kierunek na wioskę Å (ona naprawdę nazywa się jedną literą, czyta się "o", a oznacza to rzeczkę bądź strumyk). Po drodze, w Sorvagen, natrafiamy na sklep Joker, gdzie zaopatrujemy się w piwko (cena za puszkę to, bagatela, około 40 NOK). Na Lofotach sklepów jest mało, więc może komuś przyda się informacja, że tam akurat takowy można znaleźć. Poza Jokerem w Sorvagen, na Moskenesoi jest jeszcze sklep połączony ze stacją benzynową w Reine (piwa brak, bo to stacja), trochę dalej w Reine jest też Coop. Któregoś dnia zajrzymy też do Bunnpris'a w Ramberg, ale to już Flakstadoya.
W drodze do Å. |
I to również w drodze. |
Biwakowalibyśmy gdzieś tutaj, ale nie wolno. Damian robi zdjęcie morskiemu ptactwu, które na skale ma swoje siedlisko i drze się niemiłosiernie. |
A to już "nasze" jezioro. |
Po rozstawieniu namiotu, przygotowuję sobie kolację i odpalam piwko. To z Lofotami w nazwie nie było bynajmniej najtańsze w sklepie, ale poświęciłam tych parę koron, by mieć fajny rekwizyt do zdjęcia. ;)
I dzisiejsze przemoknięcie odchodzi w niepamięć... ;) |
Menażkę dostałam w niespodziewanym gratisie z wyżebranym ;) od Decathlonu namiotem. I tak musiałabym kupić, więc przyjęłam z wdzięcznością. W zestawie miseczka i komplet sztućców. TUTAJ macie link do niej.
Jedno z moich ulubionych dań z oferty Summit to eat. |
Samo Å jest naprawdę mikroskopijne i choć ma swoich wielbicieli, to mi jakoś szczególnie nie przypada do gustu. Co w sumie może być poniekąd kwestią pogody.
Chociaż nad jeziorem podoba mi się akurat bardzo. Zdjęcie zrobione w nocy. |
To wprawdzie deser, ale ja zjadłam na śniadanie, bo kto mi zabroni? ;) |
Kawa (wprawdzie z saszetki i mało przypominająca kawę) być musi! |
Nazajutrz niespiesznie (pośpiech w ogóle nie będzie nam towarzyszył na Lofotach) się zbieramy, sprawdzamy autobus i planujemy podjechać nim do Reine. Wzdłuż drogi E10 jeżdżą (rzadko) autobusy, których rozkład możecie sprawdzić np. TUTAJ (będąc na Lofotach korzystałam z innej stronki, ale nie mogę jej teraz znaleźć). Tak naprawdę, w obrębie jednej wyspy można spokojnie chodzić pieszo, bo nie są to wielkie odległości, no ale nam się akurat tego dnia nie chciało, woleliśmy zostawić siły na bardziej górskie wędrówki. Przy drodze nie ma chodników (poza mostami), jedynie tam, gdzie są tunele, bokiem odbija ścieżka dla pieszych. W większości miejsc da się iść poboczem za barierką, czasem jednak trzeba iść brzegiem szosy. Nie jest to komfortowe, ale ruch nie jest wielki, a kierowcy raczej są życzliwie nastawieni i ostrożni. Za przejazd z Å do Reine płacimy 45 NOK od osoby.
Aaaleee autobus jest dopiero koło południa, w oczekiwaniu nań nie omieszkuję zajrzeć do sklepu z pamiątkami. No i, ten tego, poznajcie Dżordża. :)
Reine to bodajże najbardziej rozpoznawalne i najczęściej fotografowane miejsce na Lofotach. Sama tyle razy patrzyłam na zdjęcia stąd, że aż dziwnie się czuję, będąc tutaj i mogąc skonfrontować wrażenia z oglądania cudzych kadrów z pełnowymiarową rzeczywistością. Tutaj też w powietrzu unosi się zapach ryby (zdjęcia w internecie rybą nie pachniały ;) ), ale, dla odmiany, zamiast głów, suszą się tu głównie tusze. Kręcimy się po miasteczku, robimy zdjęcia, odpoczywamy przy stacji benzynowej, a potem na spokojnie decydujemy, co dalej.
Ta charakterystyczna góra zwie się Olstinden. |
Tymczasem postanawiamy iść na Veinestinden. Skoro nie zeszliśmy do jego podnóży ze szczytu Munken, to teraz musimy dotrzeć tam, pokonując ścieżkę wzdłuż fiordu. Cofamy się zatem kawałek z Reine drogą, którą tu przyjechaliśmy i po półgodzinnym spacerze docieramy do Djupfjorden. Wbijamy się w ścieżkę, która wzdłuż niego wiedzie, pomiędzy drzewami i krzakami i wkrótce ogarnia nas kurwica. Wybaczcie, ale ciężko to określić inaczej.
Nieostrożność na lofockich szosach nie popłaca... |
Tu jeszcze mamy siłę się śmiać. |
O, tyle odeszliśmy od szosy. A zajęło nam to ponad godzinę i pozostawiło trwałe rysy na psychice. |
Na powyższym zdjęciu widać po prawej stronie wodospad. To wzdłuż niego będziemy iść pod górę, by dotrzeć do położonej ponad nim dolinki. Na razie dobijamy do leżącej na końcu fiordu chatki, przy której urządzamy zasłużony odpoczynek.
A w fiordzie znajduję muszelkę z perełką :) |
Po dotarciu na brzeg dolinki, postanawiamy rozbić tutaj namioty, aby w nich zostawić graty i dalej pójść na lekko. W tym czasie jednak psuje się pogoda, toteż zamierzamy poczekać, aż się poprawi. Na Munken weszliśmy dla zasady - widoków nam poskąpił. Tu chcemy, pragniemy z głębi naszych jestestw je jednak mieć. Jest popołudnie, pada. Czekamy do wieczora - też pada. Nastawiamy budziki na noc (w końcu tutejsze noce o tej porze roku są jasne) - pada, a jakże. Wczesnym rankiem, bez zaskoczenia - też pada, ale stopniowo zaczyna iść ku lepszemu.
To mi akurat średnio smakowało... |
Nasz Veinestinden Base Camp. ;) |
No i tam gdzieś po prawo to chyba jest Munken. |
Idzie się w sumie spoko. Trafiają się miejsca z błotem nie do ominięcia, ale na to, to ja już przestaję powoli zwracać uwagę. Buty przemokną, to i wyschną, chrzanić to. A jak nie, to będę chodzić w mokrych. Do przełęczy, czy raczej ogromnego wypłaszczenia, ścieżka jest stroma, potem czeka nas jeszcze łagodne podejście na sam wierzchołek.
Już na podejściu, jak się człowiek rozejrzy, to coś tam może zobaczyć. No, ale najwięcej czeka nas na szczycie. I to jest drugi najlepszy moment wyjazdu. Podchodzę te ostatnie metry, przyspieszam, bo chcę już. Bo wiem, że będzie niewypowiedzianie pięknie. Bo po to tu przyjechałam. Bo opłacało się przeczekać wieczór, noc i poranek i wstrzelić w tę pogodę.
Damian już naciesza oczy widokiem. Ja lada moment dołączę. :) |
To samo, co na zdjęciu wyżej, ale na zbliżeniu. Widoczny fiord, wzdłuż którego będziemy iść za parę dni na plażę Bunes, po dołynięciu do Vindstad. Po prawej stronie widać też szczyt Helvetestinden (chociaż trochę się zlewa z jakimś wyższym wierzchołkiem). |
Na pierwszym planie Olstinden. |
Kobieta podróżniczo spełniona ;) |
Prawdopodobnie odnalazłabym tam zgubiony kawałek siebie, który kiedyś wystrzelił mi w kosmos i nie wiem gdzie wylądował.
OdpowiedzUsuńTwoje relacje są przegenialne! Świetnie się je czyta! Masz talent :D
OdpowiedzUsuńprzepraszam, że nie na temat - ale mam pytanie techniczne:
OdpowiedzUsuńczy coś się zmienił z fejbukiem? nie otwiera mi się od około tygodnia;
pozdrawiam
zmieniłam adres profilu, a jeszcze nie podmieniłam linka na blogu, zaraz to poprawię
UsuńBardzo ciekawa i obszerna relacja. Gratuluję.
OdpowiedzUsuńCzy jedyną opcją w przypadku lofotów jest nocleg w namiocie?
OdpowiedzUsuńNie, w większości miasteczek są hotele bądź kwatery prywatne. Tyle że uprzedzam, że Norwegia jest bardzo droga.
UsuńTen "jakiś wierzchołek obok" Munkena to też Munken - tyle, że południowy wierzchołek. Zwykły szlak trekkingowy prowadzi na północny szczyt, ale na ten drugi też można wejść :) Munken = Mnisi
OdpowiedzUsuńCześć, dzięki za wpisy i zdjęcia, nie tylko z Norwegii, zaglądam regularnie :) Mam pytanie, może będziesz wiedzieć... Czy z Munken da się wejść na Veinestinden? Są blisko siebie, grań wygląda łatwo... Masz może jakieś informacje na ten temat? Pozdrowienia
OdpowiedzUsuń