wtorek, 29 września 2020

Me, myself & mountains - Biała Woda i przyległości

Nie byłam w górach od pół roku. W Tatrach - jeszcze o trzy miesiące dłużej. Nie pamiętam tak długiej przerwy. Na pewno jej nie planowałam, ani nie przewidywałam, ot, tak wyszło, w międzyczasie był lockdown, tuż po nim chwilowy zakaz brania urlopu, no i ten nieszczęsny czerwcowy weekend, kiedy już prawie się pakowałam, ale prognozy nie pozostawiły złudzeń, że przez bite trzy dni będzie lać. W sumie też mnie jakoś strasznie nie ciągnęło. Nie, nie żegnam się z górami - odpowiadając na pytania niektórych czytelników - nie wiem, czemu miałabym świadomie to robić. Ale prawdą jest, że zajmują one inne miejsce w moim życiu, niż kiedyś. Z pierwszego planu stały się tłem. Jednakowoż, to wciąż bardzo istotne tło i nie wyobrażam sobie, by mogło zniknąć.

Właściwie, to warto było zrobić sobie tę przerwę. Nie wiem już, kiedy ostatnio tak bardzo potrzebowałam gór, a tym samym - kiedy aż tyle satysfakcji i szczęścia dało mi bycie w nich. Sprawdzałam prognozy, ale wiedziałam, że i tak pojadę - choćbym miała siedzieć na kwaterze w Zakopanem i przedeptywać reglowe dolinki. A jednak mi się przyfarciło i Dolinę za Bramką przypomnę sobie może innym razem.

Nocny autobus jechał krócej niż zwykle, o czym zorientowałam się dopiero szarpiąc za zamknięte drzwi krupówkowego McDonaldsa, na których jak wół pisało, że otwarte od siódmej. Okazało się, że wszystko się zgadza - jest wpół do. I tak naprawdę dopiero w maku nad śniadankiem zdecydowałam, gdzie się wybieram.  Pomysł był tak oczywisty, że doprawdy nie wiem, czemu potrzebowałam kanapki z jajkiem i bekonem, żeby na niego wpaść.

Ładuję się do busa jadącego w stronę Moka, z zastrzeżeniem, że proszę o przystanek w Łysej Polanie. Kierowca-gaduła, nie zamyka się na bodaj pół minuty. Dojeżdżając do celu rzuca między innymi, że koło piątej będzie burza, a wnosi to chociażby po tym, że wyraźnie widać Rysy. No i, że musi być, bo parę dni nie było. Jakkolwiek jego rozumowanie jest do podważenia, to prognozy też przewidują burzę o tej mniej więcej porze (i mniemam, że na nich opierał swoje twierdzenia bardziej niż na wyraźności Rysów). Martwi mnie ta burza, ale już mam plan przeczekania jej pod jedną z wiat. A na pewno będę bacznie obserwować niebo. 

Wkraczam na szlak wiodący Doliną Białej Wody, długi i nudny, ale tym razem dający pokrzepienie. Coś jest terapeutycznego w miarowym marszu. Cel? Na razie - znaleźć charakterystyczny punkt na szlaku, a z niego odbicie do Doliny Żabich Stawów Białczańskich. Tu rzecz dość ciekawa - odwiedzenie tej Doliny ubździło mi się dopiero dziś rano, tyle, że szybkie przewertowanie internetu nie dało odpowiedzi na pytanie, gdzie się do niej skręca. Sama, pomimo wnikliwej analizy mapy, w życiu bym na to nie wpadła. Zrezygnowana zajrzałam na fejsa, nie po to bynajmniej, by dalej szukać informacji, tylko tak po prostu. A tam akurat, na jednej z grup post o tym jak ktoś, nie dalej jak wczoraj, próbował wejść na Żabi Wyżni właśnie z tej doliny. Dopytałam o szczegóły, uzyskałam je i już wiedziałam, co i jak. Ha! 

Zdjęcia w tym wpisie są z telefonu, bo stwierdziłam, że nie bloguję ostatnio w dużej mierze dlatego, że nie chce mi się dłubać godzinami w photoshopie. Jak ktoś zna apkę na komputer prostą i z podobnymi funkcjami do smartfonowego snapseed - będę zobowiązana.
 

Gdy zbaczam z szerokiego, znakowanego traktu, trochę mi nieswojo. Biała Woda zawsze wywołuje we mnie jakiś niepokój, bo długo, lesiście i jednak odrobinę odludnie (a może to echo wrażenia, jakie wywarła na mnie za pierwszym razem? wtedy było w opór długo, bardzo odludnie i dodatkowo chmurno, a pod koniec chyba nawet grzmiało). A tutaj to już w ogóle las i brak żywej duszy. Podchodząc pod górę patrzę pod nogi, coby się nie potknąć, ale odruchowo podnoszę wzrok przed każdym zakrętem. A jednak ciekawsze obserwacje mam pod nogami. Najpierw porosty wydają się jakieś pokruszone. Potem trawy jakoś dziwnie położone. Wreszcie, ścieżka staje się usłana ściętymi liśćmi paproci. To wydaje się absurdalne, ale też coraz bardziej oczywiste, że ktoś tu kosił. Przypominam, że idę ścisłym rezerwatem. 

Wychodzę z lasu i widzę już podejście na próg doliny i wtedy właśnie dociera do mnie... dźwięk kosy spalinowej. Najpierw się cofam i chowam w wysokiej roślinności. Co robić? Do pierwszego stawu zostało mi ze dwadzieścia minut podejścia, trochę się zmachałam dojściem tutaj i szkoda byłoby się wracać. Z drugiej strony, parędziesiąt metrów ode mnie jest facet z kosą. I nie, nie boję się faceta, ani jego kosy, raczej jego uprawnień i podejścia do pozaszlakowych turystów. Chcąc uniknąć konfrontacji i mandatu gotowa jestem na odwrót, ale tu znowu mi się szczęści - w tym miejscu łapię internet. Zostawiam komentarz pod tym samym postem, co rano i bardzo szybko dostaję odpowiedź - wczoraj też był tu jakiś robotnik, przywitał się i nie robił problemów. Z taką jakby lekką nieśmiałością, ale jednak idę do góry. Zatrzymuję się parę metrów od pana, bo on z tą kosą mnie przeca nie słyszy, a wolę nie przestraszyć człowieka z włączonym takim narzędziem w rękach. Zauważa mnie po chwili i macha ręką, żebym przeszła. Mocno skonfundowana, ale już uspokojona docieram nad Żabi Białczański Staw Niżni. Tu sobie odpoczywam, starając się nie zwracać uwagi na nieodległe dźwięki kosy i zastanawiam się, czy iść nad Wyżni, bo trochę się chmurzy. W międzyczasie przychodzi jakiś starszy pan i zamieniam z nim parę słów. Wreszcie idę dalej. 


 

I dobrze, że poszłam, bo już nad Niżnim było pięknie, ale Wyżni Żabi Białczański Staw to jest zupełna bajka. Chmury zaś wyglądają na tyle nierozwojowo, że nawet się przez chwilę głowię, jak by tu się przedostać do Doliny Ciężkiej. Z racji jednak totalnego braku przygotowania w tym temacie odpuszczam i grzecznie schodzę na dół. Niebo tymczasem niemal zupełnie się oczyszcza.


 


Dotąd nie spieszyłam się, cały czas mając w głowie tę podwieczorną burzę i zamiar przeczekania jej pod wiatą. Ale na burzę się nie zanosi. No, to chyba nie ma co stąd uciekać, tylko trzeba dotrzeć tam, gdzie od początku miałam ochotę spać. I fajnie by było dotrzeć tam przed zmrokiem, niby nie jest to konieczne, ale jednak byłoby miło. Nagle włącza mi się więc pośpiech. Jest jakoś po piątej, a mamy połowę sierpnia, dni nie są już tak bezczelnie długie, jak bywały jeszcze niedawno. Szlak natomiast długi jest bardziej niż bezczelnie i choć szacuję, że dotrę tam, gdzie chcę na spokojnie, nim słońce schowa się za górami, to jednak biorę poprawkę na błąd w obliczeniach. Do Żabiej szłam dwa razy dłużej, niż wydawało mi się, że będę.


A gdzie chcę spać? Po raz pierwszy wyczaiłam tę kolebę przed pięcioma laty, wracając ze Słowacji między innymi po zdobyciu Gerlacha. Potem widziałam ją którejś zimy, kiedy próbowałam wejść na Polski Grzebień, ale powstrzymał mnie głęboki śnieg i nadchodzący zmrok. Od tamtej pory czasem marzyłam sobie o noclegu w niej. Tak niezobowiązująco, bo to przecież tylko koleba, tylko nocleg, a poza tym nigdy nie po drodze. Chyba przyszedł czas na spełnianie takich właśnie niezobowiązujących marzeń. No, tylko, że nie do końca się udało, ale o tym zaraz. 

W każdym razie zmierzam nad Litworowy Staw. Kiedy wypadłam z pozaszlakowego lasu, sprawdziłam godzinę i postanowiłam co dalej, dałam tylko chwilę odpocząć nogom po dość stromym zejściu i zapchałam się batonem proteinowym oraz żelem energetycznym. A tak w sumie, to była pora na konkretniejszy posiłek. Zatem na podejściu zielonym szlakiem klnę coraz mocniej te oszukańcze progi, które wydają się skrywać za sobą już na pewno staw, a tymczasem po ich zdobyciu wyłania się tylko kolejny pas kamieni, zakończony kolejnym progiem. I z zaciekawieniem obserwuję, jak zupełnie serio zaczyna braknąć mi sił. Zatrzymywać się nie chcę, bo raz, że to już naprawdę musi być niedaleko, dwa - okolice Niżnich Rysów wyglądają, jakby burza nie tyle odpuściła, co jedynie odroczyła swoje przyjście. Spodziewam się głuchych pomruków, bądź suchych trzasków właściwie lada moment. 


 
Niebo nakłania do pośpiechu.


Tam się schowam!

Jeszcze zanim widzę staw, dostrzegam kolebę. To raczej nie ta moja (nie pamiętam jej za dobrze, a nie zrobiłam researchu przed drogą), ale zawsze jakaś. I to dość porządna. Wreszcie, jest staw. Wrzucam rzeczy do upatrzonej z daleka koleby, siadam na chwilę, po czym idę po wodę. I dopiero zanurzając dłoń z butelką w tafli stawu zdaję sobie sprawę, że ta wymarzona jest tuż nad nim. Rzucam ciche "halo" do środka, odpowiada mi cisza. Świecę latarką - no niestety, zajęte, na widok śpiwora szybko cofam światło i wracam do siebie. A jednak niepokoi mnie ewentualność burzy i to, że moje miejsce noclegowe zdaje się nie być wodoszczelne, podczas, gdy to nad stawem - owszem. W razie czego zrobię tamtejszym biwakowiczom niespodziankę. Pałaszuję kolację i oddaję się w objęcia Morfeusza. Chwilowe przebudzenie jakieś dwie godziny później uspakaja mnie zupełnie - widzę gwiazdy.

Na kolację dziś chińszczyzna.

 
Nie ta wymarzona, ale też niczego sobie.

Nastawiam budzik przed świtem, trochę się łudząc, czy raczej, mówiąc wprost, oszukując, że wejdę na Małą Wysoką na wschód słońca. Jest to niemożliwe od samego początku - musiałabym obudzić się jeszcze wcześniej. Ale, skoro już się obudziłam, to wstaję (czemu ten tok rozumowania nie działa u mnie, gdy jestem w domu???), ogarniam się i idę.


Od Polskiego Grzebienia już tłumek, na szczycie ostre słońce nie pozwala za bardzo nacieszyć się widokami, a docierający wciąż turyści - smakowicie się zdrzemnąć. Ogólnie, weszłam na Małą Wysoką, bo: a) ostatni raz byłam na niej siedem lat temu, b) żeby nie było, że wczorajszego wieczora doczłapałam się resztkami sił nad Litworowy Staw tylko po to, by się tam kimnąć. Spędzam na szczycie dużo czasu tylko dlatego, że koszmarnie nie chce mi się schodzić.

Szlak na Małą Wysoką.


Staroleśny, na którym buszowałam rok temu (LINK).

Jeden z ulubionych widoków.

 


 

A to jest TA koleba, ta o której snułam marzenia. Za dnia do niej zajrzałam na spokojnie - jest ogromna!


Wreszcie jednak niechęć do przebywania w gęstniejącym tłumie zwycięża i ruszam zadek na dół. Kolejna drzemka nad Litworowym Stawem, potem obiad na Polanie pod Wysoką i znów schodzę ze szlaku. I znów mi tak przyjemnie błogo, znów nie przeszkadza męczące podejście, znów widok ograniczony do drzew jakoś tak nie niecierpliwi. 

 


Idę do Doliny Ciężkiej. Tam byłam z kolei sześć lat temu i też zapamiętałam kolebę. O tej nie marzyłam wprawdzie na nizinach, ale teraz przydałaby się pusta. Mijam kilka osób, najpierw starszą parę, potem samotną dziewczynę, wreszcie dwoje młodych ludzi, z którymi zamieniam parę zdań. Właściwie, to spodziewam się towarzystwa w dolinie, bo dzisiejszej nocy pogoda jest raczej murowana, a stamtąd, to i Waga i Niżnie Rysy i liczne drogi wspinaczkowe na Galerii Gankowej. 

 


Ciężki Staw mijam szybko - jest ładny, ale moim zdaniem wielkiego szału nie ma, a prawdziwe rarytasy kryją się trochę wyżej. Dobijam do Zmarzłego i... jestem tam sama. Rzucam plecak do pustej koleby i idę - trochę na rekonesans, a trochę próbować łapać zasięg, bo ostatni raz dawałam znać, że żyję rankiem.

 


 

Gdy patrzyłam na nią sześć lat temu, erę spania pod kamieniami miałam dopiero przed sobą.

Gdzieś tamtędy się idzie na Wagę...

 Ścieżka po lewej stronie stawu najpierw wyprowadza mnie na manowce, ale potem znajduję tę właściwą. Próbuję wypatrzeć jakiś zygzak prowadzący na Wagę, ale ni cholery, nic na tym pieprzonym, ponurym piargowisku nie widać. Na Niżnie Rysy tym bardziej nie odnajduję wzrokiem przebiegu drogi. Intuicyjnie obstawiam, że mniejsze prawdopodobieństwo jednak zgubić się idąc na Wagę i zgodnie z myślą: "zrób krok, a pojawi się droga" tam właśnie postanawiam jutro iść. A na razie spotykam dwie kozice, z których jedna na mnie ni to fuka ni gwiżdże i nawet uczę się wydawać podobny dźwięk, ale potem przychodzi mi do głowy, że to może być propozycja ustawki na solo. Zasięgu w Dolinie Ciężkiej nie uświadczam.

 

 


Nie niepokojona przez nikogo kładę się spać jeszcze jak jest jasno. Wstaję tym razem trochę później. W dolinie wciąż panuje niczym niezmącona cisza. Przemierzam poznaną już poprzedniego wieczora ścieżkę wiodącą wzdłuż stawu i wbijam się w piarg. Pierwsze wrażenie robi na mnie zaskakująco dobre, z daleka wyglądał dużo bardziej złowieszczo. Inaczej - z daleka wyglądał złowieszczo, a "na żywo" jego dolne partie wydają się zupełnie przyjazne. No i są kopczyki. Tyle, że w którymś momencie kopczyki się kończą. To znaczy mnie się kończą, bo pewnie źle poszłam. Prę dalej ku górze, bo tu jeszcze całkiem przyjemnie.


 

Może powinnam wspomnieć, że w sumie to nie wiem, gdzie jest Waga, ale idę w stronę jedynego miejsca, które wydaje się być stąd osiągalne? Uprzedzając bieg wydarzeń - tak, tam była Waga.

Samej Wagi nie widać, ale wydaje się dość oczywiste, gdzie się trzeba kierować.


 

Sama nie wiem, kiedy dokładnie przestaje być przyjemnie. W dolnej części piarg usłany był wielkimi głazami, teraz idę po takim trochę żwirze. Bardzo stromym, osuwającym mi się spod butów żwirze. Żeby było zabawniej - zaczynam znajdować artefakty. Najpierw coś kolorowego majaczy mi z daleka. Z bliska okazuje się to być butem narciarskim. I, wiecie, różne rzeczy można zgubić w górach, ale zgubienie buta nie wróży nic dobrego (po paru dniach dowiem się, że to prawdopodobnie but tego faceta, co spadł w marcu z Wysokiej). Trochę dalej rękawiczka. No dobra, rękawiczkę, to pewnie niejedną komuś kiedyś zwiało. Ale jeszcze wyżej - plecak - stary, rozsypujący się już prawie, pusty i też pewnie komuś po prostu spadł, ale ja już tak trochę walczyłam o przetrwanie na tym piargu i znajdowanie tego typu pamiątek wprawiło mnie w dość ponury nastrój. 

 
 

No i ten cholerny zasięg. Wydawało mi się, że w połowie piargu już powinnam go złapać, a tu klops. Wstałam dość późno, idę dość wolno, jest zaawansowane przedpołudnie, a rodzicielka nie miała ode mnie wieści od ponad doby. Jak tu utknę, to jeden kolega wie, gdzie jestem, więc raczej szybko mnie znajdą. Tylko, że mama nie wie, że kolega wie, gdzie. Muszę usprawnić mój prywatny system alarmowy. No i gwizdek, kurde, nie kupiłam gwizdka. A miałam to zrobić, po tym, jak poczytałam o dwóch Holenderkach, które przepadły w dżungli w Ameryce Środkowej, a ekipa poszukiwawcza była prawdopodobnie kilometr od nich. Robiły wtedy zdjęcia w niebo, żeby ktoś dostrzegł błysk lampy. Parę miesięcy później znaleziono ich pojedyncze kości. Brr. Dobra, pieprzyć gwizdek, przecież jeszcze z godzina i będę na Wadze, tylko złapać zasięg, żeby nikt po mnie Topru nie wysyłał. 

Widzicie niebieską linę?

 

Piarg się kończy, zaczyna się żleb. Na skałach po jego prawej stronie dostrzegam rozpiętą linę, coś jakby poręczówka zostawiona celowo, żeby się jej przytrzymać i tamtędy właśnie wejść. Pierwszy znak bytności człowieka od zgubionego gdzieś hen hen w dole ostatniego kopczyka. I teraz pytanie: skorzystać, czy nie skorzystać. W pierwszym odruchu olewam, idę dalej przed siebie. W drugim wracam się parę metrów, chwytam się liny i zaczynam podchodzić. W trzecim - rugam się myślach: co ty durna wyprawiasz? Pierun wie, od kiedy ta lina tu wisi, na czym wisi, czy nie jest sparciała, dokąd prowadzi. Stwierdzam, że jednak nie ufam tej linie, czujnie schodzę to, co zdążyłam na niej podejść. Po kilkudziesięciu metrach żlebu, dostrzegam jakiś kopczyk na grzędzie. I potem, to już w sumie jestem w domu. Mega głodna i zmęczona, ale zdesperowana, by złapać zasięg. Widok ludzi, czasem wychylających się w tę stronę z przełęczy raduje moje serce. 

Waga i ludzik na niej.

Radość z ujrzenia ludzi dość szybko zamienia się w lekką irytację. Ostatnią nieomalże dobę spędziłam w zupełnym odosobnieniu, teraz, ledwo wygrzebałam się na przełęcz, wpadłam w rytmicznie posapujący, rozgadany ludzki sznurek, ciągnący na najwyższy szczyt Polski. Na szczycie zaś tłok już zupełny. Cóż, spodziewałam się tego, sama tu kiedyś wlazłam z tych samych powodów, dla których wleźli tu dzisiaj oni wszyscy, nie mam do nikogo pretensji. Traktuję szczyt jako wygodny przystanek przed długim i mozolnym zejściem. I naprawdę nie brzmię złośliwie, gdy na pytanie kolesia wskazującego Wysoką:

- To my już jesteśmy na Rysach, czy Rysy są dopiero tam? - a dowiedziawszy się, że owszem, jesteśmy, dopytuje dalej - To czemu tamto jest wyższe?

Odpowiadam: Bo Rysy są najwyższym szczytem w Polsce, nie w Tatrach.

Na konstatację kolesia, że "ojejku, to to już jest Słowacja" na wszelki wypadek już nic nie odpowiadam. Robi to za mnie turysta obok, który uświadamia wszystkim zebranym, że siedzimy na słowackim wierzchołku.


Z innych ciekawostek dowiaduję się na przykład, że nie dalej jak wczoraj, na zejściu, które za chwilę mnie czeka zleciał facet w moim wieku. Oczywiście dowiaduję się też, że "podobno wyprzedzał innych i nie trzymał się łańcuchów", co zapewne ma uspokoić wszystkich, a zwłaszcza osobę wypowiadającą te słowa, że przecież wystarczy się nie spieszyć, a nic się na pewno nie stanie. Sama rewelacja o wyprzedzaniu raczej nie była zresztą prawdziwa, a wypadek zdarzył się w bezłańcuchowym miejscu, ale oj tam oj tam. Pewnie nie miał pokory.

Lubię patrzeć z oddali, gdzie przed chwilą byłam - a tu sporo widać. :)


 Schodzę, do łańcuchów kolejki. Przede mną para w kaskach, on dodatkowo ma lonżę i przepina się na łańcuchach. Nudzi mi się nieco w oczekiwaniu na swoją kolej, to się przyglądam. Lonża jak się patrzy, prawdziwa, do ferrat, nie żadna samoróbka. Tyle że nie dopatruję się na młodzieńcu żadnej uprzęży. Ze szczerej ciekawości pytam więc, w co on ma tę lonżę wpiętą. Otóż w pasek od spodni. Kochani, nie idźcie tą drogą, coby przynajmniej z gołym tyłkiem nie zakończyć żywota. 

 

A to... moja pierwsza koleba ever ;)

Zejście mnie wykańcza. Z dużym plecakiem wymaga naprawdę niemałej ostrożności w wyższych partiach, potem zaś zwyczajnie się dłuży. Dodatkowo skwar jest niemiłosierny. W Morskim Oku dopadam do ciepłego jedzonka i zimnego piwka, z zamiarem zejścia dziś jeszcze do Zakopanego i tam wzięcia kwatery. Okazuje się jednak, że są jeszcze miejsca w starym schronisku i ostatecznie tam zostaję na noc, spędzając wieczór na pogaduchach z zapoznaną Czytelniczką bloga i jej mężem. Nazajutrz psuje się pogoda, co jest dla mnie... powodem do szczerej ulgi, bo tak mnie wszystko boli, że przyjmuję to za dobre usprawiedliwienie, by trochę wcześniej wrócić do domu.


 

Te trzy dni w górach, wykorzystane na samotną włóczęgę, wystarczyły mi w zupełności. Przetyrałam się, ambitnych szczytów może nie było, ale emocji też w sumie nie zabrakło. Tego było mi trzeba. :)


28 komentarzy:

  1. Też bym tak chciała, ale już nie ten wiek. Co było minęło i mogę potęsknić, pomarzyć, no i może ponarzekać. Dzięki takim fotkom mogę sobie przybliżyć chociaż trochę moje kochane Tatry.

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja się już czwarty rok zbieram, żeby choć raz kimnąć na szczycie :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Miło było poczytać :)
    Pozdrawiamy,
    Czytelniczka z mężem :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak miło znowu Cię poczytać...Ehh i te noclegi w kolebach...pozazdrościć:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Super się czyta twoje relacje. Gratuluję odwagi , sama w górach pod kamieniem 😉 chce żebyś wiedziała że dzięki twoim relacją weszła bez obaw na Kościelec i słowackie Rohacze. Możesz być dumna z siebie . Pozdrawiam serdecznie ⛰️

    OdpowiedzUsuń
  6. fajnie ze jeszcze żyjesz na blogu:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Świetny tekst! I wspaniały opis drogi dla potomnych...

    OdpowiedzUsuń
  8. plecak ilolitrowy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 50 :) (najmniejszy jaki mam... zapakowany po brzegi ;) )

      Usuń
  9. Długo trzeba było czekać na nową wycieczkę ale warto było. Relacja jak zawsze na mega wysokim poziomie. Pozdrawiam. Udanych kolejnych wycieczek.

    OdpowiedzUsuń
  10. Relacja jak zawsze super. Ale mam jedno ale... Czy nie uważasz, że tego typu wpisy zachęcają turystów do schodzenia ze szlaków i chodzenia trasami nieudostępnionymi do turystycznego przejścia? To, że Ty idziesz, bo masz w dupie przepisy i to, że poruszasz się i nocujesz na terenie rezerwatu ścisłego, to jedno, ale chwalenie się tym publicznie na blogu to drugie.
    Gdzieś w jednym poście rzucałaś grzmotami w chłopaków, którzy w sieci chwalili się jak to w krótkich spodenkach weszli na bodaj Kazbek i zamiast rękawiczek mieli skarpetki - miała to być przyczyna dlaczego chwilę później poszło tam kilku nieprzygotowanych kolesi i zginęło. Czy Ty nie robisz tego samego?
    Niby fajnie jest poczytać taką relację. Fajnie pewnie też ją napisać. Bo i radość, że się było i ta odrobina dumy, że inni komentują z nieukrywaną zazdrością. Cieszysz się, że byłaś sama. I pewnie nie widzisz w tym zagrożenia dla natury i w ogóle tych Tatr, bo przecież byłaś sama. Tylko, że wtedy byłaś tam sama, a debili naśladujących innych jest pełno. Z jakiegoś powodu są tam kopczyki i wydeptana ścieżka. Najpewniej nie dlatego, że byłaś tam jedyną osobą w dziesięcioleciu. Jak czytamy z relacji, nawet wspomnianego dnia mijałaś ludzi. To rodzi pytanie: na ile kochasz góry i szanujesz to, że powinno się je chronić? Na tyle, by nic sobie nie robić z tego, że wlazłaś do rezerwatu? Tak bardzo, że ukrywasz się przed robotnikiem by nie dostać mandatu? Gdzie jest ta wielka miłość? Bo ja, sorry, ale jej nie widzę. Widzę tu raczej nieodpowiedzialność i chęć zaimponowania gawiedzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. słuszne "ale";

      zwłaszcza, że tylko dzięki internetowi Żabia Białczańska została wyeksplorowana; i tak to się 'roznosi'...

      drugie zwłaszcza dotyczy noclegów - w okolicy można legalnie zanocować na platformach/pod wiatą na PpW...

      Usuń
    2. Właśnie taka sama refleksja mnie naszła po przeczytaniu tej relacji... Tym bardziej, że jakiś czas temu Tatromaniak zamieścił statystyki z Horskiej Sluzby mówiące o tym, że w tym sezonie w Tatrach Słowackich zginęło ośmioro turystów z Polski. Jeden tylko wypadek zdarzył się na znakowanym szlaku. Pozostałe siedem gdzieś, gdzie turystom chodzić nie wolno. To tak do przemyślenia...

      Usuń
    3. nie zesraj się

      Usuń
    4. Cóż, tak właśnie uważam. Nie każdy, kto przeczyta tego typu wpis pójdzie w to samo miejsce, ale niektórzy pójdą. Ja też poszłam do Doliny Żabich Stawów Białczańskich, bo mi się spodobała na innym blogu. No, tak to właśnie w dzisiejszym świecie działa, są blogi, są grupy na facebooku, zawsze ktoś się prędzej czy później skusi. A jednak niewiele jest osób, które same odważają się iść tam, gdzie nie ma szlaku, raczej inicjacja zwykle następuje z pomocą kogoś już obeznanego w temacie – a w tym mój blog raczej nie pomaga. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadza, jeśli ktoś tylko na podstawie lektury moich tekstów idzie w jakieś miejsce. Mnie też ktoś kiedyś zainspirował i jestem mu za to wdzięczna.

      W tym miejscu pragnę zauważyć, że blogerzy i inni internetowi aktywiści górscy nie są bynajmniej pierwszymi, którzy opowiadają o pozaszlakowych zakątkach Tatr na podstawie własnych doświadczeń. Był np. taki człowiek jak Władysław Cywiński, który stworzył całą serię przewodników – dostępnych normalnie w wydrukowanej formie w księgarniach, a nie stanowiących jakąś pokątną kontrabandę – po miejscach odległych od szlaków, w tym ścisłych rezerwatach. Nota bene, uwielbiam jego słowa: „Wandalizm na znakowanym szlaku bardziej jest godny potępienia niż turystyczna kultura w ścisłym rezerwacie. Najwyższym przejawem wandalizmu jest zdogne z prawem lecz wyłącznie utylitarne spojrzenie na Tatry.”

      Chyba nigdy nie nocowałam w ścisłym rezerwacie, nie przypominam sobie.

      Odnośnie słów, że rzucałam grzmotami w chłopaków, którzy weszli na Kazbek w krótkich spodenkach, to... pamiętałam, że gdzieś o nich wspomniałam, ale nie wydawało mi się, bym wyraziła się o nich krytycznie. Dla pewności jednak odnalazłam ten tekst i proszę, oto to Twoje „rzucanie grzmotami”:

      ----- Potem Kazbek wypłynął gdzieś w komentarzach, przy okazji ogólnej dyskusji o odpowiedzialności blogerów za decyzje swoich czytelników. I tu docieramy do historii o skarpetkach. Generalnie, jeśli słyszałeś kiedykolwiek o Kazbeku, to na jakieś 70 procent słyszałeś też o tym, że jacyś kolesie wleźli tam w krótkich spodenkach i naciągniętych na dłonie skarpetkach, w charakterze substytutu rękawiczek. Tej relacji nie ma już w sieci, ale była i podobno mocno przyczyniła się do faktu, że w 2013 roku trójka chłopaków wybrała się na tę samą górę, wprawdzie lepiej przygotowana, ale nie na tyle, żeby poradzić sobie w załamaniu pogody... A może i tak by poszli, i tak by zginęli. Grunt, że Kazbek zasłynął, pożal się Boże, skarpetkami. A w kilka lat później dramatycznymi wypadkami z udziałem Polaków. --------

      Pisząc tamten tekst uważałam i nadal uważam tak samo – jeśli ci chłopcy, którzy potem zginęli, zapoznali się tylko z tą jedną relacją i na jej podstawie uznali, że to bezpieczna góra, to zachowali się bardzo niemądrze i to oni ponoszą za ten brak mądrości odpowiedzialność, a nie ktokolwiek inny. W ogóle nie wiadomo, czy tak było. W komentarzach pod „skarpetkową” relacją podobno znajomi zmarłych chłopaków to właśnie zarzucali jej autorom, ale czy to rzeczywiście byli znajomi, a nie randomowe osoby z internetu i czy rzeczywiście mieli wiedzę o przygotowaniu zmarłych chłopaków do wyprawy – kto to dziś stwierdzi, skoro relacja została dawno temu usunięta? Zresztą – moim zdaniem – szkoda, bo z całą litanią komentarzy pod spodem, dotyczących braku rozsądku jej głównych bohaterów, była ona całkiem niezłą przestrogą. Nigdy ich nie krytykowałam za to, że opisali swoją szaloną przygodę na blogu, już prędzej bym skrytykowała właśnie za to, że ten opis stamtąd usunęli.

      Usuń
    5. Odnośnie kwestii poczucia dumy i chęci imponowania gawiedzi, o których wspominasz... Kiedyś – owszem. Byłam młodsza, głupsza i rzeczywiście mnie to jarało, że ktoś podziwia czy zazdrości. Teraz – serio – mam to w dupie. Wciąż bardzo miłe i łechcące me ego są dla mnie komentarze wyrażające podziw dla mojego stylu pisania – to muszę z ręką na sercu przyznać. Ale to, że ktoś powie, że jestem zuch, bo poszłam gdzieś, gdzie trudno, gdzie trzeba wyszukiwać drogę, albo spałam sama pod kamieniem, to już średnio mnie to robi. Właściwie, to bywam trochę zmęczona tłumaczeniem kolejnym osobom, że to wcale nie jest takie trudne i straszne, jak się może wydawać.

      Oczywiście, że w takich miejscach jest ścieżka i że czasem są tam ludzie. Pozaszlakowego chodzenia nie wymyślono rok temu. Gdy ja zaczęłam tak chodzić, inni robili to już od lat albo i dziesięcioleci (zresztą kiedyś to było trochę inaczej w tej kwestii chyba). Tak – tam są ścieżki. I tych ścieżek się tam trzymamy, nie rozłazimy się po całych dolinach, nie wydeptujemy nowych traktów. Przechodzimy po cichutku, cykamy parę zdjęć, zbieramy po sobie wszystkie śmieci i zostaje po nas tylko ślad buta w błocie. Czy możesz to samo powiedzieć o ludziach, legalnie przecież, odwiedzających Morskie Oko?

      Debile naśladujący innych... idą na Orlą albo Rysy, bo tym można zaimponować znajomym na FB, a nie do jakiejś tam słowackiej dolinki, której nazwa składa się z czterech wyrazów. Oczywiście i na pozaszlaku się czasem trafi jakiś przypadkowy turysta, ale umówmy się, to już jest ryzyko zabłądzenia, mandatu, większe prawdopodobieństwo spotkania misia. To nie jest tak, że każdy, kto się dowie w internecie, że jacyś ludzie chodzą poza szlakiem, to od razu sam tam leci. Bo nie wie, jak szukać ścieżki, gdzie w nią w ogóle skręcić (nie wiem, czy wyłapałeś, ale tego akurat nie napisałam w relacji), ogólnie boi się, że się zgubi, zabije i jeszcze dostanie mandat. Sam widzisz, że chodzę poza szlakiem i sam napisałeś, że spotykam tam ludzi – a zatem uwierz mi, że ci ludzie, których tam spotykam, to nie są napaleni jakąś pojedynczą relacją debile, tylko osoby, które wiedzą, co robią.

      Na ile kocham góry? Hmm, ja góry bardzo lubię. Lubię w nich spędzać czas, lubię po nich wędrować. To, że nie widzisz we mnie „wielkiej miłości”, to akurat słuszna obserwacja. Teraz własnie mam parę dni urlopu i mogłabym pognać w góry. Jeszcze się zastanawiam, ale to raczej nie nastąpi. Wydałam pieniądze na co innego i jakoś mi się akurat nie chce. Pewnie gdyby to była „wielka miłość”, to już bym tam była, choćby w moim menu z racji funduszy miała figurować tylko zupka chińska.

      Cieszy mnie, że i inni mogą odkryć te same miejsca, co ja, oraz że jeszcze inni odkryli je przede mną, dzięki czemu ja mogłam tam zawędrować. Góry podobno mają wtedy sens, gdy jest w nich człowiek. Tak i mnie się wydaje. Na pewno bardziej „kocham” góry, włócząc się w samym ich dzikim środku, niż „kochałabym” je, mogąc na nie patrzeć z daleka, a nie mogąc ich dotknąć, bo to przecież góry, natura - nie ruszaj, nie zbliżaj się brzydki, parszywy człowieku! Albo znając je tylko z rozdeptanych i rozwrzeszczanych szlaków.

      A tak przy okazji, to ten blog ma 7 lat i prawie tyle samo ma moje pozaszlakowe chodzenie i pisanie o tym. Napisałeś, że „relacja jak zawsze super”, a więc nie jesteś tu po raz pierwszy. I teraz właśnie Cię naszła ta refleksja?

      Nie wiem, czy wyraziłam się dostatecznie jasno, a zatem, podsumowując: tak, zdaję sobie sprawę, że ktoś może zainspirować się moją relacją i gdzieś pójść. Nie, nie przeszkadza mi to. Nie, nie uważam, że chodzenie poza szlakiem to barbarzyństwo. Uważam, że z zachowaniem rozsądku i kultury jest to dużo bardziej przyjazna górom forma turystyki, niż to, co się wyprawia na wielu szlakach. A gdy mam watpliwości, czy mam rację, to myślę o Cywińskim, bo on miał raczej niemałe pojęcie o górach, a mimo to, albo może właśnie dlatego pisał te swoje przewodniki.

      A w ogóle, to na ścieżce do Doliny Żabich Stawów Białczańskich spotkałam pana z kosą spalinową. Więc o czym my właściwie rozmawiamy?

      Usuń
    6. Ostatnie zdanie jest najlepsze. Zgadzam się z Tobą i szkoda czasu na tłumaczenie co poniektórym sensu chodzenia po górach.

      Usuń
  11. Już myślałam,że nie prowadzisz bloga,a tu miłe zaskoczenie.

    OdpowiedzUsuń
  12. "Jak ktoś zna apkę na komputer prostą i z podobnymi funkcjami do smartfonowego snapseed - będę zobowiązana."
    Proszę bardzo: https://www.polarr.com/
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  13. Super jak zawsze ;)

    OdpowiedzUsuń
  14. Też zastanawia mnie ta kosa spalinowa w tamtym rejonie. Może szlak budują? Czytać Twoje wpisy lubię, sama w takie rejony nie uderzę, choć ta kosa mocno mnie zdziwiła, że niby rezerwat, a tu takie coś. Dolinę Białej Wody kocham, boleję, ze w tym roku nie udało mi się tam pojechać :(

    OdpowiedzUsuń
  15. podziwiam cierpilosc Autorki w tlumaczeniu niektorym oczywistych oczywistosci!
    dziwi niecierpliwosc Autorki szukajacej zasiegu w Ciezkiej, w samym srodku pogodnego dnia;
    relacje przeczytalem z przyjemnoscia.
    dziekuje za nia.
    p.s.sorry za brak polskich znakow

    OdpowiedzUsuń
  16. Mozesz dac info gdzie mniej wiecej jest zejscie w kierunku doliny ciezkiej od bialej wody? ��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wystarczy podejść do taboriska, które jest widoczne ze szlaku na Grzebień, można też dojść do niego na wprost z polany. Jak będziesz na taborze, to ścieżkę znajdziesz, gwarantuję. :)

      Usuń
  17. Dzięki za ciekawy opis i za inspirację, Na początku września wyskoczę do Białej Wody i chyba właśnie do Ciężkiej, myślałem o powrocie przez Wagę do Moka, ale nie wiem, czy starczy czasu, bo chciałbym się zamknąć w 1 dniu. PS. Fajna jesteś :-) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń