sobota, 27 lipca 2019

Lofoty - część pierwsza: Munken, Å, Reine i Veinestinden

Mój dziadek, który, ujmując to eufemicznie, nie jest wielkim entuzjastą moich, czy to bliższych, czy dalszych, wyjazdów (nie ze złośliwości, tylko dlatego, że się martwi), dowiedziawszy się, że lecę do Norwegii zapytał, po co, skoro już tam byłam. Ano, byłam. Stawiając przed dwoma laty stopę na norweskiej ziemi (relacje TUTAJ, TUTAJ i TUTAJ a TUTAJ tekst o prawie Allemannsretten, które pozwala na biwakowanie w tym kraju nieomalże wszędzie), nie wiedziałam jednak jeszcze nawet, że istnieją Lofoty, niewielki archipelag wysp, położony na północy tego kraju. Dowiedziałam się w jakiś czas potem, zobaczywszy w internecie zdjęcie przedstawiające górskie szczyty, wyrastające prosto z morza, ciasno ściśnięte na niedużych wyspach, otoczone fiordami i mnóstwem jezior. I natychmiast zapragnęłam tam pojechać.

A potem było jak zawsze. Marzenie tliło się gdzieś tam z tyłu głowy, a życie biegło swoim utartym torem. Dotychczas na dalsze wyjazdy jeździłam raczej z kimś, ciężko mi było podjąć decyzję o podróży samodzielnie. Zadziałał impuls. Wizzair otworzył połączenie z Gdańska bezpośrednio do Bodo, skąd na Lofoty można się dostać promem. Dotychczas do Bodo trzeba było lecieć drugim samolotem, albo jechać pociągiem z Oslo, generalnie więcej kasy i kombinowania. A tu nagle bezpośredni samolot. Przeczytałam radosną nowinę w internecie około południa, do wieczora chodziła mi ona po głowie. Poszłam spać, przebudziłam się koło czwartej i, nie mogąc z powrotem zasnąć, zerknęłam na fejsa, instagrama i...kupiłam sobie bilety lotnicze na czerwiec. Nie omieszkałam się tym faktem pochwalić na rudym fejsbuku, co zaowocowało znalezieniem towarzystwa - odezwał się do mnie Damian, którego poznałam dwa lata wcześniej na kursie lawinowym.

A zatem jedziemy razem. Jeszcze przed samym wyjazdem problemu nastręcza nam kwestia ubezpieczenia. Większość ubezpieczalni uznaje bowiem Lofoty za... część Arktyki, ponieważ leżą za kołem podbiegunowym i przez to wyłącza je z ochrony ubezpieczeniowej. Ostatecznie decydujemy się na PZU Wojażer (zamieszczam to info, bo sporo osób o to pytało, więc zainteresowanie tematem wygląda na duże).

Bagaż rejestrowany (duży plecak) waży 23 kg, do tego ze 2 kilo elektroniki w małym plecaczku,
a na miejscu dojdzie jeszcze gaz i zapas wody...
Ale kocham ten stan - wielki plecak, podróż, ja!


Lot mamy w niedzielę wczesnym popołudniem (za bilety dałam około 900 zł w dwie strony, dokupowałam większy bagaż), do Gdańska ruszam już w sobotę wieczorem. Całą noc spędzam w autobusie, a rankiem dostaję się na lotnisko, gdzie po pewnym czasie dociera też Damian. Lot upływa spokojnie. Gdy zniżamy się do lądowania, możemy obserwować góry w pobliżu Bodo - pokryte są w dużej mierze śniegiem. Na Lofotach powinno jednak być go już mało, przed wyjazdem dostałam sporo zdjęć od czytelników. Po wylądowaniu udajemy się na poszukiwania gazu do kuchenek. Zahaczamy o jakiś sklep, gdzie wprawdzie gazu nie kupujemy, bo mieli tylko jeden kartusz, ale doznajemy drobnego szoku. Damian chciał sobie wziąć małe piwo, którego mu nie sprzedano z racji dnia tygodnia. W niedzielę mają zakaz. Gaz udaje nam się kupić na stacji benzynowej (70 NOK za większy kartusz). Do ważącego dwadzieścia parę kilo plecaka dokładam jeszcze kartusz i zapas wody, robi się naprawdę ciężko. Po zakupach udajemy się już do portu, gdzie wkrótce dowiadujemy się, że prom będzie opóźniony o ponad dwie godziny. Czekamy zatem, korzystając z gniazdek w poczekalni podładowujemy telefony, czas płynie leniwie. Wreszcie przypływa prom, wypluwa z siebie dziesiątki samochodów, kamperów, a nawet autobusów, czekamy, aż wszyscy wyjadą i wysiądą i w końcu dostajemy się na pokład. Jest już dość późny wieczór, ale stwierdzić to można wyłącznie patrząc na zegarek, bo niebo wciąż jest błękitne. Od dziś, przez dziesięć dni nie uświadczymy ciemności - za kołem podbiegunowym panuje dzień polarny, słońce wprawdzie trochę pomarańczowieje na wieczór, ale nie zachodzi. Nota bene, mamy piękną pogodę... przynajmniej na razie. Trwająca nad Lofotami dobra pogodowa passa załamie się w chwilę po naszym przyjeździe.

Koszt biletu na prom to 227 NOK. Pasażerowie piesi kupują bilety tuż przed przypłynięciem promu, nie da się kupić ich przez internet, ani na miejscu na przyszłość. Rozkład promów sprawdzić można na TEJ stronie - jednak, żeby wyświetliły się godziny połączeń, trzeba wybrać rodzaj biletu i jak zaznaczycie, że jesteście pieszymi, to się Wam nie wyświetli, bo NIE. Więc jakby co, to zaznaczajcie, że macie samochód albo motor, czy co tam jeszcze innego, to nie zobowiązuje do zakupu, a pozwala zerknąć w rozkład.




Ruszając z Bodo mamy ładne widoki, więc stoję na zewnątrz i robię trochę zdjęć. Piździ tam jednak straszliwie, więc chowam się do wnętrza promu i wkrótce zasypiam. Przeprawa trwa ponad trzy godziny. Ze snu budzi mnie głos Damiana: "Gosia, już coś widać". O, jaka ja jestem wdzięczna, że mnie wtedy obudził. To był dla mnie zdecydowanie najlepszy moment wyjazdu. W sensie nie wybudzenie z drzemki, tylko to pierwsze spojrzenie na Lofoty. Oto są, rysują się przede mną na złotym horyzoncie. No dobra, one zawsze tam były. Ale ja jestem, jestem tutaj, już prawie w miejscu, które kiedyś znalazłam w internecie i tak bardzo zechciałam zobaczyć, odkryć i poznać. Spełnia się moje marzenie, materializuje się przed moimi oczami. Jak to smakuje? Nie da się opisać, jeśli nie wiecie, to spróbujcie kiedyś sami, polecam. ;)




Dopływamy do Moskenes, niewielkiej miejscowości na wyspie Moskenesoya. Ogólnie, spędzimy na tej wyspie (a przynajmniej ja, bo Damian na chwilę się odłączy) praktycznie cały wyjazd, bo okaże się, że zdecydowanie jest tu co robić. Moskenesoya uznawana jest za najciekawszą krajobrazowo z wysp, które należą do Lofotów. Czy słusznie? Jedyne, co mogę potwierdzić, to, że owszem, jest ciekawa. Czy ciekawsza od innych, tego nie wiem, bo na Flakstadoyę zajechałam w sumie tylko po to, żeby kupić w sklepie piwo, a gdzie indziej nie zapuściłam się w ogóle.

Orzeł...odpłynął ;)
A zatem jest około północy, jest jasno i jesteśmy w Moskenes. Coś musimy ze sobą zrobić. Preferowalibyśmy pójście spać. Jest tu kamping, ale nawet gdybyśmy się skusili, to pan na wjeździe doń informuje nas, że przepełniony. Moskenes to zasadniczo dziura, ale mimo to rozbić się tu nie ma gdzie. Idziemy w stronę Sorvagen, licząc, że nieopodal znajdzie się jakiś kawałek otwartego terenu. Udaje się, rozbijamy namioty i idziemy lulu. Dziwnie tak, tak jakby... w środku dnia.

Na śniadanko pyszna (serio!) owsianka z Summit to eat,
a w tle Tindstinden (choć jeszcze o tym nie wiem), na który wejdę pod koniec wyjazdu (o czym też jeszcze nie wiem).
Fakt panowania na Lofotach dnia polarnego zezwala na brak pośpiechu - nie trzeba się zrywać z rana, bo i nie trzeba z niczym zdążyć przed zmrokiem. A zatem wysypiamy się do syta, a potem niespiesznie ogarniamy i ruszamy na Munken (drogowskazy kierują na Munkebu, nie jestem pewna, czy jest to zamienna nazwa szczytu, czy raczej chodzi o miejsce pod szczytem, gdzie stoi domek), głównie zresztą dlatego, że jesteśmy tuż przy szlaku nań prowadzącym. I może jeszcze dlatego, że chyba wszyscy, którzy przyjeżdżają na Lofoty, na Munken wchodzą, to zdaje się popularna górka. Zresztą potem okaże się, że szlaki na nią prowadzą z co najmniej dwóch różnych miejsc. Co niekoniecznie jest widoczne na mapie.

Na tym fragmencie widać wszystkie miejsca, które pojawią się w tej części relacji.
A propos mapy, to przed wyjazdem udało mi się zakupić jedynie taką w skali 1:100 000. Jest ona niestety, siłą rzeczy, bardzo mało dokładna. Damian w Austrii, gdzie na co dzień mieszka, kupił mapę 1:50 000, ja zakupiłam identyczną już na miejscu, w miejscowości Å, w sklepie z pamiątkami. Jest ona dostępna też na przykład w Reine, na stacji benzynowej, jak też w Ramberg, w sklepie przy informacji turystycznej. Koszt to 239 lub 229 NOK, w zależności od miejsca. Warto ją nabyć, chociaż to wciąż zupełnie inny rodzaj mapy, niż ten, który znamy z rodzimych wydawnictw. Szlaki, czy ścieżki pozaznaczane są bardzo skąpo, wielu popularnych dróg na tej mapie po prostu nie ma. Ale lepsze to niż nic.

To nie Munken, to Tindstinden.
Parę dni zresztą zajmuje mi jako takie nabranie orientacji w topografii Moskenesoi.

Podążamy wzdłuż jeziora Stuvdalsvatnet, początkowo po raczej płaskim terenie. Przy tabliczce, widocznej na zdjęciu trzeba odbić w prawo i tam zaczyna się dość ostre podejście po gładkich skałach, w którym pomagają łańcuchy. I, nie powiem, przydają się, zwłaszcza jak się co nieco dźwiga. "Nie chciałbym tędy schodzić w deszczu" - stwierdza Damian, na co ja mu przytakuję. Planujemy schodzić inną drogą, ale ponieważ jej nie znajdziemy, to cóż... tak, będziemy właśnie tędy schodzić w całkiem upierdliwym deszczu. Ale to później.


Widoczny szczyt podobno nazywa się Brynliskartinden.
Wyżej szlak wije się, dość zresztą monotonnie, po wzgórkach i dolinkach. W oddali wyłania się grupa szczytów, wśród których prawdopodobnie jest i nasz Munken.

Munken to, zdaje się, ten niewybitny wypierdek po lewej stronie.


Zerknięcie w tył (i w dół -  na Sorvagen) i przy okazji odnotowanie zmian w pogodzie.
Po około czterech godzinach spokojnego podejścia (a od pewnego momentu - zejścia) docieramy do miejsca, opisanego na mapie jako Munkebu. Jest tam domek (Munkebu hytte), prawdopodobnie maleńkie schronisko, ale zamknięte - schroniska w Norwegii trzeba rezerwować z wyprzedzeniem, klucz dostaje się pocztą, ale wymagane jest bycie bodajże członkiem jakiegoś tam towarzystwa. Odpoczywamy jakiś czas przy domku.



Po odpoczynku ruszamy w górę, zastanawiając się, co by tu zrobić z plecakami, których nie chce nam się za bardzo wnosić na szczyt. Mając już kawałek podejścia za sobą, zostawiamy je przy jednym z namiotów, rozbitych obok szlaku, oczywiście pytając wcześniej jego właścicieli, czy możemy tak zrobić. To dopiero pierwszy dzień trekingu, więc poza sprzętem biwakowym, zapasem ciuchów itp. nosimy też ze sobą jedzenie na cały, dziesięciodniowy wyjazd, zrzucenie z siebie balastu jest zatem dość zbawienne dla naszych pleców, dla tempa podejścia zresztą też. A namiot jest dobrym punktem orientacyjnym, żeby je potem bez problemu odnaleźć, bo szlak... szlak jest niby jeden (oficjalnego nie ma wcale), ale de facto to wydeptana w wielu miejscach ścieżka, zejdziemy - zupełnie niechcący - jakąś całkiem inną jej odnogą. Bez żadnych trudności, na lekko, w godzinę podchodzimy na szczyt Munken.



Widoki nie powalają nas na ziemię, bo i ich za bardzo nie widzimy. Czyste poranne niebo odeszło w niebyt, zasnuło się chmurą. Tragedii jeszcze nie ma, niedosyt - owszem. Z wierzchołka mającego 769 m n.p.m. bywa, że widać więcej, ojjj dużo więcej.


O, a tam w dole widać Djupsfjorden, znad którego staruje alternatywny szlak na Munken i gdzie, za sprawą obecności owego szlaku, mogliśmy zejść, gdybyśmy tylko wówczas wiedzieli, że takowy istnieje, bo na mapie go niestety nie było. Wylądujemy tam, tak czy owak, tyle że idąc naokoło, parę (a dokładnie to dwa) dni później, celując w Veinestinden.


A to obok to chyba właśnie Veinestinden, na który zajdziemy z zupełnie innej strony.
Jakiś wierzchołek tuż obok.

Czekać nie ma na co, nie zanosi się, żeby to się miało rozwiać, raczej będzie tylko gorzej. Schodzimy więc. Plan jest następujący: zejść, zabrać plecaki, znaleźć dogodne miejsce na biwak (bo w pobliżu Munkebu hytte biwakować nie wolno), rozbić biwak. Wcześniej zastanawialiśmy się, czy by nie pójść nazajutrz na Hermannsdalstinden, ale gdy ten wyłania się chwilami zza chmur, to widać, że śniegu na nim jeszcze w bród. Odpuszczamy.

Munkebu hytte
Wzniesienie Djupfjordheia
Kolacyjka :)
Dobre liofy w dłuższej podróży to podstawa. Coś jeść trzeba, chce się ciepłego i pożywnego, a to zapewnia żywność liofilizowana. Po całym dniu łazikowania smakuje podobno wszystko, ale... sorry, mnie jednak nie. Zdarzyło mi się jeść naprawdę dość ohydne liofy i jednak wolę, żeby to, co wsuwam po dniu spędzonym na szlaku, było nie tylko ciepłe i pożywne, ale też smaczne. Liofilizaty Summit to eat wstępnie przetestowałam już wcześniej (link TUTAJ), więc do Norwegii zabrałam je bez obaw. Tę potrawkę akurat odrobinę bym posoliła, ale wychodzę z założenia, że lepiej, żeby liof był za mało słony, niż zbyt słony. Ostrość za to w sam raz. Poza wołowinką, między innymi fasolka i marchew. Brzusio pełny i zadowolony.

Ocena smaków poszczególnych dań:

- Owsianka z malinami - pycha, nic dodać, nic ująć. 5/5 (link)
- Gulasz wołowy z ziemniakami - do posolenia. Dużo warzyw, lekka ostrość, pożywne i smaczne. 4,5/5 (link)
- Tikka z kurczakiem - baaardzo dobre, może nie wygląda zachęcająco (breja z ryżu), ale nadrabia smakiem. Jedno z moich ulubionych dań z oferty. 5/5 (link)
- Makaron z serem - no z tym daniem się do końca nie polubiliśmy. To wciąż całkiem smaczne i sycące jedzonko, jak na warunki polowe, ale moim kubkom smakowym włączyła się lekka wybredność. ;) 3,5/5 (link)
- Deser custard z jabłkami i płatkami owsianymi - bardzo dobra przekąska np. na śniadanie. Nie za słodka i nie pachnąca chemią, jak to się zdarza z owocowymi owsiankami np. z biedronki. 5/5 (link)
- Spagetti bolognese - idealne, jak zrobione we własnym garnku! 5/5 z dużym wykrzyknikiem. (link)
- Smażony kurczak z ryżem - dużo warzyw, ale ogólnie trochę nie mój smak. 4/5 (link)

I tak, to jest reklama (ale szczera). Dzięki paru współpracom mogłam sobie w ogóle pozwolić na ten wyjazd. Staram się zamieścić w tej relacji jak najwięcej przydatnych informacji i jak najciekawiej przedstawić własne wrażenia. Reklamy są tylko od czasu do czasu, tak jak w telewizji. Albo w gazecie. Albo na youtubie. Przeżyjesz to jakoś?


Kamping organizujemy sobie nad jeziorkiem położonym przy szlaku. Miejsce wybrane nieprzypadkowo - dostęp do (słodkiej) wody do zagotowania, czy uzdatnienia do picia (zabrałam filtr, ale Damian ma tabletki uzdatniające, którymi się dzieli), a i umyć się opcjonalnie z grubsza można.

To akurat sadzawka, jeziorko jest obok.
A oto mój namiocik :)
Będzie osobny post o nim, a tymczasem LINK do modelu
Brak zmroku nie przeszkadza mi w zaśnięciu, w spaniu w sumie też nie. Budzę się parę razy nocą, ale to akurat u mnie normalne (przypomnijcie sobie początek tej opowieści, traktujący o tym, w jakich okolicznościach kupiłam bilety na samolot). Jedyne, co odróżnia to budzenie, od tego w domu, to to, że za każdym razem jestem święcie przekonana, że już jest rano. A jest na ten przykład... pierwsza w nocy.

Budziki ustawiamy jakoś tak na spokojnie, bodajże 9, czy 9.30. Tyle, że gdy akurat zaczynamy się wiercić w swoich namiotach, zaczyna się też coś innego. Deszcz. Odczekujemy, aż odpuści, ogarniamy siebie i graty i dopiero około południa ruszamy w dół, pełni nadziei, że pogoda pozwoli nam spokojnie zejść. Damian jeszcze zdąży stwierdzić, że idąc, będziemy mieć ładny widok. Nie mija pięć minut, jak szlag trafia zarówno widok, jak i wszelkie chęci jego oglądania. Leje. No nic, dobrze, że udało nam się zwinąć namioty, idziemy. Miejsce złudnej nadziei zastępują obawy o zejście odcinkiem z łańcuchami. Głupio byłoby się połamać zaraz na początku wyjazdu.

Pierwsze krople już mnie wtedy dosięgały...

Zejście obłańcuchowanym odcinkiem gładkich skał, choć ich fragment na zdjęciu może nie wygląda jakoś bardzo złowieszczo, naprawdę nie należało do przyjemnych. Podkreślam, że co innego jest iść na lekko, a co innego z mega balastem na plecach. Na dół, po dwóch godzinach od wymarszu, docieramy mokrzy jak szmaty do podłogi i z lekka zniechęceni. Dziś już nie ma sensu uderzać na jakikolwiek szlak, nie sprzyja temu ani pogoda, ani nasze przemoknięte morale. Docieramy do szosy (droga E10, ciągnąca się wzdłuż Lofotów) i obieramy kierunek na wioskę Å (ona naprawdę nazywa się jedną literą, czyta się "o", a oznacza to rzeczkę bądź strumyk). Po drodze, w Sorvagen, natrafiamy na sklep Joker, gdzie zaopatrujemy się w piwko (cena za puszkę to, bagatela, około 40 NOK). Na Lofotach sklepów jest mało, więc może komuś przyda się informacja, że tam akurat takowy można znaleźć. Poza Jokerem w Sorvagen, na Moskenesoi jest jeszcze sklep połączony ze stacją benzynową w Reine (piwa brak, bo to stacja), trochę dalej w Reine jest też Coop. Któregoś dnia zajrzymy też do Bunnpris'a w Ramberg, ale to już Flakstadoya.

W drodze do Å.
I to również w drodze.
Po kilkukilometrowym marszu wzdłuż szosy, urozmaicanym popadującym od czasu do czasu, ale już nie bez przerwy, deszczem docieramy do wioski rybackiej Å. Tu w zasadzie kończy się Moskenesoya, a przynajmniej jej skomunikowana szosą część. Drogę E10 wieńczy tunel, za nim jest spory parking, na którym stacjonują głównie kampery, a przy parkingu budynek z informacją turystyczną, sklepem z pamiątkami i łazienką - ta ostatnia jest otwarta całą dobę, co pozwoli się w miarę normalnie umyć. Za parkingiem jest kawałek ładnego otwartego terenu. Niestety - dość gęsto rozstawione tabliczki "no camping" nie pozostawiają złudzeń, że tu rozbić się nie wolno. Damian, który, w przeciwieństwie do mnie, biegle włada angielskim, idzie podpytać, czy zatem gdzieś indziej można. Dowiaduje się, że: "Nooooo...możecie nad jeziorem". Idziemy zatem nad jezioro Agvatnet (tuż przed tunelem w prawo dróżką, bądź za tunelem w prawo pod suszarniami). Brzeg jeziora okazuje się idealnym i doprawdy pięknym miejscem na biwak.

Biwakowalibyśmy gdzieś tutaj, ale nie wolno.
Damian robi zdjęcie morskiemu ptactwu, które na skale ma swoje siedlisko i drze się niemiłosiernie.
A to już "nasze" jezioro.

Po rozstawieniu namiotu, przygotowuję sobie kolację i odpalam piwko. To z Lofotami w nazwie nie było bynajmniej najtańsze w sklepie, ale poświęciłam tych parę koron, by mieć fajny rekwizyt do zdjęcia. ;)

I dzisiejsze przemoknięcie odchodzi w niepamięć... ;)

Menażkę dostałam w niespodziewanym gratisie z wyżebranym ;) od Decathlonu namiotem. I tak musiałabym kupić, więc przyjęłam z wdzięcznością. W zestawie miseczka i komplet sztućców. TUTAJ macie link do niej.

Jedno z moich ulubionych dań z oferty Summit to eat.
Skoro już jestem w słynnym Å, bodajże najkrócej nazywającej się miejscowości na świecie, udaję się na spacer po nim. Zwiedzać jednak za bardzo nie ma czego - owszem, znajdują się tu muzea związane z historią rybołówstwa, ale to temat nie dla mnie. A, właśnie! Nie wspomniałam jeszcze, że wali tutaj rybą. Tuż przy wspomnianym wcześniej parkingu, rozstawione są drewniane konstrukcje, będące suszarniami... rybich głów. To ostatnie, to tak zwany sztokfisz, podobno masowo eksportowany do Afryki, gdzie gotuje się na nim zupę. Specyficzny zapach, żeby nie powiedzieć wprost, że smród, roznosi się na setki metrów i nie da się przed nim schować. Damian odkrywa skrót pomiędzy naszym biwakiem, a parkingiem (nie tyle parking nas interesuje, co łazienka przy nim), który wiedzie dokładnie pod suszarniami. Tam powietrze jest aż gęste od fetoru, a widok - cóż, dość upiorny.



Samo Å jest naprawdę mikroskopijne i choć ma swoich wielbicieli, to mi jakoś szczególnie nie przypada do gustu. Co w sumie może być poniekąd kwestią pogody.

Chociaż nad jeziorem podoba mi się akurat bardzo.
Zdjęcie zrobione w nocy.
To wprawdzie deser, ale ja zjadłam na śniadanie, bo kto mi zabroni? ;)
Kawa (wprawdzie z saszetki i mało przypominająca kawę) być musi!

Nazajutrz niespiesznie (pośpiech w ogóle nie będzie nam towarzyszył na Lofotach) się zbieramy, sprawdzamy autobus i planujemy podjechać nim do Reine. Wzdłuż drogi E10 jeżdżą (rzadko) autobusy, których rozkład możecie sprawdzić np. TUTAJ (będąc na Lofotach korzystałam z innej stronki, ale nie mogę jej teraz znaleźć). Tak naprawdę, w obrębie jednej wyspy można spokojnie chodzić pieszo, bo nie są to wielkie odległości, no ale nam się akurat tego dnia nie chciało, woleliśmy zostawić siły na bardziej górskie wędrówki. Przy drodze nie ma chodników (poza mostami), jedynie tam, gdzie są tunele, bokiem odbija ścieżka dla pieszych. W większości miejsc da się iść poboczem za barierką, czasem jednak trzeba iść brzegiem szosy. Nie jest to komfortowe, ale ruch nie jest wielki, a kierowcy raczej są życzliwie nastawieni i ostrożni. Za przejazd z Å do Reine płacimy 45 NOK od osoby.

Aaaleee autobus jest dopiero koło południa, w oczekiwaniu nań nie omieszkuję zajrzeć do sklepu z pamiątkami. No i, ten tego, poznajcie Dżordża. :)



Reine to bodajże najbardziej rozpoznawalne i najczęściej fotografowane miejsce na Lofotach. Sama tyle razy patrzyłam na zdjęcia stąd, że aż dziwnie się czuję, będąc tutaj i mogąc skonfrontować wrażenia z oglądania cudzych kadrów z pełnowymiarową rzeczywistością. Tutaj też w powietrzu unosi się zapach ryby (zdjęcia w internecie rybą nie pachniały ;) ), ale, dla odmiany, zamiast głów, suszą się tu głównie tusze. Kręcimy się po miasteczku, robimy zdjęcia, odpoczywamy przy stacji benzynowej, a potem na spokojnie decydujemy, co dalej.


Ta charakterystyczna góra zwie się Olstinden.
Tuż obok Reine wyrasta szczyt Reinebringen. Prawdopodobnie - przynajmniej logistycznie - najłatwiejszy do zdobycia na wyspach - bo na szlak wyrusza się wprost z szosy, nie trzeba drałować żadną doliną, czy upierdliwym brzegiem fiordu (jak bardzo brzeg fiordu może być upierdliwy - przekonamy się jeszcze dziś). Niestety, Reinebringen jest akurat zamknięty, z powodu remontu szlaku. Będziemy tamtędy przechodzić i mieć okazję zaobserwować prace przy jego budowie - wygląda na to, że do samego szczytu ułożone będą wyciosane, równiutkie, kamienne schody. Cóż, na Reinebringen nie wejdziemy, szkoda. Albo i nie szkoda - bo to zawsze jakiś pretekst (i to całkiem niezły), żeby tu wrócić. ;)

Tymczasem postanawiamy iść na Veinestinden. Skoro nie zeszliśmy do jego podnóży ze szczytu Munken, to teraz musimy dotrzeć tam, pokonując ścieżkę wzdłuż fiordu. Cofamy się zatem kawałek z Reine drogą, którą tu przyjechaliśmy i po półgodzinnym spacerze docieramy do Djupfjorden. Wbijamy się w ścieżkę, która wzdłuż niego wiedzie, pomiędzy drzewami i krzakami i wkrótce ogarnia nas kurwica. Wybaczcie, ale ciężko to określić inaczej.

Nieostrożność na lofockich szosach nie popłaca...
Stojąc na szosie i spoglądając na koniec zatoki i maleńką, stojącą tam bryłę chatki, mamy wrażenie, że to niedaleko i śmigniemy tą leśną ścieżką w trymiga. Tymczasem już na dzień dobry przychodzi nam się zmierzyć z dużą skałą, której pokonanie nie jest ani łatwe, ani bezpieczne, a przynajmniej nie, jak się ma na plecach tyle, ile my mamy. Serio, stojąc pod tym, wyrastającym ni z tego ni z owego w lesie skalnym koniem, nie bardzo mamy pomysł, jak się na niego wdrapać. Udaje się w końcu i szczęśliwi ruszamy dalej, wierząc, że gorzej już być nie może.
Tu jeszcze mamy siłę się śmiać.
No i faktycznie, gorzej już może i nie jest - takich przygód, jak wspinaczka na około trzymetrową skałkę może i nie będzie. Ale ścieżka okazuje się w najwyższym stopniu okropna. Z ziemi wystają korzenie, niemiłosierne błoto sprawia, że trzeba się łapać pni i gałęzi drzew, żeby na nim nie jeździć dupskiem, co i rusz trzeba pokonywać jakieś mniejsze bądź większe głazy, tu kucnąć (przysiady z przeszło dwudziesto-kilogramowym balastem...no sama radość!), tam się podciągnąć, a roślinność bezustannie zahacza o plecak. Do tego ścieżka wije się to w górę, to w dół. A człowiek z ciężkim plecakiem taki jest strasznie niegramotny, przechyla się razem z nim na boki. Wszystko to, wymieszane razem męczy przeokrutnie. To, co miało być lekkim spacerem, okazuje się być nie lada przeprawą. Opuszczamy wreszcie zarośla, po około półtoragodzinnej walce, zniszczeni psychicznie.

O, tyle odeszliśmy od szosy. A zajęło nam to ponad godzinę i pozostawiło trwałe rysy na psychice.


Na powyższym zdjęciu widać po prawej stronie wodospad. To wzdłuż niego będziemy iść pod górę, by dotrzeć do położonej ponad nim dolinki. Na razie dobijamy do leżącej na końcu fiordu chatki, przy której urządzamy zasłużony odpoczynek.


A w fiordzie znajduję muszelkę z perełką :)
Z dołu ścieżka nie jest zbyt dobrze widoczna - ogólnie, to szlaku jako takiego tu nie ma, ale chodzić można, jak praktycznie wszędzie w Norwegii - więc obawiamy się, że znowu będzie ciężko. Tymczasem podchodzi się nam nienajgorzej. Jedynym problemem są wielkie płaskie skalne płyty, na które trzeba uważać (bywają wilgotne), coby na nich nie polecieć. A, no i błoto. W kolejnych częściach pokażę Wam, jak najczęściej wygląda błoto na Lofotach.




Po dotarciu na brzeg dolinki, postanawiamy rozbić tutaj namioty, aby w nich zostawić graty i dalej pójść na lekko. W tym czasie jednak psuje się pogoda, toteż zamierzamy poczekać, aż się poprawi. Na Munken weszliśmy dla zasady - widoków nam poskąpił. Tu chcemy, pragniemy z głębi naszych jestestw je jednak mieć. Jest popołudnie, pada. Czekamy do wieczora - też pada. Nastawiamy budziki na noc (w końcu tutejsze noce o tej porze roku są jasne) - pada, a jakże. Wczesnym rankiem, bez zaskoczenia - też pada, ale stopniowo zaczyna iść ku lepszemu.

To mi akurat średnio smakowało...
Wreszcie, około 11-tej możemy ruszyć. Okrążamy jeziorko z naszej prawej strony i rozpoczynamy podejście.

Nasz Veinestinden Base Camp. ;)
No i tam gdzieś po prawo to chyba jest Munken.

Idzie się w sumie spoko. Trafiają się miejsca z błotem nie do ominięcia, ale na to, to ja już przestaję powoli zwracać uwagę. Buty przemokną, to i wyschną, chrzanić to. A jak nie, to będę chodzić w mokrych. Do przełęczy, czy raczej ogromnego wypłaszczenia, ścieżka jest stroma, potem czeka nas jeszcze łagodne podejście na sam wierzchołek.


Już na podejściu, jak się człowiek rozejrzy, to coś tam może zobaczyć. No, ale najwięcej czeka nas na szczycie. I to jest drugi najlepszy moment wyjazdu. Podchodzę te ostatnie metry, przyspieszam, bo chcę już. Bo wiem, że będzie niewypowiedzianie pięknie. Bo po to tu przyjechałam. Bo opłacało się przeczekać wieczór, noc i poranek i wstrzelić w tę pogodę.

Damian już naciesza oczy widokiem. Ja lada moment dołączę. :)
Dobijam na wierzchołek i lekko odejmuje mi mowę, ale nie na tyle, żeby nie rzucić czegoś w stylu staropolskiego PKP. ;) Przybijam z Damianem piątkę i wymieniamy się wrażeniami. Jego są takie same, jak moje. Teraz możemy powiedzieć, że byliśmy na Lofotach. Teraz, choć domyślamy się, że do końca wyjazdu pogoda nie będzie nas rozpieszczać, możemy mieć satysfakcję, że przynajmniej raz, bez chmur zobaczyliśmy to, o co nam chodziło. No, to popatrzcie i Wy, choć zdjęcia (przynajmniej te moje) tego nie oddadzą...


To samo, co na zdjęciu wyżej, ale na zbliżeniu.
Widoczny fiord, wzdłuż którego będziemy iść za parę dni na plażę Bunes, po dołynięciu do Vindstad.
Po prawej stronie widać też szczyt Helvetestinden (chociaż trochę się zlewa z jakimś wyższym wierzchołkiem).

Na pierwszym planie Olstinden.



Kobieta podróżniczo spełniona ;)
O zejściu z Veinestinden opowiem już w kolejnych częściach relacji. Zabiorę Was w nich też na plażę Kvalvika i szczyt Ryten, kolejną słynną plażę - Bunes, opowiem o tym, jakie emocje mną targały, gdy wchodziłam na Helvetestinden i wreszcie wejdziecie ze mną na Tindstinden. A na razie lecę do Gruzji. ;)




9 komentarzy:

  1. Prawdopodobnie odnalazłabym tam zgubiony kawałek siebie, który kiedyś wystrzelił mi w kosmos i nie wiem gdzie wylądował.

    OdpowiedzUsuń
  2. Twoje relacje są przegenialne! Świetnie się je czyta! Masz talent :D

    OdpowiedzUsuń
  3. przepraszam, że nie na temat - ale mam pytanie techniczne:
    czy coś się zmienił z fejbukiem? nie otwiera mi się od około tygodnia;

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zmieniłam adres profilu, a jeszcze nie podmieniłam linka na blogu, zaraz to poprawię

      Usuń
  4. Bardzo ciekawa i obszerna relacja. Gratuluję.

    OdpowiedzUsuń
  5. Czy jedyną opcją w przypadku lofotów jest nocleg w namiocie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, w większości miasteczek są hotele bądź kwatery prywatne. Tyle że uprzedzam, że Norwegia jest bardzo droga.

      Usuń
  6. Ten "jakiś wierzchołek obok" Munkena to też Munken - tyle, że południowy wierzchołek. Zwykły szlak trekkingowy prowadzi na północny szczyt, ale na ten drugi też można wejść :) Munken = Mnisi

    OdpowiedzUsuń
  7. Cześć, dzięki za wpisy i zdjęcia, nie tylko z Norwegii, zaglądam regularnie :) Mam pytanie, może będziesz wiedzieć... Czy z Munken da się wejść na Veinestinden? Są blisko siebie, grań wygląda łatwo... Masz może jakieś informacje na ten temat? Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń