środa, 3 listopada 2021

Czy teraz już mogę mieć zawał? Czyli Jagnięcy Szczyt Koperszadzką Granią.

Nie pamiętam już, czy najpierw zobaczyłam tę grań i zastanowiłam się, czy dałoby się nią wejść na wierzchołek, czy też natknęłam się gdzieś na jakąś relację z wejścia nią i dopiero wtedy pokojarzyłam nazwę z obrazem zachowanym w pamięci i na zdjęciach. Raczej to drugie. W każdym razie patrzyłam na Jagnięcy Szczyt z perspektywy Szerokiej Przełęczy Bielskiej (jak i okolicznych pagórków) już co najmniej trzy razy i nie pamiętam, czy za drugim, ale za trzecim to już na pewno - przyglądałam się łagodnie opadającemu ramieniu Koperszadzkiej Grani z zamiarem zwiedzenia go w jakiejś tam, bliższej czy dalszej, przyszłości.

Zuzę znam od dwóch lat. Połączyła nas praca, ale Zuza mojego bloga znała wcześniej i twierdzi, że bardzo ją ucieszyła wieść o pracy ze mną (a dokładniej, to o byciu moją bezpośrednią przełożoną :). A jeśli czytała mojego bloga, to już łatwo się domyślić, że ma coś wspólnego z górami. Przez te dwa lata o górach gadałyśmy niemało, dzieląc się wrażeniami z wycieczek i planami na następne, oraz wywołując wzajemnie zazdrość, gdy jedna miała urlop i pakowała plecak, a druga w tym czasie kwitła w robocie. Ale jakoś nie mogłyśmy się zgadać, żeby wybrać się gdzieś razem. Dodatkowo, od jakiegoś roku Zuza powtarzała, że tak by chciała spróbować pójść gdzieś poza szlakiem, że sama się nie odważy, ale gdybym tak ją zabrała, to ona chętnie... No i wreszcie wszystko się zgrało, dogadałyśmy się z wolnym, pogoda miała być znośna, ja opracowałam plan. Wczesnym rankiem wyruszamy zatem w kierunku gór.


Za punkt startu obrałyśmy Jaworzynę Tatrzańską, skąd przez Dolinę Zadnich Koperszadów zaplanowałyśmy dotrzeć na Przełęcz pod Kopą. Pozostawiając samochód ruszamy zatem miarowym marszem, najpierw początkiem Doliny Jaworowej, by na Polanie pod Muraniem odbić nieco w lewo. Doliną Zadnich Koperszadów spacerowałam niegdyś, nie chcąc wówczas tracić deszczowego letniego dnia. Doszłam wtedy do "miśków" (przy jednej z wiat stoją drewniane niedźwiedzie) i wróciłam z powrotem. Tym razem, idąc aż do Przełęczy pod Kopą pokonuję przy okazji nieznany mi dotąd kawałek szlaku. Zuza za to szła nim kiedyś, ale równie dobrze mogła iść ścieżką pod Reglami, bo widoczność miała na jakieś dwa metry. Mamy więc bardzo świeże spojrzenie na odsłaniające się nam z tej strony szczyty Tatr Bielskich, które jeszcze przed kilkoma godzinami oglądałyśmy z samochodu z innej perspektywy. 



Pogoda, póki co, jest dla nas łaskawa. Ogólnie prognozy przewidywały "rain showers", przelotne, niewielkie opady, które oczywiście potrafią być upierdliwe i nadwątlać morale, ale ostatecznie nie powinny przeszkadzać w pomyślnym i radosnym przebiegu wycieczki. Akurat gdy docieramy na Przełęcz i rozsiadamy się tuż nad nią na popas, niebo się nieco betonuje i coś tam z niego delikatnie leci. Mówię Zuzie, nie pierwszy raz zresztą, że jak coś, to ja nie mam ciśnienia, że jakby w którymś momencie stwierdziła, że za trudno, czy zbyt straszno, czy cokolwiek, to możemy zawrócić, możemy też w ogóle tam nie iść. Lekko niepokoją mnie te chmury, ale sprawdziłam milion prognoz i nie było w nich mowy o burzach czy ulewach, tylko te lekkie siurnięcia, na które jesteśmy przecież przygotowane. Jeśli chodzi o trudność drogi - oczywiście nie zamierzam ciągnąć Zuzy ostrzem grani, obecnie nawet sama nie czuję się mocna na takie zabawy. O trudność ścieżki, omijającej grań bokiem wypytywałam na jednej z grup na FB, gdzie otrzymałam wiele wyczerpujących informacji, zdjęć i zachęt (a następnego dnia nawet mi ktoś sprawdził rozkład autobusu i wpisał w komentarz, jak mi net ledwo śmigał <3). Głosy, że to droga odpowiednia na zabranie świeżaka nie tyle były w większości, co właściwie innych głosów nie było. Po przejrzeniu zdjęć byłam raczej spokojna. Miało być kilka trudniejszych miejsc, ale niczego, z czym dziewczyna odwiedzająca ściankę wspinaczkową i wsparta moim dopingującym słowem miałaby nie dać sobie rady. 

Koperszadzka Grań widziana z dołu

 
Zuzu przed wyruszeniem na grań

Pojadły zatem, zapaliły, wstały i idą, chcąc jak najszybciej oddalić się od ruchliwej przełęczy. We wtopieniu się w teren przeszkadza nagłe - wcale nie takie lekkie - siurnięcie deszczu z niewielkim gradem, które zmusza mnie do założenia pomarańczowej kurtki (Zuzu ma szarą). Odchodzimy w tym deszczu kawałek, żeby nie stać na widoku, a gdy przestaje padać zastanawiamy się, co dalej. Zuza na radarze widzi jakieś burze w podtatrzańskich słowackich miejscowościach, z upływem minut oddalają się one jednak i zanikają. Niebo nad nami niezbyt pogodne, ale i wyglądające na niegroźne. Zuzu mówi, że jeszcze by poszła, najwyżej później pomyślimy. Idziemy więc. 

Kopczyk...jeden z wielu.

Tu następuje około godzina zupełnie dobrej zabawy, rozglądania się za kopczykami, wypatrywania nikłej ścieżki, robienia fajnych zdjęć, drobnego scramblingu po niewielkich skalnych ściankach. Gdzieś tam ścieżkę na chwilę gubimy, zaraz ją znajdujemy, powoli idziemy ku górze, jest dobrze, wesoło i fajnie. Grań tymczasem przykleja się do ściany i właściwie nie idziemy już nią, ale po prostu zboczem góry ku jej wierzchołkowi. Robi się trudniej - mniej tu kluczenia po trawkach, więcej strategicznego stawiania stóp i wspomagania się rękoma. Akurat przechodzimy jedną taką ściankę, gdzie Zuza potrzebuje więcej czasu, ma trochę problem z wsadzeniem gdzieś nogi tak, żeby bezproblemowo i pewnie złapać za coś wyżej ręką. Ja konstatuję w tym czasie, że mogłam jej kazać zabrać podejściówki - w butach za kostkę z dość sztywną podeszwą z pewnością jest jej o wiele trudniej "wymacywać" stopami stopnie. Chociaż jak gadamy o tym potem, to okazuje się, że wyższe buty były wzięte z rozmysłem, z racji na nie tak dawno skręconą kostkę. No nic, ścianka mi lekko zestresowała koleżankę, ale nie ma tego złego - pomału, na spokojnie dała radę i gotowa jest napierać dalej. Tylko że...



 
Zuza w ferworze walki

Zaczyna padać. Nie jest to mżawka, nie jest to lekki, delikatny, muskający skórę letni deszczyk, a jeśli jest to "rain shower", to wyjątkowo długi i z dodatkowym efektem w postaci gradu. Kulki gradu są niewielkie, ale jest ich dużo, zbierają się koło naszych nóg w białe łaty. Zatrzymujemy się oczywiście, najpierw licząc na to, że tak jak pierwszy, który złapał nas dziś tuż nad przełęczą, tak i ten opad okaże się chwilowy. A potem to już nie za bardzo wiedząc, co robić. Jak już wspomniałam, to nie jest tu tak, że grań sobie idzie wąskim grzebieniem aż do wierzchołka - w ten sposób widać by było, ile drogi nam zostało. Grań została de facto już jakiś kawałek temu w dole, a my jesteśmy... no gdzieś w masywie. Szczyt jest szeroki, nie widzimy, gdzie dokładnie kończy się wypiętrzać. Nas ścieżka na razie prowadzi bardziej w bok niż prosto w górę. Wracanie się w tym momencie oznacza już kawał drogi, a jeśli wierzchołek mamy blisko, to lepiej jest wejść nań i potem już szlakiem dreptać do schroniska (zwłaszcza, że tuż pod nami została skałka, która na wejściu sprawiła Zuzie pewien kłopot, a zejść może być trudniej, zwłaszcza w strugach deszczu). Na razie jednak przede wszystkim przeczekujemy deszcz. Trwa to, sama nie wiem, może jakieś dwadzieścia minut, podczas których stoimy skulone, żeby chociaż do kurtek nam się nie nalało, bo w butach mamy już mokro. Po zboczu dość szybko zaczynają spływać strumienie, gdzieniegdzie tworzące nawet niewielkie wodospady. Wszystko to szumi i wywołuje mroczne wrażenie. Gdzieś za szarością nieba nieśmiało prześwituje błękit, a nawet niewielkie żółtawe jasne kółko, co pokazuję Zuzie, aby pokrzepić i ją i siebie. Mówię też coś o tym, że przede wszystkim musimy być spokojne, bo panika to ostatnie, co może nam teraz pomóc. Mówię to niby do Zuzy, ale bardziej chyba do siebie, żeby przypadkiem nie dać wyrazu temu, jak bardzo się teraz boję. O nią. Sama w tej sytuacji czułabym się niewątpliwie mocno nieswojo i niepewnie, ale teraz spoczywa na mnie odpowiedzialność za mniej doświadczoną i dodatkowo parę lat młodszą ode mnie koleżankę i do moich prywatnych odczuć dochodzi martwienie się o kogoś, kto tutaj na mnie polega. 


Grad coraz rzadziej cpyka o nasze kurtki, płynące z góry strumienie stopniowo cichną, zasłony chmur rozstępują się, słońce szybko tworzy malowniczą tęczę. Oddychamy z ulgą, podnosimy plecaki, robimy kilka kroków... i wtedy właśnie słychać przeciągły grzmot, dochodzący gdzieś zza grani Tatr Bielskich. Znów chwila zastanowienia, zerknięcie na radary. Nad nami piękne słońce, zło sobie poszło, na razie nie przyjdzie. Idziemy. Najchętniej wbiegłabym na szczyt, ale tu akurat nagromadzają się strome skaliste fragmenty, wymagające od Zuzy namysłu i długotrwałego macania skały, która przecież jeszcze nie zdążyła wyschnąć. Czekam więc, podpowiadam, raz trzymam za łokieć. I tak się pniemy powoli. Spodziewając się raczej, że droga wypluje nas na samym wierzchołku, jestem nieco zdziwiona, widząc żółte oznakowanie szlaku. Zdziwienie szybko ustępuje jednak miejsca dzikiej radości, a przede wszystkim uldze. Stąd jeszcze tylko chwilka i stajemy na szczycie, gdzie zadaję Zuzie tytułowe pytanie.

Pierwotny plan zakładał nocleg na górze, ale ciemniejące - bynajmniej nie z powodu zmroku - w oddali niebo skutecznie wybija mi ten pomysł z głowy. Po krótkiej przerwie ruszamy sprawnie w dół. Byłam na Jagnięcym już dwukrotnie, a nie pamiętałam chyba, że te podszczytowe trudne fragmenty szlaku tak długo się ciągną. Albo po prostu teraz już tak bardzo chciałam być na nudnych kamiennych schodkach, sprowadzających monotonnie do Jagnięcej Dolinki, że czas zejścia po tych wszystkich łańcuchach i stromych ściankach niemiłosiernie mi się dłużył. Kolejny deszcz łapie nas jakoś na ostatnim łańcuchu. Tym razem pada spokojniej, ale najwidoczniej nie ma zamiaru prędko przestać. Powoli nadciąga też wieczór. Szlak jest pusty, w dole jednak - gdzieś ciut nad Czerwonym Stawkiem dostrzegam stojącą postać i nawet wskazuję ją Zuzie. Ewidentnie jakiś dość rosły facet stoi na ścieżce w miejscu, gdzie załamuje się ona i chowa za skałą. Zuza potwierdza moje obserwacje. Zaczynamy dreptać w dół po kamieniach, ja przodem, Zuza - ostrożnie, ze względu na kostkę - nieco wolniej. Raz na jakiś czas przystaję, oglądam się i czekam aż się przybliży, po czym ruszam znowu. Postać... wciąż tam jest. Dziwi mnie, że stoi w bezruchu, ale przez chwilę mam wrażenie, że widzę ją pochyloną, co uwiarygodnia moją wizję. W moim umyśle rodzi się nie tyle pytanie, po co ktoś miałby tam stać w deszczu, co od razu odpowiedź na nie - no przecież filanc! Ktoś widział nas, jak podchodziłyśmy granią, dał znać okolicznemu strażnikowi, który podszedł tutaj, domyślając się, że zejdziemy do Zielonego Stawu i teraz czeka na nas z mandacikiem. Zerkam co chwila w stronę postaci, a ona ni cholery nie chce zniknąć, tylko stoi tam uparcie. Oczywiście nie pasuje mi to stanie, normalnie człowiek by sobie usiadł, albo chociaż dreptał w miejscu, no ale jeśli to filanc, to może chce tym staniem wzbudzić w nas grozę i respekt, z daleka dać nam sygnał: "ha, mam was, idziecie prosto w moje szpony" (tak, wiem, jak to brzmi, ale wtedy tak sobie to mniej więcej tłumaczyłam). W głowie przerabiam różne scenariusze rozmowy. Bliżej "winkla", przy którym stała postać, tracę ją z oczu. Czekam dłuższą chwilę na Zuzę i dzielę się przemyśleniami. Zuza od zejścia z łańcucha nie widziała gościa, a w ogóle, to nie pasowało jej wtedy to, że się nie ruszał. Dopuszczam jak najbardziej do siebie myśl, że zmęczony mózg płata mi figle, ba - w tej chwili bardzo bym chciała, żeby tak właśnie było. Ale do skały, za którą chowa się szlak podchodzę z duszą na ramieniu. Jeszcze tylko parę kroków i będę "za winklem", jest tam ktoś, czy nie? Serce podskakuje mi do gardła, bo słyszę kaszlnięcie. No nic, trudno, teraz to już po ptokach, przez lata się udawało, może musiał być kiedyś ten pierwszy raz. Dziarskim krokiem wychodzę zza załomu, by stwierdzić, że... jest tam zupełnie pusto. Przystaję, uspokajam oddech, nasłuchuję. Cisza, jak makiem zasiał. Na skałach przed zakrętem były pokaźne ciemne zacieki, które w marnym świetle wczesnego deszczowego wieczora z oddali najwidoczniej ułożyły mi się w kształt ludzkiej postaci. Dźwięku kaszlnięcia wytłumaczyć nie umiem, aczkolwiek nie mam wątpliwości, że nigdzie poza moją głową nie było go słychać.

Gdy docieramy nad Czerwony Stawek, deszcz ucicha. Zastanawiamy się, co dalej. Z założenia miałyśmy spać w terenie, wzięłyśmy nawet namiot. Plan jednak obejmował spanie nieco wyżej, tutaj obie trochę obawiamy się miśków. Parę lat temu spałam tu pod jakimś kamieniem, ale z tego co pamiętam, tamta kryjówka była strasznie ciasna. Schronisko niespecjalnie wchodzi w grę, bo nie wymieniłyśmy pieniędzy, mam przy sobie tylko parę euro pozostałe z jakichś poprzednich wycieczek. Idąc szlakiem, jeszcze będąc parędziesiąt metrów przed Zuzą dostrzegam za kosodrzewiną coś, co wygląda jak solidna koleba. Rzucam plecak i idę na zwiady. Koleba okazuje się - w przeciwieństwie do filanca - istnieć naprawdę i być całkiem elegancką miejscówką. Zuza martwi się o jej szczelność - no tu się nie ma co oszukiwać, przed deszczem to ona nas za bardzo nie uchroni (chyba że będziemy w niej kucać, ale tak się ciężko wyspać). W sumie jestem skłonna spróbować opcji z namiotem, ale nie znajdujemy kawałka równego miejsca, na którym mogłybyśmy go rozłożyć. Ładujemy się zatem do koleby, w razie deszczu gotowe zwijać się w środku nocy i uciekać choćby na schody schroniska. Domowa wiśniówka przywieziona przez Zuzę służy nam tylko jako skromna wlewka do herbaty. A jednak udaje nam się przespać noc. Krople deszczu zaczynają uderzać o nasze kamienne schronienie, gdy za jego "oknami" już solidnie świta. Zostaje nam zejście do schroniska, podsuszenie w nim rzeczy, a potem dotarcie do szosy i czekanie na autobus, którym wracamy do Jaworzyny. Z racji zmęczenia wrażeniami poprzedniego dnia i niepewności pogody z opcji powrotu przez Przełęcz pod Kopą zgodnie rezygnujemy. 



Pomimo moich obaw, Zuza wyraża zadowolenie z wycieczki i chęć uczestnictwa w kolejnych. :)


8 komentarzy:

  1. Wspaniała wyprawa, bardzo ciekawie opisana. Brawo dla Was, jesteście silne, odważne, pełne życia kobiety, brawo. :) Niesamowita historia z tym facetem, poczułam szczyptę grozy, w ogóle to czułam się, jakbym część książki czytała. Zdjęcia również boskie, kocham góry na całego, aż tęskno się zrobiło. Fajnie, że Zuza chętna na kolejne wyprawy, wspaniałe wspomnienia budujecie, życzę samych cudownych wypraw. Pozdrawiam serdecznie. :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja myślałam, że to duch jakiegoś górołaza Cię tam nawiedził :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajnie Cię widzieć/czytać Gosia. Jak zwykle Top League! Z niecierpliwością czekam na Fatrę. Miałem ją robić w tym roku, nie złożyło się... :( Górskie pozdro!

    OdpowiedzUsuń
  4. Super wyprawa. dziękuję za, chociaż tylko wirtualną, wycieczkę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Fantastyczna wyprawa. Przepiękne zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Czyli znowu sie udało bez mandatu :) A tak swoją drogą to ciekawe ile taki mandacik bo to przecież już w ojro :)Troszkę to studzi moje zapały do chodzenia poza szlakami nie tylko w Taterkach.

    OdpowiedzUsuń
  7. na Jagnięcy Szczyt wchodziłam "po bożemu" ;) od schroniska... i czułam się tam jak w niebie. myślałyśmy z koleżanką, że tak własnie wygląda raj... wędrówka granią na Jagnięcy Szczyt, łagodnie snujące się poranne chmurki, widoki i przestrzenie totalnie zapierające dech...
    nie słyszałam o innych opcjach wejścia tam, dobrze przeczytać! :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja się trochę boję tak wysokich gór (choć wiem, że wyżej swobodnie się da), ale Twoja wyprawa jest inspirująca! Dziękuję :)

    OdpowiedzUsuń