Zuzę znam od dwóch lat. Połączyła nas praca, ale Zuza mojego bloga znała wcześniej i twierdzi, że bardzo ją ucieszyła wieść o pracy ze mną (a dokładniej, to o byciu moją bezpośrednią przełożoną :). A jeśli czytała mojego bloga, to już łatwo się domyślić, że ma coś wspólnego z górami. Przez te dwa lata o górach gadałyśmy niemało, dzieląc się wrażeniami z wycieczek i planami na następne, oraz wywołując wzajemnie zazdrość, gdy jedna miała urlop i pakowała plecak, a druga w tym czasie kwitła w robocie. Ale jakoś nie mogłyśmy się zgadać, żeby wybrać się gdzieś razem. Dodatkowo, od jakiegoś roku Zuza powtarzała, że tak by chciała spróbować pójść gdzieś poza szlakiem, że sama się nie odważy, ale gdybym tak ją zabrała, to ona chętnie... No i wreszcie wszystko się zgrało, dogadałyśmy się z wolnym, pogoda miała być znośna, ja opracowałam plan. Wczesnym rankiem wyruszamy zatem w kierunku gór.
Za punkt startu obrałyśmy Jaworzynę Tatrzańską, skąd przez Dolinę Zadnich Koperszadów zaplanowałyśmy dotrzeć na Przełęcz pod Kopą. Pozostawiając samochód ruszamy zatem miarowym marszem, najpierw początkiem Doliny Jaworowej, by na Polanie pod Muraniem odbić nieco w lewo. Doliną Zadnich Koperszadów spacerowałam niegdyś, nie chcąc wówczas tracić deszczowego letniego dnia. Doszłam wtedy do "miśków" (przy jednej z wiat stoją drewniane niedźwiedzie) i wróciłam z powrotem. Tym razem, idąc aż do Przełęczy pod Kopą pokonuję przy okazji nieznany mi dotąd kawałek szlaku. Zuza za to szła nim kiedyś, ale równie dobrze mogła iść ścieżką pod Reglami, bo widoczność miała na jakieś dwa metry. Mamy więc bardzo świeże spojrzenie na odsłaniające się nam z tej strony szczyty Tatr Bielskich, które jeszcze przed kilkoma godzinami oglądałyśmy z samochodu z innej perspektywy.
Pogoda, póki co, jest dla nas łaskawa. Ogólnie prognozy przewidywały "rain showers", przelotne, niewielkie opady, które oczywiście potrafią być upierdliwe i nadwątlać morale, ale ostatecznie nie powinny przeszkadzać w pomyślnym i radosnym przebiegu wycieczki. Akurat gdy docieramy na Przełęcz i rozsiadamy się tuż nad nią na popas, niebo się nieco betonuje i coś tam z niego delikatnie leci. Mówię Zuzie, nie pierwszy raz zresztą, że jak coś, to ja nie mam ciśnienia, że jakby w którymś momencie stwierdziła, że za trudno, czy zbyt straszno, czy cokolwiek, to możemy zawrócić, możemy też w ogóle tam nie iść. Lekko niepokoją mnie te chmury, ale sprawdziłam milion prognoz i nie było w nich mowy o burzach czy ulewach, tylko te lekkie siurnięcia, na które jesteśmy przecież przygotowane. Jeśli chodzi o trudność drogi - oczywiście nie zamierzam ciągnąć Zuzy ostrzem grani, obecnie nawet sama nie czuję się mocna na takie zabawy. O trudność ścieżki, omijającej grań bokiem wypytywałam na jednej z grup na FB, gdzie otrzymałam wiele wyczerpujących informacji, zdjęć i zachęt (a następnego dnia nawet mi ktoś sprawdził rozkład autobusu i wpisał w komentarz, jak mi net ledwo śmigał <3). Głosy, że to droga odpowiednia na zabranie świeżaka nie tyle były w większości, co właściwie innych głosów nie było. Po przejrzeniu zdjęć byłam raczej spokojna. Miało być kilka trudniejszych miejsc, ale niczego, z czym dziewczyna odwiedzająca ściankę wspinaczkową i wsparta moim dopingującym słowem miałaby nie dać sobie rady.
Koperszadzka Grań widziana z dołu |
Zuzu przed wyruszeniem na grań |
Pojadły zatem, zapaliły, wstały i idą, chcąc jak najszybciej oddalić się od ruchliwej przełęczy. We wtopieniu się w teren przeszkadza nagłe - wcale nie takie lekkie - siurnięcie deszczu z niewielkim gradem, które zmusza mnie do założenia pomarańczowej kurtki (Zuzu ma szarą). Odchodzimy w tym deszczu kawałek, żeby nie stać na widoku, a gdy przestaje padać zastanawiamy się, co dalej. Zuza na radarze widzi jakieś burze w podtatrzańskich słowackich miejscowościach, z upływem minut oddalają się one jednak i zanikają. Niebo nad nami niezbyt pogodne, ale i wyglądające na niegroźne. Zuzu mówi, że jeszcze by poszła, najwyżej później pomyślimy. Idziemy więc.
Kopczyk...jeden z wielu. |
Tu następuje około godzina zupełnie dobrej zabawy, rozglądania się za kopczykami, wypatrywania nikłej ścieżki, robienia fajnych zdjęć, drobnego scramblingu po niewielkich skalnych ściankach. Gdzieś tam ścieżkę na chwilę gubimy, zaraz ją znajdujemy, powoli idziemy ku górze, jest dobrze, wesoło i fajnie. Grań tymczasem przykleja się do ściany i właściwie nie idziemy już nią, ale po prostu zboczem góry ku jej wierzchołkowi. Robi się trudniej - mniej tu kluczenia po trawkach, więcej strategicznego stawiania stóp i wspomagania się rękoma. Akurat przechodzimy jedną taką ściankę, gdzie Zuza potrzebuje więcej czasu, ma trochę problem z wsadzeniem gdzieś nogi tak, żeby bezproblemowo i pewnie złapać za coś wyżej ręką. Ja konstatuję w tym czasie, że mogłam jej kazać zabrać podejściówki - w butach za kostkę z dość sztywną podeszwą z pewnością jest jej o wiele trudniej "wymacywać" stopami stopnie. Chociaż jak gadamy o tym potem, to okazuje się, że wyższe buty były wzięte z rozmysłem, z racji na nie tak dawno skręconą kostkę. No nic, ścianka mi lekko zestresowała koleżankę, ale nie ma tego złego - pomału, na spokojnie dała radę i gotowa jest napierać dalej. Tylko że...
Zuza w ferworze walki |
Zaczyna padać. Nie jest to mżawka, nie jest to lekki, delikatny, muskający skórę letni deszczyk, a jeśli jest to "rain shower", to wyjątkowo długi i z dodatkowym efektem w postaci gradu. Kulki gradu są niewielkie, ale jest ich dużo, zbierają się koło naszych nóg w białe łaty. Zatrzymujemy się oczywiście, najpierw licząc na to, że tak jak pierwszy, który złapał nas dziś tuż nad przełęczą, tak i ten opad okaże się chwilowy. A potem to już nie za bardzo wiedząc, co robić. Jak już wspomniałam, to nie jest tu tak, że grań sobie idzie wąskim grzebieniem aż do wierzchołka - w ten sposób widać by było, ile drogi nam zostało. Grań została de facto już jakiś kawałek temu w dole, a my jesteśmy... no gdzieś w masywie. Szczyt jest szeroki, nie widzimy, gdzie dokładnie kończy się wypiętrzać. Nas ścieżka na razie prowadzi bardziej w bok niż prosto w górę. Wracanie się w tym momencie oznacza już kawał drogi, a jeśli wierzchołek mamy blisko, to lepiej jest wejść nań i potem już szlakiem dreptać do schroniska (zwłaszcza, że tuż pod nami została skałka, która na wejściu sprawiła Zuzie pewien kłopot, a zejść może być trudniej, zwłaszcza w strugach deszczu). Na razie jednak przede wszystkim przeczekujemy deszcz. Trwa to, sama nie wiem, może jakieś dwadzieścia minut, podczas których stoimy skulone, żeby chociaż do kurtek nam się nie nalało, bo w butach mamy już mokro. Po zboczu dość szybko zaczynają spływać strumienie, gdzieniegdzie tworzące nawet niewielkie wodospady. Wszystko to szumi i wywołuje mroczne wrażenie. Gdzieś za szarością nieba nieśmiało prześwituje błękit, a nawet niewielkie żółtawe jasne kółko, co pokazuję Zuzie, aby pokrzepić i ją i siebie. Mówię też coś o tym, że przede wszystkim musimy być spokojne, bo panika to ostatnie, co może nam teraz pomóc. Mówię to niby do Zuzy, ale bardziej chyba do siebie, żeby przypadkiem nie dać wyrazu temu, jak bardzo się teraz boję. O nią. Sama w tej sytuacji czułabym się niewątpliwie mocno nieswojo i niepewnie, ale teraz spoczywa na mnie odpowiedzialność za mniej doświadczoną i dodatkowo parę lat młodszą ode mnie koleżankę i do moich prywatnych odczuć dochodzi martwienie się o kogoś, kto tutaj na mnie polega.
Grad coraz rzadziej cpyka o nasze kurtki, płynące z góry strumienie stopniowo cichną, zasłony chmur rozstępują się, słońce szybko tworzy malowniczą tęczę. Oddychamy z ulgą, podnosimy plecaki, robimy kilka kroków... i wtedy właśnie słychać przeciągły grzmot, dochodzący gdzieś zza grani Tatr Bielskich. Znów chwila zastanowienia, zerknięcie na radary. Nad nami piękne słońce, zło sobie poszło, na razie nie przyjdzie. Idziemy. Najchętniej wbiegłabym na szczyt, ale tu akurat nagromadzają się strome skaliste fragmenty, wymagające od Zuzy namysłu i długotrwałego macania skały, która przecież jeszcze nie zdążyła wyschnąć. Czekam więc, podpowiadam, raz trzymam za łokieć. I tak się pniemy powoli. Spodziewając się raczej, że droga wypluje nas na samym wierzchołku, jestem nieco zdziwiona, widząc żółte oznakowanie szlaku. Zdziwienie szybko ustępuje jednak miejsca dzikiej radości, a przede wszystkim uldze. Stąd jeszcze tylko chwilka i stajemy na szczycie, gdzie zadaję Zuzie tytułowe pytanie.
Gdy docieramy nad Czerwony Stawek, deszcz ucicha. Zastanawiamy się, co dalej. Z założenia miałyśmy spać w terenie, wzięłyśmy nawet namiot. Plan jednak obejmował spanie nieco wyżej, tutaj obie trochę obawiamy się miśków. Parę lat temu spałam tu pod jakimś kamieniem, ale z tego co pamiętam, tamta kryjówka była strasznie ciasna. Schronisko niespecjalnie wchodzi w grę, bo nie wymieniłyśmy pieniędzy, mam przy sobie tylko parę euro pozostałe z jakichś poprzednich wycieczek. Idąc szlakiem, jeszcze będąc parędziesiąt metrów przed Zuzą dostrzegam za kosodrzewiną coś, co wygląda jak solidna koleba. Rzucam plecak i idę na zwiady. Koleba okazuje się - w przeciwieństwie do filanca - istnieć naprawdę i być całkiem elegancką miejscówką. Zuza martwi się o jej szczelność - no tu się nie ma co oszukiwać, przed deszczem to ona nas za bardzo nie uchroni (chyba że będziemy w niej kucać, ale tak się ciężko wyspać). W sumie jestem skłonna spróbować opcji z namiotem, ale nie znajdujemy kawałka równego miejsca, na którym mogłybyśmy go rozłożyć. Ładujemy się zatem do koleby, w razie deszczu gotowe zwijać się w środku nocy i uciekać choćby na schody schroniska. Domowa wiśniówka przywieziona przez Zuzę służy nam tylko jako skromna wlewka do herbaty. A jednak udaje nam się przespać noc. Krople deszczu zaczynają uderzać o nasze kamienne schronienie, gdy za jego "oknami" już solidnie świta. Zostaje nam zejście do schroniska, podsuszenie w nim rzeczy, a potem dotarcie do szosy i czekanie na autobus, którym wracamy do Jaworzyny. Z racji zmęczenia wrażeniami poprzedniego dnia i niepewności pogody z opcji powrotu przez Przełęcz pod Kopą zgodnie rezygnujemy.
Pomimo moich obaw, Zuza wyraża zadowolenie z wycieczki i chęć uczestnictwa w kolejnych. :)
Wspaniała wyprawa, bardzo ciekawie opisana. Brawo dla Was, jesteście silne, odważne, pełne życia kobiety, brawo. :) Niesamowita historia z tym facetem, poczułam szczyptę grozy, w ogóle to czułam się, jakbym część książki czytała. Zdjęcia również boskie, kocham góry na całego, aż tęskno się zrobiło. Fajnie, że Zuza chętna na kolejne wyprawy, wspaniałe wspomnienia budujecie, życzę samych cudownych wypraw. Pozdrawiam serdecznie. :)))
OdpowiedzUsuńA ja myślałam, że to duch jakiegoś górołaza Cię tam nawiedził :)
OdpowiedzUsuńFajnie Cię widzieć/czytać Gosia. Jak zwykle Top League! Z niecierpliwością czekam na Fatrę. Miałem ją robić w tym roku, nie złożyło się... :( Górskie pozdro!
OdpowiedzUsuńSuper wyprawa. dziękuję za, chociaż tylko wirtualną, wycieczkę.
OdpowiedzUsuńFantastyczna wyprawa. Przepiękne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńCzyli znowu sie udało bez mandatu :) A tak swoją drogą to ciekawe ile taki mandacik bo to przecież już w ojro :)Troszkę to studzi moje zapały do chodzenia poza szlakami nie tylko w Taterkach.
OdpowiedzUsuńna Jagnięcy Szczyt wchodziłam "po bożemu" ;) od schroniska... i czułam się tam jak w niebie. myślałyśmy z koleżanką, że tak własnie wygląda raj... wędrówka granią na Jagnięcy Szczyt, łagodnie snujące się poranne chmurki, widoki i przestrzenie totalnie zapierające dech...
OdpowiedzUsuńnie słyszałam o innych opcjach wejścia tam, dobrze przeczytać! :)
Ja się trochę boję tak wysokich gór (choć wiem, że wyżej swobodnie się da), ale Twoja wyprawa jest inspirująca! Dziękuję :)
OdpowiedzUsuń