wtorek, 9 sierpnia 2016

Atrakcje Doliny Młynickiej cz.1 - Szczyrbski Szczyt

- Wolałabym mieć wakacje jesienią... - takie słowa padną jakoś w środku wyjazdu, gdy już ostatecznie dojdę do wniosku, że jesienią jest nie tylko pogodowo stabilniej, ale i po stokroć ładniej. A że na urodę letnich Tatr nie narzekam, to można się domyślić, iż w jesiennym wydaniu uważam je za wręcz zjawiskowe.
Tymczasem jednak mam wakacje latem. Tatry zaś tego lata są nieznośnie kapryśne. Trzy bite tygodnie zaczajałam się na nie, gotowa skoczyć naprędce do pobliskiego marketu po prowiant, spakować się szybko i jechać. I trzy bite tygodnie nic z tego nie wychodziło.

Co z tego, że mam wolne, jak albo całodzienna siąpawica, albo burze w porze południowej? Zrobi się pięknie, jak ja będę siedzieć w robocie.

Wreszcie w prognozach pojawia się słońce. Nie ufam za bardzo, ani prognozie, ani słońcu. Trochę się boję, że jednak lunie, zwłaszcza, że mamy zamiar spać gdzieś pod chmurką (a tfu, wolałabym jednak pod gwiazdami). Ale już whatever. Jakby co, zejdziemy z gór wcześniej, będziemy uciekać, chować się przed deszczem, ratować jakoś. Nie wiem, no. Ale jedźmy, idźmy. Bo mnie szlag trafi od tego urlopowania się w domu.

Plan wymyślam znów ja. Jedziemy na 3 i pół dnia. Polska strona odpada, chyba że mielibyśmy zamiar się wspinać - ale nie mamy. Nauczona wyrypą sprzed roku wiem już, że celów nie ma co rozrzucać po całej mapie, bo plecy i nogi jednak mają granice swojej wytrzymałości. Ideałem jest osiąść w jednej dolinie, w niej deponować sobie część klamotów i wędrować gdzieś nieopodal.

Normalni ludzie do tego celu wybierają schronisko. Miesiąc temu my też chcieliśmy być normalni, ale nie wyszło. Tak więc od razu planujemy spać pod jakimś wielkim kamerdulcem.

Długo nie tenteguję w głowie, prawie natychmiast zapala mi się nad nią żarówka. Dolina Młynicka. Miejsce wypadowe na kilka ciekawych szczytów. Na pewno Szatan i Hruby, ale szybko przypomina mi się też Szczyrbski, który wprawdzie nigdy nie był moim marzeniem, ale przy okazji można wstąpić. W autobusie obczajam jeszcze Wielkie Solisko. Tak na wszelki wypadek, jakby nam się miało nudzić któregoś popołudnia. Celów mnogość, a i koleb w Młynickiej brakować nie powinno.

Przeprawa do Szczyrbskiego Plesa - miejscowości, z której wyruszymy na szlak - trwa długo. To jest ten oczywisty minus wędrówek po Słowacji, ale jak już wspomniałam, część polska w samym środku sezonu trochę mnie odstrasza. Najpierw dojeżdżamy nocnym autobusem do Zakopanego - 6 godzin. 2 godziny czekania na Stramę, 1,5 godziny jazdy. Przesiadka w Elektriczkę, która, choć ma do pokonania ledwie kilkanaście kilometrów, robi to wooolnooo - jakieś 40 minut jazdy. Ufff.

Gdy już możemy po prostu zacząć iść, oczywiście nie mam na to najmniejszej ochoty. Zwłaszcza, że jest koło południa, a szlak do Wodospadu Skok cieszy się ogromną popularnością wśród spacerowiczów, których teraz całymi seriami wyprzedzam, starając się nie zaczepić ich, przytroczoną poprzecznie do plecaka, matą. Też ufff.

Od razu idziemy nad wodospad. W zasadzie dalej też byśmy parli o razu, ale mówię, że coś bym w sumie zjadła. Z szybkiej przekąski robi nam się gotowanie herbaty i godzinna drzemka na matach. Wreszcie ostatecznie ustalamy dzisiejszy plan działania, wymierzamy celownik w Szczyrbski Szczyt i maszerujemy dalej, wgłąb doliny.

Szczyrbskiego z żadnym innym pomylić się w Młynickiej nie da -
wyrasta na samym jej środku
Gdy zbliżamy się do kolejnego jej progu, ponad którym znajduje się Capi Kocioł, nakazuję zatrzymanie się i sięgam po telefon, celem przeczytania opisu na screenie.

Zasadniczo, opisane mam dwie drogi, przy czym tę drugą - tylko do połowy. Trochę dlatego, a trochę dla urozmaicenia, postanawiamy jedną wejść, a drugą zejść. Obie mają wycenę 0+, jedna staruje z Capiego, a druga z Koziego Kotła, przy czym ta druga ma być odrobinę trudniejsza, i to ją właśnie mam opisaną w całości i nią będziemy podchodzić.

Początek drogi przez Kozi Kocioł
Zamiast drapać się więc szlakiem do Capiego Kotła, my odbijamy tu na prawo - w rozrzucone olbrzymie złomy skalne. Pod jednym z nich, jeszcze ze ścieżki, wypatruję fajną dziurę i podchodzimy tam, aby złożyć w niej część rzeczy. Idąc dalej, Bartek natrafia na trochę lepszą - bardziej osłoniętą kolibę, kopczykujemy ją więc, żeby ją później znaleźć i do niej się przenieść. A tymczasem przemierzamy pole byczych głazów, a następnie, już trochę bardziej trawiastym terenem, pniemy się w górę, na próg Koziego Kotła.



Na wysokości kotła mamy się skierować na piarżyste zbocze góry, na którą idziemy. Przez chwilę nie wiemy, którędy i chyba idziemy trochę na czuja, ale i ścieżka się zaraz znajduje. Teraz czas jakiś idziemy tym zboczem. Nie jest ono zbytnio strome, toteż tamtejsza kruszyzna za bardzo nie przeszkadza. Zbliżamy się do stromych ścian, w które jakoś trzeba się będzie wgryźć.

Piarżyste zbocze
Kozi Staw Wyżni
Jakoś, a dokładniej jakimś żlebem. Podszedłszy do wspomnianych ścian, mamy przez chwilę problem ze zlokalizowaniem dalszego przebiegu drogi. Ślad się gubi wśród kamieni, kopczyków brak. Do góry na pewno nie, bo za stromo, a zresztą żlebu tu nie ma. Szkoda nam tracić czas na organoleptyczne sprawdzanie, czy żleb się znajdzie po lewej, czy też może po prawej stronie, zatem wytężamy wzrok. Jest! Trochę po lewo, kilkanaście metrów od nas, majaczy jakiś kopczyk. Mijamy go, a tuż za nim odnajdujemy żleb.

Widok na grań ograniczającą kocioł z podejścia;
ze szczytu jest podobny

Szukamy żlebu
Dolina Młynicka w dole - rzeczy mamy zdeponowane
na polu złomisk po prawej stronie od najbliższego stawu

A nawet dwa żleby znajdujemy, układające się w literę V, na której my jesteśmy dole. Bartek ładuje się prawą odnogę literki. Gdy się go pytam, dlaczego tam, w sumie wzrusza tylko ramionami. Ale to był chyba prawidłowy wybór.


Żleb jest całkiem stromy, leży w nim trochę luźnych kamyków, które łatwo strącić, ale to, czego się łapiemy jest lite i raczej godne zaufania. Na całej jego długości są może 3, może 4 lekko trudne progi do pokonania. Na tyle, że może i wolałabym nimi nie schodzić, ale gdybym musiała, to jakoś bym zeszła.



Za żlebem wyrasta krótka i łatwa grańka, która kończy się szczytem.

Bartek szczytuje pierwszy
Widoki z góry... w sumie nie narzekam, bo sądziłam, że nie będzie widać nic. Tymczasem całkiem ładnie odsłonięte były Tatry Zachodnie, a że akurat słońce miało się ku zachodowi, to spływała na nie taka delikatna, złota łuna. Dokładnie było widać pobliski Koprowy, ale już za nim wszystko skrywała chmura.




Fragment szlaku na Koprowy Wierch i - też fragment - Wielkiego Hińczowego Stawu
Widok na Dolinkę Kobylą i Zawory, w oddali Giewont,
Kasprowy, fragment Doliny Pięciu Stawów (Świnica w chmurze)
Tatry Zachodnie
South face of Giewont
Hruby Wierch i odchodzące od niego granie

W dół ruszyliśmy inną drogą, kierując się na Capi Kocioł. Najpierw znów pokonaliśmy odciek grani, a zaraz za nią, czy właściwie - obok niej, weszliśmy w szeroki, łagodny żleb z widoczną ścieżką.


Droga w dół, poza tym, że trochę krucha i wymagając oczywistej dawki ostrożności - była właściwie banalna. Aż do...

- Ej, myślisz, że tu tędy, czy tędy?

Dotarliśmy do miejsca, gdzie żleb trochę się urywał. Nie, że jakaś wielka przepaść, ale nagle zrobiło się skaliście i stromo. Zerkam na jedno "tędy", zerkam i na drugie. Bartek oczywiście w jedno się już zdążył władować. Ja wybieram to obok - jest mniej stromo, za to bardziej mokro. Powstrzymuje mnie omszony, wilgotny, pochyły głaz. Wracam wyżej. Bartosz dalej walczy na bogato urzeźbionej, ale jednak niewygodnej do zejścia ściance. Nie no, bez sensu. Rozglądam się i - no oczywiście - widzę kopczyk! Trochę dalej, z boku. To miejsce się po prostu omija!

Wygląda krwiożerczo, więc niżej wrzucę też ujęcie z trochę innej perspektywy
Nieostre, ale dające lepszy ogląd sytuacji;
ja pierwotnie próbowałam schodzić formacjami widocznymi po lewej stronie,
robiąc to zdjęcie, stoję już na właściwej ścieżce
Próg żlebu widziany od dołu - obchodzi się to to bokiem,
patrząc z dołu: lewą stroną
W sumie już Ganek nauczył mnie, że jak się robi dziwnie trudno, to trzeba się wrócić i jeszcze raz rozejrzeć. Mnie tak, ale że Bartek mi się tam już władował, no to przecież lazłam za nim. Nic no, on jakoś zszedł tamtędy, ja normalnie, za ścieżką, naokoło. Wyleźliśmy pomiędzy stawami: Capim a Kolistym i szybko, a przynajmniej tak szybko, jak było to możliwe, bo znów przyszło nam przedzierać się przez wielgachne głazy, pomiędzy którymi lubią się czaić jeszcze wielgachniejsze dziury, popędziliśmy wzdłuż brzegu Capiego Stawu do szlaku. Szlakiem już naprawdę prędziutko w dół, bo słońce serio już zachodzi, a przed nami jeszcze trochę roboty z kolibą.

Odbijamy znów w "nasze" kamulce, zabieramy rzeczy spod pochyłego głazu, gdzieśmy je wcześniej zostawili i przenosimy w miejsce, w którym zamierzamy spać. No nie jest może wymarzone, pod głazem ciasno, a najgorzej, że trochę z górki, będziemy więc się zsuwać. Ale przynajmniej miękko. Damy radę i tak za późno już na szukanie czegoś innego. Bartek urządza mieszkanko, a ja idę po wodę do leżącego nieopodal Niżniego Stawu Koziego.

Film zamieszczony przez użytkownika @rudazwyboru.pl



Nooo...właściwie to nie tak bardzo nieopodal, myślałam, że jest bliżej. A tu, gdy wyłonił mi się zza któregoś kamulca, to łohohoho paniee, kawał. Najgorzej, że robi się szarówka, a ja nie wzięłam latarki. Wracać już mi się nie opłaca, toteż raczej zagęszczam ruchy, żeby zdążyć przed zupełnym zmrokiem. Napełniam 3 małe butelki, które dumnie niosę w siatce z biedronki i pędem wracam, uważając jednak, by gdzieś po drodze nie skręcić sobie nogi. A i tak muszę wzywać Bartka, żeby mi się pokazał, bo sama nie trafiam na miejsce.

Potem jeszcze ciepłe papu i idziemy lulać. W pustej, cichej, całej naszej Dolinie Młynickiej.



Szczyrbski widziany z Szatana, tą stroną wchodziliśmy,
jasna poprzeczna kreska, to "nasz" żleb -
później znalazłam opis, z którego wynikało, że należało wybrać
jednak żleb po lewej stronie, ale ten też nie sprawia większych problemów ;)
Szczyrbski widziany spod Bystrej Ławki,
z tej strony schodziliśmy, szerokim żlebem

6 komentarzy:

  1. Hej! Jak zwykle fajnie się czyta! Podziwiam za odwagę hmmm, a może bardziej za chęci spania "pod chmurką" bo, że odwagę macie to już nie raz przekonałaś mnie w swoich tekstach! Pytanko, nie boicie się tak zostawiać swoich tobołów pod głazem? Nie, żeby coś Wam miało wszamać prowiant czy cuś ale z uwagi na to, że ktoś może się poprostu zakolegować z Waszymi rzeczami...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardziej się boję, że coś nam wszamie prowiant, niż że ktoś nam coś ukradnie. To pierwsze mi się niestety zdarzyło.

      Natomiast co do obawy, że w rzeczach będzie nam grzebać zwierzę zwane człowiekiem - zostawiamy je z dala od szlaku, przykrywamy folią w kolorze khaki. Wątpię, by ktoś ruszył przeszukiwać pole złomisk po to, by podprowadzić np. moją podziurawioną rakami matę czy kosmetyki, zwłaszcza nie mając pojęcia o tym, że tam gdzieś w ogóle coś leży ukryte. A nawet jeśli zdarzy się zostawić coś cenniejszego, to naprawdę nikt przypadkowy się w te okolice nie przyplącze.

      Owszem, może ktoś inny szukać koliby i trafić na naszą. Ale, jeśli tak się zdarzy, to będą to osoby podobne do nas i raczej ufam, że nas nie okradną.

      Usuń
  2. Milo się czyta. Niesamowite ze spicie pod chmurka w tatrach. Ja by się jednak obawial misiaczkow i innych takich stworzonek😏

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie ostatnio tak uspokojono: a gdzie tam by sie chciało jakiemuś misiowi gramolić na górę. :)
      Może świstaki zjadły prowiant :D

      Usuń
    2. W okolicach lasu bym się jednak bała spać ;)

      Usuń