Poprzedni weekend, choć nie skąpiący słońca w Tatrach, ostatecznie przesiedziałam w domu, leniąc się bezczelnie. I bez żadnej ściemy przyznam się, że żalu w związku z tym nie odczuwałam. Jakieś tam drobne ukłucie wyrzutów sumienia tylko.
Bo przecież kolejny weekend z pewnością już tak pogodny nie będzie.
Ale nic to, Gośka, nic to. Minął póki co czas, gdy dom mnie parzył, a góry stanowiły formę terapii pomieszanej z ucieczką. Lub ucieczki pomieszanej z terapią. Pozostały pasją, sposobem na życie, czymś, przez pryzmat czego lubię się definiować. Ale już bez desperacji.
A tu bach, w prognozie same żółte kółka. Anbeliwybul. Trochę głupio nie skorzystać. Bartek sumiennie przegląda relacje z zaproponowanych przeze mnie tras, ale ostatecznie stwierdza, że mu się nie chce. To on wprawdzie smęcił coś ostatnio, że dawno w górach nie był, ale już ja wiem, w jakie góry on by chciał pojechać. Nie w jesienne :D.
źródło: ClimbersFingers
Mnie aż świerzbi, żeby powiedzieć, że mnie się też, bo tak w istocie jest. Ale w decydującym momencie daję sobie z liścia i się ogarniam. Jakie nie chce się? Co się nie chce? MNIE się nie chce? Co to to nie. Jadę. Odzywam się do znajomego spod Wysokiej. Tydzień wstecz pracował, teraz jest dyspozycyjny. Umawiamy się w Krakowie, kupuję bilet na autobus, spędzam nerwowy piątek: ogarnąć jakieś topo, zrzucić je na telefon, zakupy zrobić, pieniądze wypłacić i wymienić na euro, przypomnieć sobie, jak się zjeżdża, no i wrrrr, nie lubię, nie lubię, nie lubię - spakować się. A w międzyczasie wypadałoby pójść do pracy.
Wreszcie jadę. A raczej teleportuję się, bo śpię całą prawie drogę z drobnymi przerwami na przejście do dworcowej poczekalni i przesiadkę do auta. A może śpię nawet wtedy, bo w międzyczasie gubię ulubioną czapkę.
Do Smokovca dojeżdżamy jakoś koło 6-tej. Szybki rekonesans pozwala mi stwierdzić, że na zewnątrz rześko, acz mocno stabilnie - ani grama wiatru, no i zanosi się na lampę, więc długo marznąć nie będę. Ale póki co, wklejam się w ciepły fotel i dosypiam wykorzystując - jak to sam określił - guzdranie się Sławka. Ani trochę mi ono wtedy nie przeszkadza. Właściwie, to nie poprawia mi humoru wieść o tym, że już się zagarnął i możemy iść.
Podobnie, jak nie poprawia mi humoru myśl o tym, że najwyższa już pora wyjawić Wam, gdzie żeśmy się wybierali.
Ano na Sławkowski. Wtajemniczeni wycierają teraz oplute przed chwilą w akcie spazmatycznych salw śmiechu monitory, a ja mam dzięki temu chwilę , aby wytłumaczyć niewtajemniczonym, o co kaman ze Sławkowskim.
Otóż ten paskudny pagór i jeszcze paskudniejszy szlak nim wiodący, przegoniły mnie już dwukrotnie. Za pierwszym razem - bo pomimo idealnych wręcz warunków śniegowych i pogodowych, jakoś tak się wzięłam i obsrałam. Za drugim - bo przy warunkach odrobinę tylko gorszych, obsrał się ktoś idący ze mną.
Dlatego zaprzysięgłam, że szlakiem tam więcej nie idę, bo jak mi przyjdzie jeszcze kiedyś minąć Maksymiliankę i zaraz się wracać, to mnie strzeli coś bardzo brzydkiego. Wyczytałam zatem wszystko, co wyczytać można było o drodze przez Jaminę. Pozostawało już tylko spróbować.
Zmobilizowałam więc wszystkie swe siły witalne i moce motywacyjne, wzięłam głęboki oddech i wysiadłam z samochodu. Potem szło już jak z płatka. Hrebienok, rozgałęzienie szlaków, początek Doliny Staroleśnej. We łbie schemat: wyjście z lasu, głaz, mostek. Pomiędzy głazem a mostkiem: odbicie ze szlaku.
źródło: Summiter
Powieszę za coś bolesnego tego, kto to wyrysował, a zapomniał napomknąć, że chodzi o DRUGI mostek.
Wszystko bowiem zanosiło się na oczywistą oczywistość, w praktyce przebiegło natomiast tak...
Las nam się skończył. Należałoby się umówić, co do definicji słowa "las", ale zakładałam naiwnie, że kosodrzewina i rozsiane wśród niej pojedyncze drzewa lasem już nie są. Głazów od cholery i cholera też raczy wiedzieć, o który może chodzić. Podejście pod lodospady... gdy szłam tędy zimą, lodospadów widziałam wiele, teraz zaś ich oczywiście nie ma, trudno więc zlokalizować podejście pod nie.
Łatwo jednakże rozpoznać mostek. Stanąwszy na nim, mamy prawo sądzić, że zaszliśmy za daleko. Toteż wracamy się i ładujemy w pierwszą znikającą "w lesie" ścieżkę. Ścieżka, z początku bezspornie istniejąca, po kilkudziesięciu metrach niemal niknie, aby w końcu wypluć nas z kosówki... przy samiuteńkim mostku.
Znów się wracamy, ale tam innych ścieżek nie ma. Szukamy więc przy samym mostku. Mamy coś! Tniemy tym czymś wprost pod górę. Czasem mając pewność, że to coś, to ścieżka, czasem przedzierając się przez połacie kosówki. Grunt, że docieramy pod masyw i zaczynamy iść wzdłuż niego, a znajdowane przeze mnie od czasu do czasu ślady ludzkiej bytności (ekspres, jakiś kabel, kawałek styropianu) pozwalają wierzyć, że nie rozdziewiczamy właśnie terenu. Pozwalają też wierzyć, że choć teren ten na żleb nie wygląda, to może zaraz się weń przekształci.
Jedyne w co się przekształca, to jednak strome zbocze bogato przyozdobione kosówką. Ale ja muszę, no muszę przecież sprawdzić, co jest trochę dalej. Dalej, no co za pech i złośliwość losu, też nic lepszego nie widzę. Za to widzę, że będę mieć problem z zejściem na miejsce, w którym powzięłam decyzję o sprawdzaniu. Jakoś powoli, z pomocą pomysłowości Sławka, wracam, jednocześnie przysięgając na wszelkie świętości, że nigdy więcej nie pójdę na żadne zwiady.
Zrezygnowani, obieramy kierunek: dół, znów wyłażąc gdzieś przy mostku. Wtedy to robię coś prawie tak głupiego, niż niedawne przeszpiegi zbocza - mówię głośno:
- Idziemy szlakiem?
Chyba jednak obojgu nam się nie chce, gdyż podejmujemy ostatnią próbę i ruszamy dalej w głąb Doliny Staroleśnej, szukając jakiegoś innego odbicia. Idąc tak, od stu lat już nie-lasem, napotykamy głaz, tak jebutny, że zanoszący się na bycie tym, o który chodziło. Wytężam zmysły w poszukiwaniu ścieżki. Aż do momentu, gdy docieramy na mostek. Tak, na DRUGI mostek. W oddali zaś widzimy poszukiwany przez nas żleb (widzimy też, jak bardzo poprzednio błądziliśmy), więc to odbicie musi być gdzieś tutaj.
Niby musi, ale go nie ma. Wszędzie kosodrzewina. Możnaby próbować drzeć przez nią w miejscu, gdzie wydaje się to możliwe, z tym, że późno już, a darcie przez kosodrzewinę do czynności sprawnych i szybkich nie należy.
I tak oto NIE weszłam na Sławkowski po raz trzeci. Co do tego odbicia od szlaku - obstawiam, że zimą, gdy kosówki przykryje śnieg - stanie się możliwe...
Zawracamy. Teraz idziemy w dół po oszronionych kamieniach. Ano właśnie - dziwne dość. Wyżej prawie upał, a tu, na szlaku przymrozek. Po doczłapaniu do rozstaju szlaków, odbijamy tym razem na Terinkę, bo za późno jest, by uderzać na Sławkowski, ale w sam raz, by dotrzeć do wysoko położonego schronu i móc z samego rana z niego wystartować (nie mogliśmy przejść przez Czerwoną Ławkę, bo towarzysz zdeponował po drodze część bagażu).
Dojście do Terinki dłuży nam się bezlitośnie, plecaki są ciężkie, nogi już zmęczone, a tu jeszcze lód na końcówce. Z planowanych w którymś momencie 10 minut do celu, robi nam się 40. Docieramy o złotym zachodzie słońca. Potem następuje typowy schroniskowy wieczór, jakieś alko, wyjadanie plecakowych zapasów. Humor mam średni.
Ruszyłam dupsko z domu, mając dwa cele. Pierwszy znacie, drugim był Durny Szczyt, przewidziany na niedzielę. Domyślałam się, że oba nie padną - zbyt duża odległość między nimi, zbyt krótki dzień. Liczyłam bardziej na Sławkowski. Bo jednak łatwiej, bo miałam topo wgrane w mózg. A tu taki klops.
Opcje tego, co się wydarzy nazajutrz są z grubsza dwie. Albo nic z tego nie będzie i wydane na terinkowe łózio dzwadzieścia euro będzie mi się odbijać długą czkawką. Albo... hmmm, no albo tak miało być. Dziś miało nie wyjść, abyśmy mogli zregenerować i zmobilizować siły na jutro.
Ale ja serio, w ten Durny to tak sobie wierzę. Sławek już tam był, mówi, że całkiem łatwo. Martwią mnie dwójkowe trudności i zupełny brak mej orientacji, co jak i gdzie, pomimo, że czytałam i nawet mam w telefonie jakieś skany. No nie kumam jakoś tej drogi. Ogólnie mam mocne przeczucie, że będzie ciężko.
Wiem jedno: nic na siłę. Wolę mieć tę wspomnianą finansową czkawkę niż gdzieś się tam spierdzielić.
I tak się kładę spać, targam ze sobą na trzecie piętro terinkowego łóżka (bez barierki, gdyby ktoś chciał wiedzieć) te swoje przeczucia i postanowienia i zaraz już lulam jak małe dzidzi. W ubraniu, a co, prysznicowych luksusów i tak Chata Tery'ego nie oferuje, a zawsze to rano będzie szybciej.
Telefonowy budzik dzwoni jakoś cicho. Okazuje się, że to dlatego, iż dzwoni, dyndając w kieszeni polara, gdzieś pomiędzy piętrem trzecim, a drugim. Nim udaje mi się zlokalizować suwak od tej kieszeni i wyłączyć dziada, budzi się pół pokoju. No sorry, co zrobić. W góry idźta, a nie spać będziecie!
Nasycona długim, płynnym, choć stresującym (wolałabym, żeby barierka jednak była) snem, ogarniam się żwawo i sprawnie. I humor mam dla odmiany dobry. Po upływie pół godziny od własnej pobudki, zaczynam szukać Sławka i tym razem niechcący budzę wszystkich lokatorów stołówki. Współtowarzysza odnajduję w przedsionku i nakazuję się obudzić. Sama zabieram się do pichcenia tam śniadania, czyli gotowania wody na kuchence. Tak, w środku. Bo wieczorem ugotowanie jej na zewnątrz zajęło mi pół godziny.
Zaczyna kręcić się chatar, ale nic mi nie mówi. Wczoraj, meldując mnie, zagaił, że mam piękne imię. Może to mnie ratuje przed zjebką ;). Zamiast chatara podchodzi natomiast jakiś gość w średnim wieku i zaczyna nawijać. Po słowacku nawija, i czyni to tak prędko, że ni w ząb nie rozumiem, ale podskórnie czuję, że obrywa mi się za używanie ognia w schronisku. Biorę to jednak na klatę i ryzykuję opierdziel po angielsku, przyznając się, że Polką jestem i nie kumam.
Dalszy dialog odbywa się faktycznie w najuniwersalniejszym z języków, ponieważ jednak zapewne mocno go pokaleczyłam, przytoczę go już w tłumaczeniu:
- Jest taki cytat w biblii: "Boże, dziękuję ci, że nie jestem taki, jak tamci ludzie". Znasz ten cytat?
- Nie czytam biblii.
- Okej, nieważne. Jest taki cytat.
Tu następuje powtórzenie cytatu, a gdy rozmówca wymawia słowa: "tamci ludzie", to jakoś tak macha rękami i można pomyśleć, że macha nimi w kierunku sypialni.
- Ludzie, którzy śpią? - pytam więc, wciąż czując, że zaraz się okaże, że nie, wcale nie ci, co śpią, tylko że on się cieszy, że nie jest draniem gotującym wodę na schroniskowej podłodze (kamiennej - żeby ktoś nie pomyślał, że drewnianej).
- Nie, nie, nie. Nie o to chodzi. Chodzi o to, że ja mogę powiedzieć: "Boże, dziękuję ci, że jestem taki, jak ci ludzie. Że jestem taki jak wy".
- Ludzie, którzy chodzą po górach? - staram się doprecyzować, czując jak zalewa mnie ciepło.
- Tak. I którzy robią te wszystkie dziwne rzeczy. - wskazuje mnie, majstrującą przy kuchence.
- Ja też się cieszę. - stwierdzam już rozpromieniona.
Miło zaczął się ten dzień.
Ze schronu ruszamy przed siebie, a następnie trochę okrążamy masyw. Tu jeszcze jest zupełnie łatwo. Wreszcie stajemy u wylotu Klimkowego Żlebu. Nie podoba mi się. Już nie przeczuwam, że będzie ciężko, już to wiem.
Przeorganizowujemy plecaki i zostawiamy część balastu. A potem wio. Żleb jest stromy. Poruszamy się jego lewą stroną. Dno jest głębokie, wąskie, paskudne i częściowo zaśnieżone. Tam, gdzie my idziemy czysto, ale czasem lód, trzeba uważać, by przypadkiem na niego nie stanąć. I nie sturlać się na wspomniane dno.
Przejście odbywa się głównie po skałach, prawie bezustannie przy użyciu rąk. I nie to, że rączki tylko pomagają utrzymać równowagę. Na rączkach się trzeba wciągać. Co parę kroków.
Powinnam się zatem dobrze bawić. No niestety, nie tym razem. Powód pierwszy: jesień i niepewność warunków wpłynęła na wybór takiego a nie innego obuwia. Podejściówki już odpadały, bo na podejściówki nie założę raków. Mogłam wziąć stare treki, ale ostatnio na raptem 12-kilometrowym rajdzie stwierdziłam, po kilkumiesięcznej przerwie w ich użytkowaniu, że są strasznie niewygodne. Natomiast przed paroma dniami przyszły do mnie nowiuteńkie, śliczne zimówki. Solidne i twarde tak, że jak idący przodem Sławek zrzucał mi na stopę kamień, to zupełnie nie przejmowałam się, gdy nie zdążyłam jej odsunąć. Do tego naprawdę całkiem wygodne. Ale niespecjalnie nadające się na tego typu wspiny.
Mogłam wziąć jednak zwykłe treki. Choć trochę wyczuwałabym jakieś stopnie pod nogami. A jeszcze lepiej byłoby prześmignąć się tędy latem w podejściówkach. Gdybologia gdybologią, a brutalna rzeczywistość była na tamten moment taka, że zasuwałam po stromych i nieszczególnie dobrze urzeźbionych skałach w twardych butach.
Powód drugi: pod górę się jako tako idzie, ale nie opuszcza mnie myśl, że trzeba będzie jeszcze stąd zejść. Sławek ma linę, gdyby nie ta lina, to dość szybko zaczęłabym się wycofywać. I to kurde w podskokach. Możliwość użycia liny do zjazdów znacznie urealnia wizję bezpiecznego opuszczenia żlebu... jednak do końca nie uspokaja. Nie zewsząd da się zjechać, a dodatkowo każde użycie liny pożera mnóstwo czasu. Co w listopadzie znaczenie ma duże.
To nie będzie więc ulubiona z moich wycieczek. Przewijamy się przez całe mnóstwo niewielkich, ale czasem dość problematycznych prożków, bezustannie mając za plecami najeżoną kamulcami stromiznę.
I tak właściwie, to nie ma co więcej pisać. Prożek za prożkiem, a żleb zdaje się wcale nie mieć ku końcowi. Za każdą konkretniejszą trudnością Sławek mówi, że to już chyba ostatnia do przełęczy. Tiaa ;). Pogoda dobra i stabilna, ciepełko, zero wiatru. Widoki marne, bo żlebowe trzewia to rzadko jest coś pięknego, a za siebie się nie ma czasu zbytnio odwracać i oglądać. Gdzieś tam jeszcze ciśnienie podnosi mi taka jedna płaska i stroma płyta, przez którą trzeba przejść, mając aż za dobry wgląd na położone parę metrów niżej dno żlebu.
Potem jest trochę przejścia po kruszyźnie, ale z dala od jakichkolwiek krawędzi, więc głowa ma chwilę, by odpocząć. Widać już Klimkową Przełęcz. Ale dla urozmaicenia, dotarcie do niej wymaga przelezienia przez dwa strome płaty śniegu. Raki, czekan. Śnieg jeszcze podmrożony, ale wypłukany od spodu, zapada się pod nogami. A pomiędzy jego płatami kilkanaście metrów suchego terenu, na który bez sensu ściągać raki i przytraczać czekan do plecaka. Zatem też ciekawie. Wreszcie przełęcz.
Widok na północne zbocza pozwala ucieszyć się, że wczoraj nie zawojowaliśmy za dużo na Sławkowskim. Oblodzenia są imponujące.
Do szczytu wciąż kawałek, tym razem zamiast żlebowego zero plus będzie dwójeczka, czyli już w ogóle kolorowo. Już nad samą przełęczą robi się trudniej, ale jeszcze szału nie ma. Potem następują łagodne wydeptane trawersy, aż w końcu jest i nasz dwójkowy fragment. Ścianka taka. Próbuję ja, ale gdy średnio mi idzie, pomna na wczorajsze postanowienia i wiele już przypadków, gdy władowałam się w kaszanę, złażę i puszczam przodem Sławka. On idzie trochę na lewo, nieważne, trudności wydają się być podobne. Z góry drze się, że koniec dyskusji, rzuci mi linę.
Bo w żlebie dyskutowałam. Wspominałam już, ile czasu zżera lina?
No dobra, czekam na linę. Właściwie to zanim on zaasekuruje mnie, najpierw ja asekuruję jego. W końcu podchodzę i istotnie cieszę się z porzucenia pomysłu żywcowania na tej ściance. Dalej znów jakaś ścianka, ale już łatwiejsza.
Od szczytu dzieli nas jeszcze nie jakoś bardzo może trudna, ale w kosmos eksponowana grańka. Podobna trochę do tej na Cubrynie. Z kulminacyjną trudnością w postaci turniczki, której trzeba się jakoś uczepić i z niej opuścić trochę niżej. Robię ten ruch trzy razy. Dwukrotnie, mając już przestawioną prawą nogę, orientuję się, że nie mogę wyciągnąć lewej, która utknęła w zimowym bucie trochę wyżej. Uchhh...
No i ostatni kawalątek do wierzchołka. Nie wiem już sama, łatwy, czy trudny. W porównaniu do tego, co było wcześniej to raczej łatwy.
Na Durnym Szczycie meldujemy się równo w południe. Wpis do... hmm luźnych kartek w szczytowej skrzynce, bo zeszyt to to nie był. Zdjęcia, szama i w dół, bo nie młodniejemy tutaj.
Pod szczytem spit - zjeżdżamy. Następnie przekładamy linę przez solidne stanowisko z kilku lin i repów. Nad samą przełęczą zjeżdżamy, mając linę przełożoną przez głaz. Półtorej godziny. Tyle zajęły nam 3 zjazdy.
Teraz w dół po brejowatym a jednocześnie ostrym śniegu (mam poharatane nogi po zapadaniu się w nim, stuptutów już mi się nie chciało zakładać). Tym śniegiem jakoś tak długo, chyba dłużej niż na podejściu, omijając kawałek gruzowatej części.
No i na deser... schodzenie z tych wszystkich prożków. Teraz też, gdzie się da, montujemy zjazd. Przez newralgiczną płytę przechodzę uczepiona sznurka. Można by to sobie wszystko powolutku, na spokojnie, ale niebo nam pomarańczowieje. Mamy czołówki, no ba, ale lepiej byłoby jednak wygrzebać się z trudności i w ogóle - ze żlebu, nim nastanie zupełna ciemność.
Udaje się. Dosłownie w ostatniej chwili się udaje. Słońce dawno już schowało się gdzieś za Pośrednią Granią, niebo poszarzało. Dobiliśmy do pozostawionych rano gratów i pakowaliśmy je... już po ciemku. A do Terinki wracaliśmy na czuja.
Tam jeszcze miła pogawędka z napotkanymi Polakami (pozdrawiam!:) ), szybka regeneracja, parę rzuconych w powietrze bluzgów na dzisiejszą drogę i... zejście do Smokovca. Upływające w miłej atmosferze, ale już naprawdę dobijające. A potem podróż - najpierw ze Sławkiem do Krakowa, stamtąd autobusem do domu.
5 godzin snu i do rrroboty :D.
Durny Szczyt naprawdę dał mi w kość. Była to jedna z najbardziej męczących moich tatrzańskich wyryp. Męczących przede wszystkim psychicznie. Nie chcę dramatyzować. Pewnie, gdybym trafiła tam latem, miała do dyspozycji kilkunastogodzinny dzień, na nogach lżejsze buty, a w perspektywie zamiast konieczności dotarcia do odległego o ponad 300 kilometrów domu jeszcze tej samej nocy, możliwość zabiwakowania - byłoby przepysznie, a ta relacja miałaby trochę weselsze zabarwienie. Ewentualnie - gdyby to była zima, a żleb byłby zabetonowany śniegiem.
Ale cóż, było jak było :).
Wszystko bowiem zanosiło się na oczywistą oczywistość, w praktyce przebiegło natomiast tak...
Las nam się skończył. Należałoby się umówić, co do definicji słowa "las", ale zakładałam naiwnie, że kosodrzewina i rozsiane wśród niej pojedyncze drzewa lasem już nie są. Głazów od cholery i cholera też raczy wiedzieć, o który może chodzić. Podejście pod lodospady... gdy szłam tędy zimą, lodospadów widziałam wiele, teraz zaś ich oczywiście nie ma, trudno więc zlokalizować podejście pod nie.
Łatwo jednakże rozpoznać mostek. Stanąwszy na nim, mamy prawo sądzić, że zaszliśmy za daleko. Toteż wracamy się i ładujemy w pierwszą znikającą "w lesie" ścieżkę. Ścieżka, z początku bezspornie istniejąca, po kilkudziesięciu metrach niemal niknie, aby w końcu wypluć nas z kosówki... przy samiuteńkim mostku.
Znów się wracamy, ale tam innych ścieżek nie ma. Szukamy więc przy samym mostku. Mamy coś! Tniemy tym czymś wprost pod górę. Czasem mając pewność, że to coś, to ścieżka, czasem przedzierając się przez połacie kosówki. Grunt, że docieramy pod masyw i zaczynamy iść wzdłuż niego, a znajdowane przeze mnie od czasu do czasu ślady ludzkiej bytności (ekspres, jakiś kabel, kawałek styropianu) pozwalają wierzyć, że nie rozdziewiczamy właśnie terenu. Pozwalają też wierzyć, że choć teren ten na żleb nie wygląda, to może zaraz się weń przekształci.
Jedyne w co się przekształca, to jednak strome zbocze bogato przyozdobione kosówką. Ale ja muszę, no muszę przecież sprawdzić, co jest trochę dalej. Dalej, no co za pech i złośliwość losu, też nic lepszego nie widzę. Za to widzę, że będę mieć problem z zejściem na miejsce, w którym powzięłam decyzję o sprawdzaniu. Jakoś powoli, z pomocą pomysłowości Sławka, wracam, jednocześnie przysięgając na wszelkie świętości, że nigdy więcej nie pójdę na żadne zwiady.
Zrezygnowani, obieramy kierunek: dół, znów wyłażąc gdzieś przy mostku. Wtedy to robię coś prawie tak głupiego, niż niedawne przeszpiegi zbocza - mówię głośno:
- Idziemy szlakiem?
Chyba jednak obojgu nam się nie chce, gdyż podejmujemy ostatnią próbę i ruszamy dalej w głąb Doliny Staroleśnej, szukając jakiegoś innego odbicia. Idąc tak, od stu lat już nie-lasem, napotykamy głaz, tak jebutny, że zanoszący się na bycie tym, o który chodziło. Wytężam zmysły w poszukiwaniu ścieżki. Aż do momentu, gdy docieramy na mostek. Tak, na DRUGI mostek. W oddali zaś widzimy poszukiwany przez nas żleb (widzimy też, jak bardzo poprzednio błądziliśmy), więc to odbicie musi być gdzieś tutaj.
Niby musi, ale go nie ma. Wszędzie kosodrzewina. Możnaby próbować drzeć przez nią w miejscu, gdzie wydaje się to możliwe, z tym, że późno już, a darcie przez kosodrzewinę do czynności sprawnych i szybkich nie należy.
I tak oto NIE weszłam na Sławkowski po raz trzeci. Co do tego odbicia od szlaku - obstawiam, że zimą, gdy kosówki przykryje śnieg - stanie się możliwe...
Zawracamy. Teraz idziemy w dół po oszronionych kamieniach. Ano właśnie - dziwne dość. Wyżej prawie upał, a tu, na szlaku przymrozek. Po doczłapaniu do rozstaju szlaków, odbijamy tym razem na Terinkę, bo za późno jest, by uderzać na Sławkowski, ale w sam raz, by dotrzeć do wysoko położonego schronu i móc z samego rana z niego wystartować (nie mogliśmy przejść przez Czerwoną Ławkę, bo towarzysz zdeponował po drodze część bagażu).
Dojście do Terinki dłuży nam się bezlitośnie, plecaki są ciężkie, nogi już zmęczone, a tu jeszcze lód na końcówce. Z planowanych w którymś momencie 10 minut do celu, robi nam się 40. Docieramy o złotym zachodzie słońca. Potem następuje typowy schroniskowy wieczór, jakieś alko, wyjadanie plecakowych zapasów. Humor mam średni.
Ruszyłam dupsko z domu, mając dwa cele. Pierwszy znacie, drugim był Durny Szczyt, przewidziany na niedzielę. Domyślałam się, że oba nie padną - zbyt duża odległość między nimi, zbyt krótki dzień. Liczyłam bardziej na Sławkowski. Bo jednak łatwiej, bo miałam topo wgrane w mózg. A tu taki klops.
Opcje tego, co się wydarzy nazajutrz są z grubsza dwie. Albo nic z tego nie będzie i wydane na terinkowe łózio dzwadzieścia euro będzie mi się odbijać długą czkawką. Albo... hmmm, no albo tak miało być. Dziś miało nie wyjść, abyśmy mogli zregenerować i zmobilizować siły na jutro.
Ale ja serio, w ten Durny to tak sobie wierzę. Sławek już tam był, mówi, że całkiem łatwo. Martwią mnie dwójkowe trudności i zupełny brak mej orientacji, co jak i gdzie, pomimo, że czytałam i nawet mam w telefonie jakieś skany. No nie kumam jakoś tej drogi. Ogólnie mam mocne przeczucie, że będzie ciężko.
Wiem jedno: nic na siłę. Wolę mieć tę wspomnianą finansową czkawkę niż gdzieś się tam spierdzielić.
I tak się kładę spać, targam ze sobą na trzecie piętro terinkowego łóżka (bez barierki, gdyby ktoś chciał wiedzieć) te swoje przeczucia i postanowienia i zaraz już lulam jak małe dzidzi. W ubraniu, a co, prysznicowych luksusów i tak Chata Tery'ego nie oferuje, a zawsze to rano będzie szybciej.
Telefonowy budzik dzwoni jakoś cicho. Okazuje się, że to dlatego, iż dzwoni, dyndając w kieszeni polara, gdzieś pomiędzy piętrem trzecim, a drugim. Nim udaje mi się zlokalizować suwak od tej kieszeni i wyłączyć dziada, budzi się pół pokoju. No sorry, co zrobić. W góry idźta, a nie spać będziecie!
Nasycona długim, płynnym, choć stresującym (wolałabym, żeby barierka jednak była) snem, ogarniam się żwawo i sprawnie. I humor mam dla odmiany dobry. Po upływie pół godziny od własnej pobudki, zaczynam szukać Sławka i tym razem niechcący budzę wszystkich lokatorów stołówki. Współtowarzysza odnajduję w przedsionku i nakazuję się obudzić. Sama zabieram się do pichcenia tam śniadania, czyli gotowania wody na kuchence. Tak, w środku. Bo wieczorem ugotowanie jej na zewnątrz zajęło mi pół godziny.
Zaczyna kręcić się chatar, ale nic mi nie mówi. Wczoraj, meldując mnie, zagaił, że mam piękne imię. Może to mnie ratuje przed zjebką ;). Zamiast chatara podchodzi natomiast jakiś gość w średnim wieku i zaczyna nawijać. Po słowacku nawija, i czyni to tak prędko, że ni w ząb nie rozumiem, ale podskórnie czuję, że obrywa mi się za używanie ognia w schronisku. Biorę to jednak na klatę i ryzykuję opierdziel po angielsku, przyznając się, że Polką jestem i nie kumam.
Dalszy dialog odbywa się faktycznie w najuniwersalniejszym z języków, ponieważ jednak zapewne mocno go pokaleczyłam, przytoczę go już w tłumaczeniu:
- Jest taki cytat w biblii: "Boże, dziękuję ci, że nie jestem taki, jak tamci ludzie". Znasz ten cytat?
- Nie czytam biblii.
- Okej, nieważne. Jest taki cytat.
Tu następuje powtórzenie cytatu, a gdy rozmówca wymawia słowa: "tamci ludzie", to jakoś tak macha rękami i można pomyśleć, że macha nimi w kierunku sypialni.
- Ludzie, którzy śpią? - pytam więc, wciąż czując, że zaraz się okaże, że nie, wcale nie ci, co śpią, tylko że on się cieszy, że nie jest draniem gotującym wodę na schroniskowej podłodze (kamiennej - żeby ktoś nie pomyślał, że drewnianej).
- Nie, nie, nie. Nie o to chodzi. Chodzi o to, że ja mogę powiedzieć: "Boże, dziękuję ci, że jestem taki, jak ci ludzie. Że jestem taki jak wy".
- Ludzie, którzy chodzą po górach? - staram się doprecyzować, czując jak zalewa mnie ciepło.
- Tak. I którzy robią te wszystkie dziwne rzeczy. - wskazuje mnie, majstrującą przy kuchence.
- Ja też się cieszę. - stwierdzam już rozpromieniona.
Miło zaczął się ten dzień.
Ze schronu ruszamy przed siebie, a następnie trochę okrążamy masyw. Tu jeszcze jest zupełnie łatwo. Wreszcie stajemy u wylotu Klimkowego Żlebu. Nie podoba mi się. Już nie przeczuwam, że będzie ciężko, już to wiem.
Przeorganizowujemy plecaki i zostawiamy część balastu. A potem wio. Żleb jest stromy. Poruszamy się jego lewą stroną. Dno jest głębokie, wąskie, paskudne i częściowo zaśnieżone. Tam, gdzie my idziemy czysto, ale czasem lód, trzeba uważać, by przypadkiem na niego nie stanąć. I nie sturlać się na wspomniane dno.
Przejście odbywa się głównie po skałach, prawie bezustannie przy użyciu rąk. I nie to, że rączki tylko pomagają utrzymać równowagę. Na rączkach się trzeba wciągać. Co parę kroków.
Powinnam się zatem dobrze bawić. No niestety, nie tym razem. Powód pierwszy: jesień i niepewność warunków wpłynęła na wybór takiego a nie innego obuwia. Podejściówki już odpadały, bo na podejściówki nie założę raków. Mogłam wziąć stare treki, ale ostatnio na raptem 12-kilometrowym rajdzie stwierdziłam, po kilkumiesięcznej przerwie w ich użytkowaniu, że są strasznie niewygodne. Natomiast przed paroma dniami przyszły do mnie nowiuteńkie, śliczne zimówki. Solidne i twarde tak, że jak idący przodem Sławek zrzucał mi na stopę kamień, to zupełnie nie przejmowałam się, gdy nie zdążyłam jej odsunąć. Do tego naprawdę całkiem wygodne. Ale niespecjalnie nadające się na tego typu wspiny.
Mogłam wziąć jednak zwykłe treki. Choć trochę wyczuwałabym jakieś stopnie pod nogami. A jeszcze lepiej byłoby prześmignąć się tędy latem w podejściówkach. Gdybologia gdybologią, a brutalna rzeczywistość była na tamten moment taka, że zasuwałam po stromych i nieszczególnie dobrze urzeźbionych skałach w twardych butach.
Powód drugi: pod górę się jako tako idzie, ale nie opuszcza mnie myśl, że trzeba będzie jeszcze stąd zejść. Sławek ma linę, gdyby nie ta lina, to dość szybko zaczęłabym się wycofywać. I to kurde w podskokach. Możliwość użycia liny do zjazdów znacznie urealnia wizję bezpiecznego opuszczenia żlebu... jednak do końca nie uspokaja. Nie zewsząd da się zjechać, a dodatkowo każde użycie liny pożera mnóstwo czasu. Co w listopadzie znaczenie ma duże.
To nie będzie więc ulubiona z moich wycieczek. Przewijamy się przez całe mnóstwo niewielkich, ale czasem dość problematycznych prożków, bezustannie mając za plecami najeżoną kamulcami stromiznę.
I tak właściwie, to nie ma co więcej pisać. Prożek za prożkiem, a żleb zdaje się wcale nie mieć ku końcowi. Za każdą konkretniejszą trudnością Sławek mówi, że to już chyba ostatnia do przełęczy. Tiaa ;). Pogoda dobra i stabilna, ciepełko, zero wiatru. Widoki marne, bo żlebowe trzewia to rzadko jest coś pięknego, a za siebie się nie ma czasu zbytnio odwracać i oglądać. Gdzieś tam jeszcze ciśnienie podnosi mi taka jedna płaska i stroma płyta, przez którą trzeba przejść, mając aż za dobry wgląd na położone parę metrów niżej dno żlebu.
Potem jest trochę przejścia po kruszyźnie, ale z dala od jakichkolwiek krawędzi, więc głowa ma chwilę, by odpocząć. Widać już Klimkową Przełęcz. Ale dla urozmaicenia, dotarcie do niej wymaga przelezienia przez dwa strome płaty śniegu. Raki, czekan. Śnieg jeszcze podmrożony, ale wypłukany od spodu, zapada się pod nogami. A pomiędzy jego płatami kilkanaście metrów suchego terenu, na który bez sensu ściągać raki i przytraczać czekan do plecaka. Zatem też ciekawie. Wreszcie przełęcz.
Widok na północne zbocza pozwala ucieszyć się, że wczoraj nie zawojowaliśmy za dużo na Sławkowskim. Oblodzenia są imponujące.
Do szczytu wciąż kawałek, tym razem zamiast żlebowego zero plus będzie dwójeczka, czyli już w ogóle kolorowo. Już nad samą przełęczą robi się trudniej, ale jeszcze szału nie ma. Potem następują łagodne wydeptane trawersy, aż w końcu jest i nasz dwójkowy fragment. Ścianka taka. Próbuję ja, ale gdy średnio mi idzie, pomna na wczorajsze postanowienia i wiele już przypadków, gdy władowałam się w kaszanę, złażę i puszczam przodem Sławka. On idzie trochę na lewo, nieważne, trudności wydają się być podobne. Z góry drze się, że koniec dyskusji, rzuci mi linę.
Bo w żlebie dyskutowałam. Wspominałam już, ile czasu zżera lina?
No dobra, czekam na linę. Właściwie to zanim on zaasekuruje mnie, najpierw ja asekuruję jego. W końcu podchodzę i istotnie cieszę się z porzucenia pomysłu żywcowania na tej ściance. Dalej znów jakaś ścianka, ale już łatwiejsza.
Od szczytu dzieli nas jeszcze nie jakoś bardzo może trudna, ale w kosmos eksponowana grańka. Podobna trochę do tej na Cubrynie. Z kulminacyjną trudnością w postaci turniczki, której trzeba się jakoś uczepić i z niej opuścić trochę niżej. Robię ten ruch trzy razy. Dwukrotnie, mając już przestawioną prawą nogę, orientuję się, że nie mogę wyciągnąć lewej, która utknęła w zimowym bucie trochę wyżej. Uchhh...
No i ostatni kawalątek do wierzchołka. Nie wiem już sama, łatwy, czy trudny. W porównaniu do tego, co było wcześniej to raczej łatwy.
Na Durnym Szczycie meldujemy się równo w południe. Wpis do... hmm luźnych kartek w szczytowej skrzynce, bo zeszyt to to nie był. Zdjęcia, szama i w dół, bo nie młodniejemy tutaj.
Pod szczytem spit - zjeżdżamy. Następnie przekładamy linę przez solidne stanowisko z kilku lin i repów. Nad samą przełęczą zjeżdżamy, mając linę przełożoną przez głaz. Półtorej godziny. Tyle zajęły nam 3 zjazdy.
Teraz w dół po brejowatym a jednocześnie ostrym śniegu (mam poharatane nogi po zapadaniu się w nim, stuptutów już mi się nie chciało zakładać). Tym śniegiem jakoś tak długo, chyba dłużej niż na podejściu, omijając kawałek gruzowatej części.
No i na deser... schodzenie z tych wszystkich prożków. Teraz też, gdzie się da, montujemy zjazd. Przez newralgiczną płytę przechodzę uczepiona sznurka. Można by to sobie wszystko powolutku, na spokojnie, ale niebo nam pomarańczowieje. Mamy czołówki, no ba, ale lepiej byłoby jednak wygrzebać się z trudności i w ogóle - ze żlebu, nim nastanie zupełna ciemność.
Udaje się. Dosłownie w ostatniej chwili się udaje. Słońce dawno już schowało się gdzieś za Pośrednią Granią, niebo poszarzało. Dobiliśmy do pozostawionych rano gratów i pakowaliśmy je... już po ciemku. A do Terinki wracaliśmy na czuja.
Tam jeszcze miła pogawędka z napotkanymi Polakami (pozdrawiam!:) ), szybka regeneracja, parę rzuconych w powietrze bluzgów na dzisiejszą drogę i... zejście do Smokovca. Upływające w miłej atmosferze, ale już naprawdę dobijające. A potem podróż - najpierw ze Sławkiem do Krakowa, stamtąd autobusem do domu.
5 godzin snu i do rrroboty :D.
Durny Szczyt naprawdę dał mi w kość. Była to jedna z najbardziej męczących moich tatrzańskich wyryp. Męczących przede wszystkim psychicznie. Nie chcę dramatyzować. Pewnie, gdybym trafiła tam latem, miała do dyspozycji kilkunastogodzinny dzień, na nogach lżejsze buty, a w perspektywie zamiast konieczności dotarcia do odległego o ponad 300 kilometrów domu jeszcze tej samej nocy, możliwość zabiwakowania - byłoby przepysznie, a ta relacja miałaby trochę weselsze zabarwienie. Ewentualnie - gdyby to była zima, a żleb byłby zabetonowany śniegiem.
Ale cóż, było jak było :).
Ach... ręce same składają się do oklasków. Już gratulowałem na fb, ale jeszcze raz wielkie graty. Próbowałem w sierpniu tą drogą, ale się wycofałem i chyba dobrze zrobiłem bo widzę, że u góry bez liny nie ma szans. Jak zwykle fajna relacja. Kawa wystygła, ale przeczytałem jednym tchem :), choć na początku taka konsternacja ... "jak to Sławkowski przecież Durny miał być".. aż datę wpisu sprawdzałem by się upewnić :). Pozdrawiam Paweł
OdpowiedzUsuńZdjęcia z grani i ze zjazdu najlepsze! Pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuń"Pod szczytem spit - zjeżdżamy. Następnie przekładamy linę przez solidne stanowisko z kilku lin i repów." - Pierwszy spit był w rejonie samego szczytu? Bo nam udało się odnaleźć jedynie łańcuch już w tym żlebie, w miejscu gdzie znika Wasza lina na zdjęciu. Widziałaś może jakiegoś spita poniżej tego bloku z pętlami, bo ponoć coś tam jest, ale tylko ponoć, bo my nie odnaleźliśmy.
OdpowiedzUsuńGratulacje za zdobycie Durnego Szczytu, bo jest gdzie wchodzić ;)
Tak, w rejonie szczytu. Lekko z boku, można było przeoczyć. W sumie zastanawialiśmy się, czy już tam zjeżdżać, no ale skoro był spit, to go wykorzystaliśmy.
UsuńTak, poniżej bloku z pętlami był spit. Tylko że tam były dwa kominki o chyba podobnych trudnościach. My innym weszliśmy, a innym zjechaliśmy. Weszliśmy po lewej stronie (patrząc od dołu) a zjechaliśmy po prawej - i tam pamiętam spita. A pamiętam go z podchodzenia, bo najpierw próbowałam tamtędy, dopiero potem przeszliśmy na lewą stronę.
Zjazd nasuwał się logicznie tamtędy, co wchodziliśmy, ale że przewodnik wziął klientów tą drogą po prawej, no to i my ją w końcu wybraliśmy. Łańcucha sobie nie przypominam.
Dzięki:).
Dzięki za info. Widać każdy zwraca na co innego uwagę, bo Wy znaleźliście ringi, a my za to cały łańcuch :P
UsuńMasz dziewczyno odwagę,zresztą masz świetnych ,,przewodników,,Sławka i Bartka,brawo chłopcy
OdpowiedzUsuńz całym szacunkiem dla chłopaków, nie są oni moimi przewodnikami
Usuńczasem - owszem
ale bywa i odwrotnie :)