sobota, 13 lipca 2019

Staroleśny pokaż rogi, albo wpuść nas w swoje progi


Daaaaawno już nie zafundowałam sobie takiego wyskoku w Tatry - wyjazd nocą, jednodniowa akcja, powrót. Całodzienna senność i zmęczenie przypomniały mi zresztą, dlaczego. Wiek już trochę nie ten, po trzydziestce wolę jednak pospać. ;) No, ale, czasem jeszcze można się porwać na jakiś spontan. Nie wypalił większy wyjazd i nie za bardzo wiem, co ze sobą zrobić. Oficjalnego, wiosennego focha na Tatry już odwołałam, raczyły bowiem w końcu stopnieć. Korona już kolejny rok przypomina o sobie i domaga się dokończenia. Niby nie mam jakiegoś wielkiego ciśnienia, ale skoro zostały mi już tylko dwa szczyty, to pomysł, aby wybrać się na któryś z nich nasuwa się jakoś tak sam z siebie.

Odzywam się do Michała, który towarzyszył mi na Kończystej. Podłapuje temat, z duetu Staroleśny-Pośrednia wybiera ten pierwszy, sprawdzamy więc prognozy i celujemy w czwartek, który ma być najstabilniejszy z najbliższych dni. W czwartek wprawdzie mam fryzjera, bo wypłukałam się do blondu i czuję się nieswojo, aleee... priorytety. Na Staroleśny Szczyt wejdę jako blondynka, trudno.

Z Radomia ruszam o 1.30, trzy godziny później jestem w Krakowie, gdzie zgarnia mnie Michał. Dołącza jeszcze Tomek, znajomy Michała i jedziemy na Słowację, do Tatrzańskiej Polanki. Spodziewałam się rześkiego tatrzańskiego poranka, jednak wita nas ciepełko. Po marnych skrawkach snu w autobusie i samochodzie strasznie mi się nie chce, no ale grzecznie ruszam, trochę wlekąc się za chłopakami. Na szczęście podejście do Śląskiego Domu ciągnie się asfaltem. Panowie wprawdzie mają zakusy, by iść skrótami, ale ponieważ dżentelmeńsko oddają decyzję mnie, konsekwentnie, do samego końca napieramy szosą. Jeszcze się nachodzimy dzisiaj po kamieniach.

Chłopaki nie sprawdzają fejsa, tylko też będą zdjęcia robić ;)
Teraz mała uwaga dotycząca zdjęć w tym wpisie. Zaparowała (albo czymś się uciapała i jej nie wytarłam) mi szybka chroniąca obiektyw...w związku z czym większość zdjęć jest jakaś taka zamglona. Wartości artystycznej to one zatem nie mają (nawet nie chce mi się ich obrabiać), ale wrzucę je ze względu na wartość dokumentacyjną.

Przy Śląskim Domu robimy dłuższą przerwę na śniadanko, a potem żwawo ruszamy w górę szlakiem, prowadzącym na Polski Grzebień, wypatrując odpowiedniego żlebu. Początkowo z Michałem umawiałam się na wejście granią z Małej Wysokiej, ale ostatecznie spękałam i zaproponowałam Kwietnikowy Żleb.


Kwietnikowy Żleb ma to do siebie, że jak się go raz widziało na zdjęciu, to się go raczej z innym nie pomyli. Ewentualne wątpliwości rozwiewa bardzo wyraźna ścieżka biegnąca od szlaku do jego wylotu, w którą to bez zastanowienia skręcamy.
Na ścieżce wprowadzającej do żlebu.
U wylotu żlebu.
W początkowych partiach podejścia ścieżka jest wręcz oczywista i prowadzi nas, omijając żleb po prawej stronie. Sprawnie osiągamy wysokość (choć mnie kosztuje to dziś naprawdę bardzo wiele). Potem, wraz ze ścieżką przewijamy się na lewą stronę, a później zaczyna się heca. Szczyt (jego dwie turnie: Pawłowa i Kwietnikowa) jest widoczny mniej więcej na wprost nad nami, a jeśli już mielibyśmy skręcić w którąś stronę, kierując się na niego, to logika proponowałaby w lewo. Tymczasem ścieżka ucieka wyraźnie na prawo. Nie byłoby w tym może nic wzbudzającego obawy, gdyby nie ostrzeżenie, które otrzymał Tomek od kolegi - a mianowicie: nie władujcie się na Rogatą Turnię. A owa ścieżka kieruje jakby nie gdzie indziej, tylko na Rogatą właśnie - a przynajmniej tak nam się wydaje, bo potem, już w internetach okazuje się, że to Podufała Baszta. Swoją drogą, mała anegdotka. Jeszcze na płaskim Michał stwierdził, że skoro ja przejawiam zamiłowanie do rogatych stworzeń, to będą obserwować, gdzie mnie ciągnie i tam właśnie NIE pójdziemy. ;)

Gdzieś w środku Kwietnikowego Żlebu.
Podufała Baszta i problematyczny fragment ścieżki
W czasie, gdy dumamy nad swoimi dalszymi krokami, u góry pojawiają się jakieś postacie. Jedna zaczyna akurat pomiędzy skałami pomykać w lewo, druga schodzi ku nam, tą wyraźną ścieżką właśnie. Chłopaki wychodzą naprzeciw, coś tam gawędzą, ja w tym czasie zerkam w internety, które nic mi nie mówią. Okazuje się, że od tej ścieżki jest odbicie, które pozwala ominąć domniemaną Rogatą Turnię trochę łukiem. I tak też robimy.

Staroleśny Szczyt, a dokładnie Turnie: Pawłowa i Kwietnikowa.
W prawej części zdjęcia widać gimnastykujących się chłopaków.
Po tej chwilowej zagwozdce, dalsza droga idzie nam dość płynnie. Tu już ciężko mówić o tym, że ścieżka jest wydeptana, bo trawy tu jak na lekarstwo. A jednak ścieżkę zazwyczaj widać. Ciężko mi to wytłumaczyć komuś, kto nie chodzi poza szlakami, ale kamienie są rozsypane w specyficzny, zdradzający bytność ludzkiej stopy sposób, tu i ówdzie widać ślad po raku, no i zdarzają się kopczyki. Mniej więcej w tej części drogi zaczynają się niewielkie trudności, które dadzą o sobie znać na zejściu.


Lawirujemy pomiędzy skałami położonymi coraz bliżej grani. Gdzieś tam trzeba lekko się wspiąć, powiedziałabym, że mniej więcej jedynkowo. Nie jest to długi kawałek. Wreszcie docieramy do miejsca, skąd widać ukrytą dotychczas Tajbrową Turnię (to ta, na której jest skrzynka), zza której wychyla się też Klimkowa (z krzyżem i podobno najwyższa). Problem polega na tym, że nie bardzo wiemy, jak tam się przedostać, bo większość okolicznych skałek kończy się urwiskiem. Michał robi zwiady, zaglądając to tu, to tam. Ostatecznie znajduje skałkę, z której da się zejść, a za nią droga jest już ewidentna (o ile się dobrze orientuję, to zejście kończy się Kwietnikową Przełączką).

Po lewej Kwietnikowa, po prawej Tajbrowa Turnia.
Kwietnikowej Przełączki podchodzimy na Klimkowe Wrótka (czyli wcięcie pomiędzy turniami szczytowymi) kawałkiem bardzo kruchego i niekomfortowego z powodu tej kruszyzny terenu.


Zejście na przełączkę.
Najpierw ładujemy się na Tajbrową Turnię, gdzie robimy popas i wpisujemy się do zeszytu w skrzynce, a potem na zmianę (bo robimy sobie nawzajem zdjęcia) odwiedzamy też Klimkową, którą wypada przyklepać, bo ponoć jest najwyższa. Samo wejście na obydwie te turnie (czy też zejście z nich) nie przedstawia większych trudności, choć oczywiście trzeba się trzymać łapkami i uważać. Poruszamy się pomiędzy nimi dość swobodnie. Na pozostałe dwie turnie się nie wybieramy.

Trzynasty do WKT :)

Pogodę mamy dziś jak na zamówienie, nie spieszymy się zatem (co mnie potem będzie kosztowało czterogodzinne oczekiwanie na flixbusa w Krakowie...ale sama optowałam za piwem w hotelu, więc nie mam absolutnie do nikogo pretensji). Spędzamy zatem na szczycie całkiem sporo czasu.


Na zejściu problem sprawia opadająca spod Klimkowych Wrótek kruszyzna. Sposobem na nią jest przetrwawersowanie jej (które samo w sobie jest problematyczne, bo buty jadą na dół razem z całym podłożem) i dotarcie do skał, których można się przytrzymywać.


Kolejnym problemem jest skałka, o której wcześniej pisałam, że trzeba się na nią wspiąć. No, to teraz trzeba zejść, co jest trochę trudne i wymaga nie lada ostrożności. Z dołu wygląda ona tak:


A z góry tak:


Dalej już na spokojnie, chociaż wciąż ostrożnie, schodzimy żlebem. Trochę wysiadają nam kolana.

A po robocie... :)
Przyznaję, że Staroleśnego się bałam. W większości relacji napotykałam wzmiankę o linie (my postanowiliśmy jej nie brać, bo Michał miał info sprzed paru dni, że żlebem spokojnie da się bez), a poza tym wszyscy klasyfikują ten szczyt wysoko w hierarchii trudności Wielkiej Korony Tatr. Tymczasem najprostszą drogą okazał się on całkiem przyjazny. Nie twierdzę, że to łatwa góra, bo są miejsca, gdzie trzeba pokombinować, a i zgubić się można. Dodatkowo - dla mnie to już trzynasty kamyk do korony (a poza WKT robiłam też inne pozaszlaki), więc zdążyłam już nabrać doświadczenia. Ale chłopaki są w zbieraniu WKT trochę wcześniej i odnieśli w sumie podobne wrażenia do moich. Staroleśnego - tak jak każdej pozaszlakowej góry - bać się trochę warto, ale bez przesady. :)

No i muszę się Wam pochwalić, bo zawsze w tym temacie narzekam: JAKI JA MIAŁAM LEKKI PLECAK!!! ;)

No i sorry za te zdjęcia...

11 komentarzy:

  1. jak zwykle super opis ..dzięki młoda damo

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja się na pozaszlaki tego typu raczej nie wybiorę, bo się boję, ale fajnie poczytać, że komuś udaje się realizować swoje plany :) pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Super relacja,czytam i lubię wszystkie Twoje wpisy ale te tatrzańskie są dla mnie najlepsze. Masz jeszcze w planach Tatry w najbliższym czasie?A co ze wspomnianymi kiedyś Bieszczadami?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciałabym w tym roku dokończyć WKT... ;)
      A Bieszczady... zamiast nich pojechałam na Babią Górę

      Usuń
  4. Fajny opis, z resztą jak zwykle. Zdjęcia całkiem dobre. Wolę takie, bo nienawidzę obrabianych, są nienaturalne.

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratulacje Gosia! Nie kusiło Was wejść jeszcze na Kwietnikową Turnię? Bez liny spokojnie się da. Lekki plecak? Heh... też przujmuję taką taktykę na ten sezon :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie wiem co chcesz od tych zdjęć, są spoko:) Lubię relacje z WKT, bo sama się tam raczej nie wybiorę, także trochę nawet szkoda, że do dokończenia został tylko 1 szczyt.

    OdpowiedzUsuń
  7. Super opis, chętnie też wybrałbym się na taką trasę. Ekstra zdjęcia, na prawdę :-D

    OdpowiedzUsuń
  8. Jakbyś miała to porównać do Gerlacha to łatwiej czy trudniej zejście?
    Pozdrawiam. Piotrek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. trudno powiedzieć, Batyżowiecka na pewno orientacyjnie jak po sznurku, tutaj nie, technicznie chyba dość podobnie (aczkolwiek na Gerlachu byłam daaawnoo)

      Usuń