Poprzednią część relacji z Lofotów, którą macie
TUTAJ, zakończyłam na szczycie Veinestinden, z którego to, jak tylko pozbieraliśmy z ziemi szczęki i zrobiliśmy jakieś tysiąc pińcet zdjęć na głowę, musieliśmy zejść. Zejście nie przedstawiało większych problemów, poza błotem, do którego na tym etapie wyjazdu zaczęliśmy się już przyzwyczajać. Poniżej miejsca, w którym zostawiliśmy namioty czekało nas też powtórne pokonanie stromych i gdzieniegdzie wilgotnych skalnych płyt - tam trzeba było zachować wzmożoną ostrożność.
|
Błoto na zejściu z Veinestinden. |
|
Pyszota! Więcej o tych liofach TUTAJ. |
|
Wspomniane strome płyty. |
Tak w ogóle, to wspomnę, że szlak na Veinestinden nie jest zbytnio popularny. Trochę ludzi się tam kręci, ale na pewno nie tyle, co na Munken, czy na Helvetestinden. Na mapach, które mieliśmy żadna ścieżka w pobliżu nie była zaznaczona, a o tym, że w ogóle da się tam wejść, dowiedzieliśmy się z przewodnika, którego pokserowane strony - zapisane po niemiecku - miał ze sobą Damian.
Po pokonaniu stromizny urządzamy odpoczynek nad fiordem, w tym samym, co wczoraj miejscu. Po kilku minutach zbliżają się do nas dwaj młodzieńcy, jak mniemam Polacy, bo już z daleka usłyszałam jakieś "bez kitu", no ale zagadują po angielsku, po czym siadają w pewnej odległości od nas i... włączają muzykę na głośniczku. Jakiś hip hop, którego słów nie słyszę, ale wyłapane po jakimś czasie z rozmowy zdanie o Morskim Oku utwierdza mnie w przekonaniu, że i hip hop zapewne jest polski. Zerkam wymownie na Damiana, na co on reaguje przyłożeniem palca do ust. No nie, z takimi rodakami, to i mnie się nie chce integrować.
Nabieramy sił, bo czeka nas ponowne zmierzenie się ze ścieżką wiodącą wzdłuż fiordu, której "uroki" opisywałam w pierwszej części relacji. Na kilkumetrowej skałce już w pobliżu szosy decydujemy się po prostu zrzucić plecaki, bo kompletnie nie wiemy, jak poradzić sobie z zejściem z niej z nimi na plecach. Po czym, gdy odpoczywamy nad wodą, dostrzegamy ludzi wychodzących z lasu... jakimś obejściem omijającym tę fantastyczną przeszkodę. No, okej, dobrze wiedzieć.
|
Szczyt Reinebringen - niestety aktualnie zamknięty dla ruchu turystycznego ze względu na remont szlaku. |
Idąc wzdłuż szosy, docieramy do Reine, głównie po to, by dowiedzieć się, że na stacji benzynowej nie kupimy piwa, a pobliski Coop lada moment będzie zamknięty. Sprawdzamy rozkład autobusów i decydujemy się pojechać do Ramberg, bo, po pierwsze: stamtąd będziemy mieć w miarę blisko do Fredvang, do którego zamierzamy jutro dotrzeć, by odwiedzić plażę Kvalvika, po drugie (niemniej istotne): w Ramberg jest otwarty do 22-giej Bunnpris. A kto jak kto, ale my dzisiaj zasłużyliśmy na piwko. Za autobus płacimy 96 NOK od osoby. Wysiadamy pod samiuteńkim sklepem, ja zostaję na dworze z plecakami, a Damian w te pędy leci po życiodajny napój. Wraca jakiś dziwnie rozbawiony. "Bardzo chce ci się piwa?" - pyta, a ja wyczuwam w tym pytaniu złośliwość. Niepewnie, ale zgodnie z prawdą odpowiadam, że tak, owszem, całkiem bardzo, na co on prezentuje mi puszkę piwa... bezalkoholowego. Jest po godzinie 20-tej. O tej porze alkoholu nie sprzedają. To nie jest kraj dla spragnionych ludzi.
No i tak sobie siedzimy na ławeczkach, Damian ze swoim bezalkoholowym sikaczem, ja z pepsi i paprykowymi chrupkami, bo Norwegia z alkoholizmem walczy, ale do poziomu cholesterolu się póki co za bardzo nie wtrąca.
- Ale mieliśmy party hard - rzuca na koniec Damian
- Będziesz rzygać? - pytam profilaktycznie ja
Jest już wieczór, czas najwyższy rozejrzeć się za miejscem do spania. Odchodzimy jakiś kilometr od miasteczka w stronę, z której przyjechaliśmy. Płaskiego i niezamieszkałego terenu tam pod dostatkiem, wybieramy miejsce nieopodal suszarni ryb i rozbijamy namioty.
|
Na co dzień śmigam w soczewkach, więc takiej mnie jeszcze raczej nie znacie ;) |
Piękny wieczór niestety nie zwiastował równie stabilnego pogodowo dnia następnego. Chociaż nie wiem, czy akurat na brak stabilności powinnam narzekać - do popołudnia stabilnie padało. Tyle tylko, że zanim na dobre zaczęło, udało nam się zwinąć namioty i przenieść się pod sklep. Tam dopiero - siedząc na betonie pod daszkiem - zjedliśmy śniadanko. Przy okazji skorzystaliśmy z toalety (płatna, wyłącznie kartą), zrobiliśmy zakupy (upragnione piwo), a ja z nudów poszłam oglądać pamiątki w sklepiku przy informacji turystycznej. Na oglądaniu się nie skończyło. Do rogatej ferajny dołączyła Mery. ;)
Deszcz wprawdzie nie przestał zupełnie padać, ale jakoś koło drugiej po południu stwierdziliśmy, że nie ma co tu dłużej siedzieć i wyruszyliśmy ku Fredvang. Droga wiedzie szosą, długa jest i żmudna.
|
Na mapie widać, że z Ramberg na Kvalvikę zrobiliśmy niezły kawałek. |
|
Choć miejscami całkiem urokliwa... |
|
My dotrzemy do parkingu, z którego na plażę pójdziemy szlakiem zaznaczonym na tej mapce na niebiesko
(a wracać będziemy tym zaznaczonym na czerwono). |
Gdy wreszcie opuszczamy asfalt, do plaży pozostaje nam już tylko dwukilometrowy trekking, wiodący w dużej mierze błotnistym terenem, ale tu akurat ktoś pomyślał - są drewniane kładki. Najpierw pniemy się pod górę, by potem zejść w dół do plaży. Deszcz nie omieszkuje padać, wiatr wiać, na kamulcach na zejściu jest dość ślisko i przewracam się ze dwa razy.
Plaża Kvalvika wrażenie robi na mnie średnie. Oczywiście w dużej mierze wynika to z warunków atmosferycznych, wierzę, że skąpana w słońcu może być piękna i rzeczywiście zasługuje wtedy na miano rajskiej. Niestety, podczas naszego pobytu jest głównie ponura.
W nieustępującej mżawce rozstawiamy namioty i szybko zaszywamy się w ich wnętrzach. Napełniam brzuszek liofem, odpalam piwko i serial ściągnięty na telefon (tylko jeden odcinek, gdyż muszę oszczędzać baterię - panel słoneczny na tym wyjeździe kariery nie zrobi, powerbank się powoli wyczerpuje, a najbliższe ogólnodostępne gniazdko daleeekooo...) i czekam na poprawę pogody. Szału dziś już nie będzie, ale późnym wieczorem przynajmniej deszcz ustępuje i udaje mi się pójść na muszelkowe łowy. Nie ma ich tu za wiele i nie grzeszą zbytnią urodą, ale ja i tak wpadam w trans - tak już mam, że muszelki mogę zbierać godzinami i jest to zajęcie, które mi się nie nudzi.
|
Choć ma w sobie, obok mięska, zieloną fasolkę i kukurydzę, to danie akurat średnio mi podchodzi. |
|
Bo i co tu innego robić w taką pogodę? |
|
Fajnie, że ktoś to pozbierał. Jeszcze fajniej by było, gdyby to zabrał, zamiast upiększyć tą kupą śmieci samiuteńki środek plaży... |
|
Ten szczyt to Ryten - wejdziemy tam jutro. |
|
Tatrzańska kozica z plecakiem w lamy na norweskiej plaży? Dla Rejczel nie ma rzeczy niemożliwych. ;) |
Nazajutrz zbieramy się dopiero około południa - nie pamiętam, dlaczego tak późno, ale w sumie powód mógł być raczej tylko jeden - zapewne rano padało. Idziemy na Ryten, szczyt o wysokości 542 m n.p.m. wyrastający tuż ponad plażą. Szlak jest wyraźny i banalny, miejsca najbardziej zagrożone błotem znów wyłożone są kładkami, a ludzi tu mnóstwo. Zarówno plaża Kvalvika, jak i szczyt Ryten to jedne z cieszących się największą popularnością miejsc na Lofotach - łatwo dostępne z Fredvang niezbyt długim, a na pewno niespecjalnie wymagającym szlakiem (dodatkowo poprowadzonym tak, że można zrobić pętelkę - choć to opcja problematyczna dla tych, którzy pozostawili samochód na którymś z tutejszych parkingów), a całkiem ładne. Przy lepszej pogodzie zapewne nawet zachwycająco piękne. Ech.
Szlak wyprowadza na przełęcz, a dopiero potem zakręca już docelowo na szczyt. Do tej przełęczy trzeba będzie potem wrócić.
Na wierzchołku góry Ryten jest słynna skałka, którą większość z Was zapewne gdzieś kiedyś na jakimś zdjęciu widziała. Ludzie pozują na niej, przybierając przeróżne pozycje, nierzadko wręcz zwisają z niej, trzymając się jej krawędzi rękami. Jeśli osoba robiąca zdjęcie odpowiednio się ustawi, to łapie w kadr nie tylko pozującego osobnika, ale też położoną kilkaset metrów niżej plażę. Zawsze wydawało mi się, że to wrażenie wiszenia nad przepaścią, ujęte na tego typu zdjęciach, to tylko złudzenie, a zaraz pod skałką musi rozpościerać się jakaś łagodna i obszerna trawiasta półka. Otóż... nie. Wprawdzie osoba wisząca ze skałki nie zwisa bezpośrednio nad czeluścią, ale, gdyby zdarzyło jej się spaść, to w takową raczej bez wątpienia poleci. Te wszystkie wygibasy uwiecznione na szczycie Ryten są dokładnie tak bardzo ryzykowne, na jakie wyglądają.
|
Ja sobie po prostu usiadłam ;) |
Na szczycie łapie nas deszcz, do tego bardzo mocno wieje, a zatem nie spędzamy tam dużo czasu. Schodzimy z powrotem do Fredvang - ale innym szlakiem, niż ten, którym dotarliśmy na plażę. W międzyczasie chmury nieco się podnoszą i pozwalają na podziwianie okolicy. Ładnie tu.
Pieszo doszliśmy aż do skrzyżowania szosy odbijającej do Fredvang z drogą E10, tam rozsiedliśmy się na przystanku i oczekiwaliśmy na autobus, jednakże Damianowi udało się skutecznie zagadać do pary Polaków, którzy zatrzymali się tu "na widoki", aby podrzucili nas do Reine.
|
Na Lofotach nawet wędrowanie szosą ma swój urok :) |
Przejazd do Reine jest posunięciem strategicznym - na kilka godzin bunkrujemy się w budynku stacji benzynowej, aby podładować elektronikę. Oczywiście robimy tam jakieś zakupy, żeby nie siedzieć zupełnie za darmo (są stoliki i krzesełka dla klientów). Wieczorem udajemy się na szukanie miejsca pod biwak. W tym celu oddalamy się od Reine jakieś trzy kilometry i dopiero tam, trochę klucząc pomiędzy domkami przy bocznych uliczkach, znajdujemy odpowiednią miejscówkę.
|
Olstinden tym razem oglądany z bliska. |
W tym tekście to tyle, będzie jeszcze jedna część lofockiej relacji, w której zabiorę Was na plażę Bunes, oraz wejdziemy na dwa szczyty: Helvetestinden i Tindstinden. :)
Bardzo fajnie mi się czytało, nawet szło się pośmiać. :) Widoki zapierają dech w piersiach, to co to musi być na żywo. Cudowna wyprawa, zdjęcia rewelacyjne. Bardzo miło spędziłam czas. Pozdrawiam serdecznie. :)))
OdpowiedzUsuńPięknie tam! Fajnie czytać, jak się komuś marzenia spełniają :) PS. Jakbym gdzieś w norweskiej głuszy polski hip hop usłyszała, to po chińsku zaczęłabym mówić, a do własnych rodaków bym się nie przyznała ;)
OdpowiedzUsuńUważacie się za lepszych bo nie słuchacie hip-hopu czy jak?
OdpowiedzUsuńNie wiem, jak Damian, ale ja uważam się za lepszą, bo nie słucham w górach muzyki na głośniczku. ;) Do hip hopu nic nie mam. :)
UsuńTu nie o gatunek muzyki chodzi, tylko o fakt słuchania z głośnika na łonie natury. Odrobina empatii: ktoś wyjechał z dala od cywilizacji żeby odpocząć i się wyciszyć, więc nie narzucam mu się z moim gustem muzycznym, tylko używam słuchawek. Tylko tyle - patrzmy trochę dalej niż czubek własnego nosa.
UsuńNo cóż ja z kolei uważam się za lepszego bo nie piję piwa w górach :P to jest równie „dziwne” kryterium oceniania innych. Żeby była jasność ja osobiście w ogóle nie słucham muzyki w górach ale niektórzy jej słuchają i absolutnie nie uważam ich za gorszych. Zwłaszcza że z wpisu Gosi wynika że nie była ona jakoś specjalnie głośna skoro nie dało się nawet rozpoznać czy słowa są po polsku. Proponuję więcej luzu i wyrozumiałości dla innych, nie oceniać ich na podstawie mało znaczącego aspektu. No i więcej dystansu do siebie i do innych, także do mojego wpisu. Pozdrawiam
UsuńNo nie wiem, dla mnie nie ma nic gorszego niż ludzie, którzy katują innych swoją muzyką, czy to w górach czy na plaży czy nawet pod blokiem.
OdpowiedzUsuńZgadza się. Natomiast jest różnica między katowaniem kogoś muzyką a słuchaniem jej na tyle cicho że nie jesteśmy w stanie nawet stwierdzić w jakim jest języku. A tak zrozumiałem z tego opisu, może się mylę ale tak zrozumiałem
Usuń