wtorek, 21 grudnia 2021

Walka w błocie - Garmont Vetta GTX test (no i jesienne Bieszczady)

Jesienne Bieszczady chodziły mi po głowie od dwóch lat, ale jakoś się nie składało. Brakowało też motywacji, żeby wybrać się tam samej. Tym razem miałam towarzysza, który góry te zna i bardzo lubi, a którego wystarczyło tam zawieźć, żeby on ogarnął resztę. Łącznie z puszczaniem mi w samochodzie tej całej bieszczadzkiej poezji śpiewanej, która normalnie wywołuje we mnie gęsią skórkę, a gdy rozbrzmiała w głośnikach na początku tamtejszych serpentyn nawet (krótkotrwale jednak) przypasowała mi do klimatu.

Po latach chodzenia po górach mam raczej skompletowaną większość wyposażenia, zwykle też wiem, co ze sobą zabrać, w zależności od warunków (chociaż przyznaję, że czasem są to ciężkie wybory, bardzo wydłużające czynność pakowania plecaka). Jeśli chodzi o buty, latem są to podejściówki. Na początku górskiej przygody uparcie kupowałam i ciorałam po szlakach mityczne buty za kostkę, szczęśliwie w pewnym momencie poznałam ludzi, którzy chodzili w niskich (ale oczywiście nadal górskich) butach i postanowiłam sama spróbować. Tekst o tym, dlaczego podejściówki są zupełnie spoko opcją jest TUTAJ. W Tatrach, gdzie dotychczas lądowałam najczęściej, pory roku mają często dość ostre granice i ich wyznacznikiem jest śnieg, który albo jest, albo go nie ma. No i jak go nie ma, to podejściówki zwykle raczej wystarczą, a jak jest, to już po prostu biorę zimowe buty. Raz miałam zagwozdkę w październiku, gdy śnieg zalegał tylko gdzieniegdzie po jakimś większym wrześniowym opadzie - ostatecznie podejściówki w połączeniu ze stuptutami i raczkami w pełni dały radę.

 

Przed wyjazdem w Bieszczady pojawił się jednak problem. Bo Bieszczady to błoto. Nie mogłam tego stwierdzić dotychczas organoleptycznie, bo zdarzyło mi się po nich chodzić jedynie zimą, ale nie żyję w próżni i legendy o bieszczadzkim błocku obiły mi się o uszy. Tonąć w nim w podejściówkach nie miałam ochoty. Męczyć się w twardych zimowych butach - jeszcze mniej. Problem rozwiązał się sam, bo akurat wpadła mi na maila propozycja współpracy od sklepu PAKER (od nich mam też wspomniane podejściówki, w których ostatnio śmigam, ale które nie są moimi pierwszymi butami tego typu). I tym sposobem znowu - jak za starych czasów - weszłam w posiadanie górskich nie-zimowych butów za kostkę, czyli modelu, który przez kilka lat wydawał mi się niepotrzebny. Otóż oddaję im oficjalnie honor - bywają bardzo potrzebne, a na określone warunki (jesień, przełom pór roku, lato w błotnistym miejscu) są wręcz optymalne. 

Wybrałam dla siebie model Garmont Vetta GTX, głównie ze względu na zgrabny i kobiecy wygląd. Jeśli chodzi o techniczne specyfikacje - zapoznałam się z nimi z grubsza, ale mając już wcześniej doświadczenie z podejściówkami tej marki, spodziewałam się, że buty będą dobre jakościowo i wytrzymałe. I cóż, póki co wypróbowałam je tylko na dwóch bieszczadzkich szlakach, ale zanosi się na nasze wspólne "żyli długo i szczęśliwie". 

Co na pewno w bucikach tych jest fajne, to ich stabilność. Fakt, że dawno nie miałam na nogach wyższych sztywniejszych butów, więc każde mogły mi się wydać stabilne, ale no naprawdę poczułam taką fajną ich jedność nie tyle ze stopą, co z całą nogą. Podoba mi się ich system sznurowania - sznurówki przebiegają przez cały but, kończąc się prawie przy palcach. Po pierwsze - bardzo podchodzi mi to wizualnie. Po drugie - pozwala lepiej dopasować zacisk sznurówek do tego, gdzie akurat bardziej tego zacisku potrzebujemy, a gdzie przydałby się większy luz (specjalna taśma pozwala poluzować górę sznurowadeł, nie ruszając okolicy kostki). 


Buty są bardzo wygodne. Do tego przyzwyczaił mnie już niższy model Garmontów - wkładka jest bardzo dobrze wyprofilowana, tak że nawet moje płaskie stópki czują się komfortowo. Model Garmont Vetta GTX korzysta też z technologii Heel Lock, która dopasowuje tył buta do pięty, co ma zwiększać stabilność oraz zapobiegać otarciom. O stabilności już wspomniałam - jest git, a co do otarć, to... zupełnie szczerze dawno żadne buty (oprócz tych na obcasach) mnie nie obtarły, nawet zakładane na długie trasy prosto po wyjęciu z pudełka (kiedyś się na tym przejadę, wiem), więc być może nie jestem najlepszą osobą, by zabierać głos w tym temacie. W każdym razie u mnie wszystkie tkanki po wycieczce nienaruszone. ;)

Buty też czasem chcą popatrzeć.
Making of ;)

Oprócz tego oczywiście vibram - sprawdzający się na kamieniach, wilgotnej ziemi (przed nagłym nurkowaniem w błocie niestety nawet najlepsze patenty nie chronią ;)), zboczach pokrytych liśćmi. Producent zapewnia, że na skałę też spoko. Zapewne tak, dla mnie tego typu buty na skałę (wysokie partie Tatr na przykład) nie są najlepszym wyborem, bo ze względu na dość twardą, grubą i sztywną podeszwę słabo czuje się w nich stopnie. Natomiast przyczepność powinna być bez zarzutu. No i Gore-Tex. Jak wpadłam w płynne błoto, to wlało mi się od góry, dół buta po całości wytrzymał. ;)

No i - już pisałam, ale - są naprawdę ładne. Nie przytłaczają swoim wyglądem, sprawiają wrażenie lekkich, mają miłą pastelową kolorystykę, na nodze wyglądają bardzo zgrabnie. Gdyby komuś umknęły linki powyżej, wystarczy kliknąć w zdjęcie buta niżej:

Pięciodniowy wyjazd zaowocował niestety tylko dwiema wędrówkami. Rozbita nockami w pracy w poprzedzających dniach (właściwie dobach) dowiozłam nas w góry dopiero zaawansowanym popołudniem, a potem niespecjalnie miałam na cokolwiek siłę (poza opierdzieleniem placka z gulaszem, który tutaj nazywa się "po Bieszczadzku", w Zakopcu "po zbójnicku", a w reszcie Polski zwykle "po węgiersku"). Piękna pogoda utrzymała się przez kolejny dzień, który wykorzystaliśmy na wejście na Rawki. Następny, pochmurny, spędziliśmy na szlaku na Smerek. A potem to już padało i trzeba było zbierać się do domu. Nie ma się więc co zagłębiać w opisy poszczególnych wycieczek, bo te były dość krótkie i pozbawione znaczących zwrotów akcji - poza jednym, związanym z błotem. Gdy schodziliśmy ze Smerka w kierunku Schroniska na Jaworcu, złapał nas zmrok. Pod wiatą w lesie zrobiliśmy przystanek na coś słodkiego i łyka herbaty oraz wyciągnięcie czołówek. Gdy już ruszyliśmy, okazało się, że w mojej padły baterie. Marcin miał w plecaku zapasowe, ja jednak wpadłam w stan: "Aaaaa, noc, las, dzikie zwierzęta" i ponieważ została nam tylko jakaś godzina drogi po w miarę płaskim terenie uparłam się, że chcę po prostu jak najszybciej przejść do stanu: "Budynek, ciepełko i piwko" i po prostu będę szła za Marcinem. W bardziej stromych, czy bardziej błotnistych (pomimo, że ostatnie dni były pogodne i ciepłe, skądś to pieruńskie błoto się tam wzięło) miejscach on odwracał się i oświetlał mi drogę. No i ten jeden raz jakoś tak puścił mnie przodem i nie zdążył dobrze poświecić i akurat w tym miejscu trafiło się błoto, w którym jedną nogą zanurzyłam się powyżej kostki. I w tym momencie moje nowiuśkie Garmonty zaczęły wyglądać na bardzo zmęczone życiem. ;)




 

Ogólne refleksje z wyjazdu mam takie, że: tak, Bieszczady jesienią to jest coś, co naprawdę warto zobaczyć. Przy czym mam wrażenie, że nikomu nie trzeba już o tym mówić, bo w słoneczną niedzielę zdaje się, że była tam cała Polska. Nie chodziłam po tych górach latem, ale wydaje mi się, że mogą nie robić one wówczas takiego wrażenia. Zimą... zimą, cóż, każde góry są dość bajkowe. Ale jesień tutaj to istne arcydzieło i czas, kiedy Bieszczady przedstawiają się z najlepszej strony. 




Kolejnym wyjazdowym przemyśleniem jest to, że tutaj góry mają trochę inną definicję, a raczej zakres, który ta definicja obejmuje. Już tłumaczę. Nikt, kto dużo chodzi po Tatrach, idąc przez Krupówki nie mówi, że jest w górach. Oczywiście masa ludzi spędza urlopy korzystając właściwie tylko z miejskich atrakcji Zakopanego, twierdząc uparcie, że była w górach, ale dla tych bardziej zaawansowanych górsko turystów istnieje rozgraniczenie. Zakopane to miejscowość u podnóży Tatr, ale Zakopane to nie Tatry. Natomiast bieszczadzkie wioski wciśnięte pomiędzy falujące nad nimi szczyty, jakoś tak bez wątpienia są w górach. Może to wynika z czystej geografii - bo znajdują się w ich sercu, pomiędzy jedną górą a drugą, a może to tylko moje odczucie nowicjusza, w każdym razie kręcąc się po serpentynach, wchodząc do sklepu, jedząc gofra w cukierni, która nawet nie próbowała mieć górskiego klimatu ani na moment nie czułam że jestem poza górami. Trzecia refleksja jest taka, że nadal nie wiem, o co chodzi z tymi aniołami i czemu powstało o nich tyle piosenek. ;)




Bieszczady to też poszczególne miejsca, które mają swój klimat. Czy to knajpy - słynna Siekierezada, która wprawdzie większe wrażenie zrobiła na mnie parę lat temu zimą (teraz nie smakowały mi pierogi, a że byłam kierowcą, to nie mogłam poprawić ich smaku czym innym), Baza Ludzi z Mgły, czy schroniska - spędziliśmy dwie noce na Jaworcu, gdzie wieczorem w stołówce pogaduchy toczyły się pomiędzy wszystkimi stolikami, a nawet było wspólne śpiewanie. Pierwsze dwa noclegi zaliczyliśmy z kolei w dość dzikiej chatce i tam to już bez wątpienia odłamał mi się kawałek serduszka i został na zawsze.


To nie schronisko, to chatka. :)

Miło było zrealizować wreszcie swoje dwuletnie pogróżki, że zawitam w Bieszczadach jesienią. Szkoda, że przepiękna na początku wyjazdu pogoda tak szybko ustąpiła miejsca chmurom i deszczowi, szkoda, że pierwszego dnia nie udało się dotrzeć wcześniej. Ale jednak załapałam się na chwilę na złotą bieszczadzką aurę, byłam na trójstyku granic, spędziłam dwie noce w chatce na końcu świata, śpiewałam w schroniskowej jadalni przy świetle świec i czytałam książki wyciągnięte z biblioteczki, wrzucałam żeton do prysznica, wpadłam w osławione błoto, dawałam radę autem na stromych serpentynach. Bez wątpienia było warto.





Wszystkie zdjęcia są z telefonu, jak obrobię jakieś z aparatu, to dorzucę. ;) 

3 komentarze:

  1. To wszystko co napisałaś o Bieszczadach to prawda, tak sie składa że bylam tam w tym samym momencie i minelysmy sie w drodze na Rawki, az mi sie buzia rozesmiala widzac kogos na zywo kogo zna sie tyle lat z internetowej rzeczywistosci.Mogę tylko dodac od siebie ze na mnie tak samo duze wrazenie jak bieszczadzka jesien zrobila poźna wiosna, takiej intensywnosci zieleni nie zapomina sie dlugo, zwlaszcza jeśli na szlaku jest pusto ze wzgledu na odbywajace sie wybory.
    Magda

    OdpowiedzUsuń
  2. W Bieszczady trafiłam pierwszy raz w życiu w lecie zeszłego roku. Nie powaliły na kolana, nie było ochów, ani achów, wydawały się przereklamowane. Wyjeżdżałam z planem 'nigdy tu już nie wrócę'. A jednak...w żadnych górach nie czułam się tak zrelaksowana jak tam. Dobry powód, żeby jednak wrócić któregoś dnia. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. dlaczego Pani już nic nie pisze na blogu?

    OdpowiedzUsuń