wtorek, 27 sierpnia 2019

Lofoty - część druga: plaża Kvalvika i Ryten


Poprzednią część relacji z Lofotów, którą macie TUTAJ, zakończyłam na szczycie Veinestinden, z którego to, jak tylko pozbieraliśmy z ziemi szczęki i zrobiliśmy jakieś tysiąc pińcet zdjęć na głowę, musieliśmy zejść. Zejście nie przedstawiało większych problemów, poza błotem, do którego na tym etapie wyjazdu zaczęliśmy się już przyzwyczajać. Poniżej miejsca, w którym zostawiliśmy namioty czekało nas też powtórne pokonanie stromych i gdzieniegdzie wilgotnych skalnych płyt - tam trzeba było zachować wzmożoną ostrożność.


Błoto na zejściu z Veinestinden.


Model namiotu TUTAJ.
Pyszota! Więcej o tych liofach TUTAJ.
Wspomniane strome płyty.
Tak w ogóle, to wspomnę, że szlak na Veinestinden nie jest zbytnio popularny. Trochę ludzi się tam kręci, ale na pewno nie tyle, co na Munken, czy na Helvetestinden. Na mapach, które mieliśmy żadna ścieżka w pobliżu nie była zaznaczona, a o tym, że w ogóle da się tam wejść, dowiedzieliśmy się z przewodnika, którego pokserowane strony - zapisane po niemiecku - miał ze sobą Damian.

Po pokonaniu stromizny urządzamy odpoczynek nad fiordem, w tym samym, co wczoraj miejscu. Po kilku minutach zbliżają się do nas dwaj młodzieńcy, jak mniemam Polacy, bo już z daleka usłyszałam jakieś "bez kitu", no ale zagadują po angielsku, po czym siadają w pewnej odległości od nas i... włączają muzykę na głośniczku. Jakiś hip hop, którego słów nie słyszę, ale wyłapane po jakimś czasie z rozmowy zdanie o Morskim Oku utwierdza mnie w przekonaniu, że i hip hop zapewne jest polski. Zerkam wymownie na Damiana, na co on reaguje przyłożeniem palca do ust. No nie, z takimi rodakami, to i mnie się nie chce integrować.

Nabieramy sił, bo czeka nas ponowne zmierzenie się ze ścieżką wiodącą wzdłuż fiordu, której "uroki" opisywałam w pierwszej części relacji. Na kilkumetrowej skałce już w pobliżu szosy decydujemy się po prostu zrzucić plecaki, bo kompletnie nie wiemy, jak poradzić sobie z zejściem z niej z nimi na plecach. Po czym, gdy odpoczywamy nad wodą, dostrzegamy ludzi wychodzących z lasu... jakimś obejściem omijającym tę fantastyczną przeszkodę. No, okej, dobrze wiedzieć.


Szczyt Reinebringen - niestety aktualnie zamknięty dla ruchu turystycznego ze względu na remont szlaku.
Idąc wzdłuż szosy, docieramy do Reine, głównie po to, by dowiedzieć się, że na stacji benzynowej nie kupimy piwa, a pobliski Coop lada moment będzie zamknięty. Sprawdzamy rozkład autobusów i decydujemy się pojechać do Ramberg, bo, po pierwsze: stamtąd będziemy mieć w miarę blisko do Fredvang, do którego zamierzamy jutro dotrzeć, by odwiedzić plażę Kvalvika, po drugie (niemniej istotne): w Ramberg jest otwarty do 22-giej Bunnpris. A kto jak kto, ale my dzisiaj zasłużyliśmy na piwko. Za autobus płacimy 96 NOK od osoby. Wysiadamy pod samiuteńkim sklepem, ja zostaję na dworze z plecakami, a Damian w te pędy leci po życiodajny napój. Wraca jakiś dziwnie rozbawiony. "Bardzo chce ci się piwa?" - pyta, a ja wyczuwam w tym pytaniu złośliwość. Niepewnie, ale zgodnie z prawdą odpowiadam, że tak, owszem, całkiem bardzo, na co on prezentuje mi puszkę piwa... bezalkoholowego. Jest po godzinie 20-tej. O tej porze alkoholu nie sprzedają. To nie jest kraj dla spragnionych ludzi.

No i tak sobie siedzimy na ławeczkach, Damian ze swoim bezalkoholowym sikaczem, ja z pepsi i paprykowymi chrupkami, bo Norwegia z alkoholizmem walczy, ale do poziomu cholesterolu się póki co za bardzo nie wtrąca.

- Ale mieliśmy party hard - rzuca na koniec Damian
- Będziesz rzygać? - pytam profilaktycznie ja

Jest już wieczór, czas najwyższy rozejrzeć się za miejscem do spania. Odchodzimy jakiś kilometr od miasteczka w stronę, z której przyjechaliśmy. Płaskiego i niezamieszkałego terenu tam pod dostatkiem, wybieramy miejsce nieopodal suszarni ryb i rozbijamy namioty.






Na co dzień śmigam w soczewkach, więc takiej mnie jeszcze raczej nie znacie ;)
Piękny wieczór niestety nie zwiastował równie stabilnego pogodowo dnia następnego. Chociaż nie wiem, czy akurat na brak stabilności powinnam narzekać - do popołudnia stabilnie padało. Tyle tylko, że zanim na dobre zaczęło, udało nam się zwinąć namioty i przenieść się pod sklep. Tam dopiero - siedząc na betonie pod daszkiem - zjedliśmy śniadanko. Przy okazji skorzystaliśmy z toalety (płatna, wyłącznie kartą), zrobiliśmy zakupy (upragnione piwo), a ja z nudów poszłam oglądać pamiątki w sklepiku przy informacji turystycznej. Na oglądaniu się nie skończyło. Do rogatej ferajny dołączyła Mery. ;)


Deszcz wprawdzie nie przestał zupełnie padać, ale jakoś koło drugiej po południu stwierdziliśmy, że nie ma co tu dłużej siedzieć i wyruszyliśmy ku Fredvang. Droga wiedzie szosą, długa jest i żmudna.

Na mapie widać, że z Ramberg na Kvalvikę zrobiliśmy niezły kawałek.

Choć miejscami całkiem urokliwa...
My dotrzemy do parkingu, z którego na plażę pójdziemy szlakiem zaznaczonym na tej mapce na niebiesko
(a wracać będziemy tym zaznaczonym na czerwono).
Gdy wreszcie opuszczamy asfalt, do plaży pozostaje nam już tylko dwukilometrowy trekking, wiodący w dużej mierze błotnistym terenem, ale tu akurat ktoś pomyślał - są drewniane kładki. Najpierw pniemy się pod górę, by potem zejść w dół do plaży. Deszcz nie omieszkuje padać, wiatr wiać, na kamulcach na zejściu jest dość ślisko i przewracam się ze dwa razy.



Plaża Kvalvika wrażenie robi na mnie średnie. Oczywiście w dużej mierze wynika to z warunków atmosferycznych, wierzę, że skąpana w słońcu może być piękna i rzeczywiście zasługuje wtedy na miano rajskiej. Niestety, podczas naszego pobytu jest głównie ponura.

W nieustępującej mżawce rozstawiamy namioty i szybko zaszywamy się w ich wnętrzach. Napełniam brzuszek liofem, odpalam piwko i serial ściągnięty na telefon (tylko jeden odcinek, gdyż muszę oszczędzać baterię - panel słoneczny na tym wyjeździe kariery nie zrobi, powerbank się powoli wyczerpuje, a najbliższe ogólnodostępne gniazdko daleeekooo...) i czekam na poprawę pogody. Szału dziś już nie będzie, ale późnym wieczorem przynajmniej deszcz ustępuje i udaje mi się pójść na muszelkowe łowy. Nie ma ich tu za wiele i nie grzeszą zbytnią urodą, ale ja i tak wpadam w trans - tak już mam, że muszelki mogę zbierać godzinami i jest to zajęcie, które mi się nie nudzi.

Choć ma w sobie, obok mięska, zieloną fasolkę i kukurydzę, to danie akurat średnio mi podchodzi.

Bo i co tu innego robić w taką pogodę?

Fajnie, że ktoś to pozbierał. Jeszcze fajniej by było, gdyby to zabrał, zamiast upiększyć tą kupą śmieci samiuteńki środek plaży...
Ten szczyt to Ryten - wejdziemy tam jutro.


Tatrzańska kozica z plecakiem w lamy na norweskiej plaży? Dla Rejczel nie ma rzeczy niemożliwych. ;)


Nazajutrz zbieramy się dopiero około południa - nie pamiętam, dlaczego tak późno, ale w sumie powód mógł być raczej tylko jeden - zapewne rano padało. Idziemy na Ryten, szczyt o wysokości 542 m n.p.m.  wyrastający tuż ponad plażą. Szlak jest wyraźny i banalny, miejsca najbardziej zagrożone błotem znów wyłożone są kładkami, a ludzi tu mnóstwo. Zarówno plaża Kvalvika, jak i szczyt Ryten to jedne z cieszących się największą popularnością miejsc na Lofotach - łatwo dostępne z Fredvang niezbyt długim, a na pewno niespecjalnie wymagającym szlakiem (dodatkowo poprowadzonym tak, że można zrobić pętelkę - choć to opcja problematyczna dla tych, którzy pozostawili samochód na którymś z tutejszych parkingów), a całkiem ładne. Przy lepszej pogodzie zapewne nawet zachwycająco piękne. Ech.





Szlak wyprowadza na przełęcz, a dopiero potem zakręca już docelowo na szczyt. Do tej przełęczy trzeba będzie potem wrócić.




Na wierzchołku góry Ryten jest słynna skałka, którą większość z Was zapewne gdzieś kiedyś na jakimś zdjęciu widziała. Ludzie pozują na niej, przybierając przeróżne pozycje, nierzadko wręcz zwisają z niej, trzymając się jej krawędzi rękami. Jeśli osoba robiąca zdjęcie odpowiednio się ustawi, to łapie w kadr nie tylko pozującego osobnika, ale też położoną kilkaset metrów niżej plażę. Zawsze wydawało mi się, że to wrażenie wiszenia nad przepaścią, ujęte na tego typu zdjęciach, to tylko złudzenie, a zaraz pod skałką musi rozpościerać się jakaś łagodna i obszerna trawiasta półka. Otóż... nie. Wprawdzie osoba wisząca ze skałki nie zwisa bezpośrednio nad czeluścią, ale, gdyby zdarzyło jej się spaść, to w takową raczej bez wątpienia poleci. Te wszystkie wygibasy uwiecznione na szczycie Ryten są dokładnie tak bardzo ryzykowne, na jakie wyglądają.

Ja sobie po prostu usiadłam ;)
Na szczycie łapie nas deszcz, do tego bardzo mocno wieje, a zatem nie spędzamy tam dużo czasu. Schodzimy z powrotem do Fredvang - ale innym szlakiem, niż ten, którym dotarliśmy na plażę. W międzyczasie chmury nieco się podnoszą i pozwalają na podziwianie okolicy. Ładnie tu.







Pieszo doszliśmy aż do skrzyżowania szosy odbijającej do Fredvang z drogą E10, tam rozsiedliśmy się na przystanku i oczekiwaliśmy na autobus, jednakże Damianowi udało się skutecznie zagadać do pary Polaków, którzy zatrzymali się tu "na widoki", aby podrzucili nas do Reine.

Na Lofotach nawet wędrowanie szosą ma swój urok :)
Przejazd do Reine jest posunięciem strategicznym - na kilka godzin bunkrujemy się w budynku stacji benzynowej, aby podładować elektronikę. Oczywiście robimy tam jakieś zakupy, żeby nie siedzieć zupełnie za darmo (są stoliki i krzesełka dla klientów). Wieczorem udajemy się na szukanie miejsca pod biwak. W tym celu oddalamy się od Reine jakieś trzy kilometry i dopiero tam, trochę klucząc pomiędzy domkami przy bocznych uliczkach, znajdujemy odpowiednią miejscówkę.


Olstinden tym razem oglądany z bliska.

W tym tekście to tyle, będzie jeszcze jedna część lofockiej relacji, w której zabiorę Was na plażę Bunes, oraz wejdziemy na dwa szczyty: Helvetestinden i Tindstinden. :)




8 komentarzy:

  1. Bardzo fajnie mi się czytało, nawet szło się pośmiać. :) Widoki zapierają dech w piersiach, to co to musi być na żywo. Cudowna wyprawa, zdjęcia rewelacyjne. Bardzo miło spędziłam czas. Pozdrawiam serdecznie. :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie tam! Fajnie czytać, jak się komuś marzenia spełniają :) PS. Jakbym gdzieś w norweskiej głuszy polski hip hop usłyszała, to po chińsku zaczęłabym mówić, a do własnych rodaków bym się nie przyznała ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Uważacie się za lepszych bo nie słuchacie hip-hopu czy jak?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, jak Damian, ale ja uważam się za lepszą, bo nie słucham w górach muzyki na głośniczku. ;) Do hip hopu nic nie mam. :)

      Usuń
    2. Tu nie o gatunek muzyki chodzi, tylko o fakt słuchania z głośnika na łonie natury. Odrobina empatii: ktoś wyjechał z dala od cywilizacji żeby odpocząć i się wyciszyć, więc nie narzucam mu się z moim gustem muzycznym, tylko używam słuchawek. Tylko tyle - patrzmy trochę dalej niż czubek własnego nosa.

      Usuń
    3. No cóż ja z kolei uważam się za lepszego bo nie piję piwa w górach :P to jest równie „dziwne” kryterium oceniania innych. Żeby była jasność ja osobiście w ogóle nie słucham muzyki w górach ale niektórzy jej słuchają i absolutnie nie uważam ich za gorszych. Zwłaszcza że z wpisu Gosi wynika że nie była ona jakoś specjalnie głośna skoro nie dało się nawet rozpoznać czy słowa są po polsku. Proponuję więcej luzu i wyrozumiałości dla innych, nie oceniać ich na podstawie mało znaczącego aspektu. No i więcej dystansu do siebie i do innych, także do mojego wpisu. Pozdrawiam

      Usuń
  4. No nie wiem, dla mnie nie ma nic gorszego niż ludzie, którzy katują innych swoją muzyką, czy to w górach czy na plaży czy nawet pod blokiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się. Natomiast jest różnica między katowaniem kogoś muzyką a słuchaniem jej na tyle cicho że nie jesteśmy w stanie nawet stwierdzić w jakim jest języku. A tak zrozumiałem z tego opisu, może się mylę ale tak zrozumiałem

      Usuń