niedziela, 19 listopada 2023

Dwa razy to już nie przypadek - bikepacking na Velo Dunajec

Minął miesiąc od Szlaku Orlich Gniazd i przyszedł czas na kolejną rowerową wyrypkę. W Tatrach wciąż śnieg, w niższych górach pewnie już niekoniecznie, ale tym razem ja po prostu chciałam na rower. Wybrałam się sama - Marcin nie dostał wolnego. No szkoda, zwłaszcza, że nawet miał chęć przejechać ze mną ten szlak, aczkolwiek po czasie jakoś żalu nie uzewnętrznia, a mnie... Mnie było tam tak dobrze samej! Jechać do oporu, spać tam, dokąd udało mi się dojechać. Pod kątem samotności nic to właściwie nowego dla mnie, robiłam już sobie kilkudniowe samotne łazęgi po górach. Roweru trochę się bałam, nie umiem nawet wymienić dętki, ale ostatecznie przecież jest YouTube, są ludzie dookoła, jakoś to będzie.

Czemu Velo Dunajec? Jestem absolutnie początkującym roweroholikiem, teraz już kołaczą mi się po głowie jakieś szlaki, które widziałam na grupie na FB, czy coś tam o nich poczytałam. Na tamten moment Velo Dunajec był po prostu jedynym szlakiem rowerowym, o jakim słyszałam. A że wiedzie przez góry, staruje w Zakopanem - to dodatkowa zachęta. 


No więc - ruszam. Zanim jednak ruszam, uświadamiam sobie, że no tak, przecież tory na drodze do Zakopanego rozkopane, pociągiem więc nie dojadę, a jak niby inaczej przetransportować się tam z rowerem? Otóż okazuje się, że nie jest to aż takie znowu beznadziejne, jak by się mogło wydawać. FlixBus czasem puszcza kursy, na które można zabrać rower. Wedle regulaminu rower może być przewożony, w zależności od kursu, na dwa sposoby: wewnątrz autokaru na haku bądź na tylnym bagażniku (tym zewnętrznym). Wedle osoby udzielającej mi informacji na czacie flixa, na tym dokładnie kursie rower będzie w środku, podwieszony, a kierowca w razie czego pomoże. Tymczasem na dworcu okazuje się, że mam rower władować do bagażnika - tego takiego płaskiego pod podłogą. No luz, nie żeby mi to przeszkadzało, tylko ani w regulaminie ani na czacie nie padło nawet słowo o takiej opcji. 

Pewnym problemem jest sporadyczność takich połączeń - mnie się i tak trafiło, bo miałam do dyspozycji cztery dni i pierwszego z nich złapałam przejazd, który dowiózł mnie w góry koło 18-tej (w maju to jest jeszcze względnie wczesny wieczór).

Bardziej od Tatr zachwyca mnie wiosna...

Jeszcze we flixie ściągam sobie GPX trasy (i przy okazji apkę do odczytu, bo google maps nie chce współpracować). O, jak dobrze, że to zrobiłam. Poleganie na znakach na tej trasie byłoby... na bardzo wielu fragmentach w ogóle by nie było. W Zako nie tracę nawet czasu na szukanie kropki (jest, jakby nie patrzeć, dość późno, a po fakcie stwierdzam, że żadnej kropki tam prawdopodobnie nie było i nie ma), łapię jakiś szlakowskaz i cisnę za nim. Nie wiem, ile zdążę przejechać przed zmrokiem i czy dojadę do sensownego pod kątem biwaku miejsca. Najwyżej będę jechać też po zmroku. Okazuje się, że w sumie jeszcze na spokojnie dobijam do Nowego Targu. Zanim jednak Nowy Targ, to zaliczam wywrotkę w którejś ze wsi. Absolutnie moja wina. Na szosie były liczne poprzeczne ubytki w asfalcie, chciałam kolejny z nich ominąć, wjeżdżając na chodnik, który - jak mi się wydawało - miał minimalny krawężnik. Rzeczywiście tego krawężnika w tym miejscu były ze dwa centymetry, ale wjechałam na niego zbyt równolegle, przednie koło zaczęło świrować, a ja - wiedząc już, że nie uda mi się go opanować - po prostu zsiadłam w tym pędzie z roweru, co kosztowało mnie mocne obicie kolana (nie o ziemię, a o ramę), zdarcie małego palca lewej dłoni i trochę wstydu przed panami, którzy rzucili mi się na ratunek. Cóż, pośpiech i małe doświadczenie. I ta radość w locie, że tuż przed wyjazdem zakupiłam kask.

Zachwyciło mnie rondo, a co?

W Nowym Targu powoli łapie mnie zmierzch, przejeżdżam przez miasto, dobijam do jakichś zielonych terenów na obrzeżach (nota bene zaraz za Decathlonem). Ścieżka prowadzi mnie wzdłuż rzeki (dotychczas plątałam się po wsiach). Jadę nią więc do miejsca, gdzie przestają docierać spacerowicze z psami i nie ma zbytnio zabudowań (jest jakiś tartak albo coś innego hałasującego, ale wątpię, by kogokolwiek stamtąd interesowała moja nocna obecność w krzakach nad rzeką). Odbijam w drobną ścieżynkę prowadzącą nad brzeg rzeki i wyciągam namiot. Jednoosobową trumienkę, którą ostatnio rozbijałam... chyba cztery lata temu na Lofotach...?

Trumienka nocą prezentuje się mało zachęcająco, ale jest zupełnie spoko. Jest to starsza wersja TEGO modelu, pod jakimś ładniejszym zdjęciem napiszę o nim więcej. Linki do Decathlonu są afiliacyjne, a więc #reklama.

Przejechałam tego wieczora 34 kilometry. O czym dotąd nie wspomniałam, to że w przypadku tego akurat szlaku, jakim jest Velo Dunajec kierunek ma ogromne znaczenie. Robi się go z Zakopanego. Bo jest z górki. To nie znaczy, że nie ma podjazdów - bo są - ale w stronę Zakopca byłoby ich zdecydowanie więcej.

Screeny pochodzą z aplikacji Strava.





Tego dnia, to akurat podjazdów można powiedzieć, że nie było.

Ostatnio moją główną aktywnością w social mediach związaną z blogiem jest wrzucanie stories na insta (i równocześnie na FB). I te storiski czasem wywołują jakieś pytania - w takich konkretnie przypadkach najczęściej o to, czy ja się tak nie boję. Tak spać na dziko. Oczywiście nie mam wątpliwości co do tego, że świat zamieszkuje wielu pojebów. Prawdopodobieństwo spotkania jednego z nich w odludnym miejscu, daleko za miastem, w krzakach nad rzeką szacuję jednak na dużo mniejsze niż w parku w środku Radomia na spacerze z psem. Jasne, że ktoś może się trafić. W domu też ktoś może mnie napaść. Jakoś wydaje mi się, że zboczeńcy i psychole nie ruszają co noc w nadrzeczne krzaki, położone kilometry od miasta i podmiejskich miejscówek spacerowo-ogniskowo-romantycznych, bo może akurat ktoś tam będzie biwakował. Zakładam, że tam, w tej konkretnej okolicy, ktoś biwakuje może raz na rok, a może rzadziej. Spało mi się słodko, dziękuję za troskę, o wiele bardziej obawiam się wychodzić wieczorami na miasto pobiegać (co nie oznacza, że tego nie robię). 

Odnośnie dzikich zwierząt, to już boję się bardziej, ale wciąż z rachunku prawdopodobieństwa robionego tak na chłopski rozum wychodzi mi, że choć takie spotkanie może się zdarzyć (kiedyś mi już lis wyciągnął spod głowy plecak i zeżarł kanapki), to raczej nie powinno być groźne. Może się też zdarzyć, że autobus, albo pociąg, którym jadę będzie miał wypadek. A jednak jeździmy nimi wszyscy, co nie?

A i jeszcze drugie pytanie. Czy nie boję się tak sama? Zakładając, że w środku nocy przyszedłby pojeb żądny mordu i zaskoczył nas we śnie, doprawdy nie wiem, co zmieniłaby obecność na miejscu osoby z penisem. Albo drugiej osoby z waginą. Że we dwoje, czy też we dwie mielibyśmy większe szanse odeprzeć atak niż w pojedynkę? No sorry, żadnych złudzeń. 

Dobra, do rzeczy. Rano napatoczyła się cała jedna osoba z psem, jak namiot miałam już zgarnięty, akurat zdążyłam się wysiusiać i właśnie się przebierałam. Wczorajszy dzień był nudny, liczę na dziś. Velo Dunajec bywa okrzykiwany najpiękniejszym szlakiem rowerowym w Polsce... No i przecież góry. Oj, bo ja wiem? Ale nie wyprzedzajmy faktów. Tuż przede mną (nooo.. parędziesiąt kilometrów) przejazd wzdłuż jeziora Czorsztyńskiego, a zaraz potem Droga Pienińska i to jest wisienka na torcie tej trasy. Biorąc pod uwagę, że pojawia się na niej dość szybko, to bardziej można by ją określić wisienką w środku tortu, której smak już się nie powtórzy do końca.

Coś mi mówi, że tam będzie ładnie...



Na tym pagórku zrobiłam sobie pauzę, ale widoków specjalnych nie było.

Pierwszy konkretny podjazd na trasie.

Sam przejazd wzdłuż Jeziora jest ładny, ale jeszcze bez fajerwerków. Pod koniec mamy taki fest podjazd, chyba pierwszy tak wyczerpujący na trasie, za to potem długi i mega widokowy zjazd. Ruch rowerowy tutaj spory, zwłaszcza, że trafiam w to miejsce akurat w sobotę.

Zdecydowanie najlepszy widok na trasie.

Jest radocha!

Słów kilka o oznakowaniu szlaku. Jest dość biedne. Już poprzedniego wieczora, klucząc przez wsie musiałam co i rusz spoglądać na mapkę w telefonie (przed wyjazdem, oprócz kasku, zainwestowałam też w uchwyt na telefon na kierownicę, no i jeszcze w gatki z "pieluszką"). Jakieś tam znaki są, ale czasem się orientujesz, że jedziesz prosto, a trzeba było skręcić. Albo że skręciłeś nie do końca w to prawo, co trzeba było skręcić, a znak oczywisty w tej kwestii nie był. Mapa prowadzi jak po sznurku, ale jeśli ktoś zna aplikację, która mówi głośno, że trzeba skręcić, to będę wdzięczna za polecenie. Ta, którą pobrałam (GPX Viewer) niestety wymaga podglądania, a to ciężkie w pełnym słońcu i mocno przyspieszające zużywanie baterii. Niby wydaje jakiś dziwny dźwięk, gdy się zboczy z trasy, ale robi to dość randomowo, a czasem straszy bez potrzeby. Póki co jednak dramatu z odnalezieniem się na trasie nie ma - możliwości zgubienia się są ograniczone, w niektórych miejscach nie ma ich wcale (jakieś proste drogi przez las, czy wzdłuż jeziora właśnie). Potem ten dramat się jednak w moim wykonaniu rozegra.

W Niżnych Sromowcach przegapiam zjazd na most (niby oczywisty, ale jak się nie powiększy mapki, to wydaje się, że trzeba jechać prosto) i trafiam pod Trzy Korony. W sumie tu akurat warto było się zgubić.




Wracam na trasę i tam lada moment czeka na mnie przejazd Drogą Pienińską...



I tu trochę odwalam manianę. Przed wybraniem się na Velo Dunajec coś tam oczywiście poczytałam. No i wyczytałam, że szlak jest już prawie gotowy, ale gdzieniegdzie jeszcze trwają budowy ścieżek rowerowych i infrastruktury, że generalnie jest już przejezdny. Trafiłam na wiele relacji, znaczy się - ludzie jeżdżą. Plików GPX do pobrania też nie brakowało. Informacja o remoncie Drogi Pienińskiej akurat nigdzie nie wpadła mi w oczy, na FB mam polajkowanych sporo górskich stronek i tam też nic w ostatnich miesiącach w tym temacie mi się nie wyświetliło. No a nie przyszło mi do głowy googlować każdy fragment niemal 300-kilometrowego szlaku pod kątem ewentualnego zamknięcia... Zdziwiła mnie zatem metalowa bramka, na którą natrafiłam, wjeżdżając na Drogę Pienińską. Była jednak ona uchylona, wyjechali zza niej za chwilę jacyś rowerzyści, a gdy zapuściłam żurawia wgłąb drogi to widziałam kolejnych. Jasne, mogłam w tym momencie odpalić internet i sprawdzić, zamiast tego jednak, niewiele myśląc i widząc kolejnych rowerzystów i spacerowiczów na drodze... po prostu wpadłam w nią jak kuna w agrest. Ruch był na całej jej długości niemały, dopiero pod koniec jednak jakaś para, zapewne zauważając moje sakwy odezwała się do mnie, że tam jest zamknięte i raczej nie przejadę, no chyba że mnie robotnicy wpuszczą. Nawet byłabym skłonna zrobić objazd, ale nie teraz, po przejechaniu 10 kilometrów, które musiałabym się wrócić i zrobić jeszcze raz inną drogą. Podjeżdżam zatem do bramki i zagaduję najmilej jak umiem do panów pracujących po jej drugiej stronie. Panowie mówią po słowacku, informują, że oni nie mogą i że w ogóle, to za to są kary. I ja to nawet przyjmuję do wiadomości, ale nadal nie za bardzo mam zamiar się wracać, więc kombinuję. Tu jest mostek, płytka rzeczka, może by jakoś przerzucić rower przez barierkę, jakoś przez tę rzeczkę się przeprawić, buty przecież wyschną... Zaczynam zdesperowana odpinać sakwy, gdy do bramki podchodzi jeden z panów i mi ją uchyla, wciąż powtarzając, że nie wolno. Przepraszam go i mu dziękuję, jestem uratowana. Nooo... nie tyle ja, co moje zrobienie szlaku. Tak, czy inaczej, głupio mi strasznie i nie polecam.





Z tych chmurek to nawet trochę popadało.


Dalej dużo prostych i wygodnych ścieżek. W jednej wsi łapie mnie przelotny na szczęście deszcz, który przeczekuję pod wiatą przystanku. Pod koniec dnia jadę taką dłuuugą ściechą wzdłuż Popradu. Wygodne są takie fragmenty - raczej płaskie, zwykle bardzo ładne, tyle że wysiłkowo monotonne. Rowerem obciążonym sakwami jedzie się inaczej, na płaskich fragmentach trzeba nieustannie pedałować, żeby utrzymać go w ruchu, a nic nie powoduje takiego rowerowego bólu dupska, jak właśnie takie monotonne, jednostajne pedałowanie. Gatki z pieluszką coś tam pomagają, ale cudów nie ma, pewnie trzeba pomajstrować jeszcze przy ustawieniu siodełka, ale to już plan na przyszły sezon, na razie napędza mnie zapał nowicjusza, a boli, bo musi boleć. W każdym razie tak sobie jadę tą prostą malowniczą ściechą, ma się ku wieczorowi, zerkam na Stravę odpaloną w telefonie... 94, 95... chociaż przez chwilę nie patrz! 98... iiiii jest! Stówa! Pierwsza w życiu setka jednego dnia. Prawie natychmiast po jej osiągnięciu odbijam w ścieżkę, prowadzącą do rzeki i już wzdłuż niej szukam dogodnego miejsca na nocleg. Znajduję idealne - z drogi wzdłuż rzeki samego namiotu widać nie będzie (gdyby jednak ktoś miał się tu plątać po nocy, co uznaję za mało prawdopodobne), jest tu pięknie, jest małe miejsce po ognisku. Trochę martwi mnie odległość od wody, która głośno szumi - jedyne płaskie miejsce znajduję jakieś 2 metry od brzegu - ale zmęczony, śpiący na świeżym powietrzu człowiek nie zwraca jednak uwagi na takie bzdety, jak szum rzeki.

To jeszcze raz o TYM MODELU. Mam jego starszą wersję. Nowa jest poprawiona i lepsza głównie o to, że jest samonośna - bez śledzi namiot ładnie stoi. Mój niestety przewraca się na boki i śledzie wbijać trzeba, no ale tym się w razie czego nie sugerujcie, bo starych modeli dawno już nie ma w sprzedaży. Ponadto unowocześniona wersja ma podłogę w absydzie, co też jest dość istotne. Ogólnie polecam - ciężko znaleźć coś stosunkowo lekkiego i kompaktowego w podobnej cenie.





Jestem tam przeszczęśliwa. Zachód słońca nad rzeką, urokliwy biwak, satysfakcja z przejechanego dystansu, radość z odkrycia nowej pasji. Takie żyćko to ja kocham.




I nastał poranek dnia trzeciego, z którego... prawie nie mam zdjęć. Nie było jakichś zachwycających fragmentów, nie było gór, były za to mordercze podjazdy i jeden zjazd tak stromy, że sprowadziłam z niego rower, bo nawet wciskanie hamulców tak mocno, że bielały kostki niewiele dawało. Wkurwiały mnie te podjazdy, wkurwiał mnie prawie zupełny brak oznakowań na jakiejś połowie trasy tego dnia, a jeszcze bardziej wkurwiały oznakowania wywodzące mnie (dosłownie) w pole, wkurwiało mnie to, że po drodze nie było żadnych stacji, a kończyła mi się woda (w Gródku nad Dunajcem trafiłam na sklepik, szczęśliwie czynny w niedzielę). W okolicy Jeziora Rożnowskiego wdrapałam się (bez roweru) na górkę, na której był punkt widokowy. Widok z niego był tak banalny, że w sumie to też się wkurwiłam, że tam wlazłam. Parę razy poplątałam drogę i musiałam kombinować, żeby wrócić na szlak. I dużo, zwłaszcza w pierwszej połowie dnia, jechałam ruchliwą drogą - chyba nie muszę pisać, jakie uczucie to we mnie wywoływało?

Widoki okupione litrami potu i stanem przedzawałowym.


Widok z punktu widokowego, na który właziłam po stromym ze 20 minut. No błagam...

Według mnie stan na maj 23' szlaku Velo Dunajec był daleki od ukończonego. Przejezdny? Jak najbardziej (oprócz nieszczęsnej Drogi Pienińskiej, która w tamtym momencie zasadniczo przejezdna nie była). Ale zwłaszcza ostatnie około sto kilometrów to jedynie krótkie fragmenty przygotowanych ścieżek, spośród których najciekawszy był ten:


Cóż w nim ciekawego? Ano to, że jakieś kilkaset metrów dalej ta elegancka ścieżka zupełnie nagle się urywa i zamienia w pole buraków, czy czegoś tam. To był ostatni znak na niej. Czy poinformował, że mam skręcić? Zawrócić? Ależ skąd. Jedź dalej, a za 20 kilometrów będziesz w Ostrowie. Specjalny kocioł z najgęstszą smołą czeka w piekle na kogoś, kto to tak postawił. Wrr. 

A no i chyba jakoś pod Ostrowem właśnie, albo pod innym miastem - w każdym razie tuż przed wjechaniem na ostatnią prostą - gdzieś tam musiałam przeprowadzić rower przez przejście. W sumie dość późno zorientowałam się, że mam tam skręcić, a zakręt oznaczał konieczność przeprowadzenia roweru. No to zsiadłam tak może trochę z rozpędu... Najgorsze w jeździe z sakwami jest nie to, że wkłada się w tę jazdę o wiele więcej wysiłku, ale chyba to, że zsiadając z roweru czasem zapomina się, ile on waży. I jeśli nie zrobi się tego od razu stabilnie, to on nagle zaczyna przechylać się na którąś ze stron iii... no i tak jak stałam, tak przed tym przejściem jebłam na chodnik, przygnieciona rowerem. Wścieknięta już wtedy byłam do żywego, oczywiście nie na siebie i swoją gapowatość czy niezdarność (choć przyznaję, że powinnam), ale na ten cholerny szlak, który póki co jest szlakiem co najwyżej potencjalnym, takim wannabe-szlakiem i żeby go przejechać, trzeba gapić się co chwila w telefon. Za to później jak wjechałam na prostą ścieżkę i tak jechałam nią prawie 30 kilometrów już do końca, czyli do Wietrzychowic. 

Odpoczynek w Wietrzychowicach.

Już wtedy miałam ponad stówę, wjechałam jeszcze do wsi, licząc na jakiś sklep. Sklepu czynnego nie było, była za to pizzeria, gdzie się najadłam i nakupiłam izotoników, po czym ruszyłam z powrotem szlakiem, szukać sobie miejsca na kimę. Tym razem znalazłam mało komfortowe. Wokół były pola, trochę obawiałam się, że w poniedziałkowy poranek otoczą mnie traktory. Zresztą nieopodal szlaku od drugiej strony niż rzeka całkiem blisko stały domy. Skitrałam się za skarpą w pobliżu brzegu Dunajca. Było tam dość nierówno i do tego chaszcze, ale udało mi się rozstawić namiot. A że chodziły po nim ślimaki, a do środka właziły pająki... oj tam.

No dumna z siebie jestem, no...

I z kozy też. Kozę mam TAKĄ.



Trochę tych podjazdów dziś było.

Jeżeli po Szlaku Orlich Gniazd czułam się usatysfakcjonowana i dumna, to nie bardzo wiem, jak określić uczucie po zamknięciu Velo Dunajec. Na Jurze zrobiliśmy niecałe 200 km, ledwo wyrabiając się w trzy dni, tutaj przejechałam 250 w dwa i pół dnia. No dobra, dystans dystansowi nierówny, jak popatrzeć na wykres wysokości to na Velo jedzie się głównie z górki (zwykle się tego jakoś wyraźnie nie czuje, no ale suma zjazdów jest zdecydowanie większa). Mimo wszystko - pozamiatałam i tyle. :D

Nazajutrz czekał mnie jeszcze powrót do Tarnowa, z którego pociągiem zawinęłam się do domu. Z poczucia kronikarskiego obowiązku też se wrzucę skreeny:



Kilka wrażeń ogólnych:

- wszędzie piszą, że Velo Dunajec to prawdopodobnie najpiękniejszy szlak rowerowy w Polsce... bla bla bla... Piękny jest fragment mniej więcej od Nowego Targu do Nowego Sącza, jeżeli robiąc szlak zależy nam na widokach to resztę można sobie właściwie odpuścić, przynajmniej dopóki szlak nie zostanie ukończony (bo bardziej się człowiek skupia na tym, żeby nie wjechać pod tira albo nie zostać pogryzionym przez wiejskiego Burka niż na tym, co widać dookoła...)

- GPX jest na ten moment absolutnie konieczny, no chyba że ktoś ma kompas w dupie, albo zna te tereny i po prostu wie, gdzie jechać

- podjazdów na trasie jest niewiele, ale jak już są, to ostro dają popalić

- szlak robi się z Zakopanego do Wietrzychowic, chyba, że chcemy się bardziej zmęczyć

- zapas jedzenia lepiej mieć ze sobą - po drodze praktycznie brak restauracji, mało sklepów, jak i stacji paliw

- na wszelki wypadek warto się upewnić, czy nie remontują akurat Drogi Pienińskiej  XD


No i tyle. Zakochałam się w bikepackingu już totalnie i odtąd w głowie mi były już głównie rowerowe pomysły na wypady na lato. Uda się zrealizować jeszcze jeden, ale o tym następnym razem. :)


4 komentarze:

  1. Jeśli chodzi o nawigowanie na szlaku, to najlepiej zainwestować w dodatkowe urządzenie - licznik GPS. Z nawigacją głosową na telefon też nie będziesz miała pewności, że skręciłaś w odpowiednią drogę.
    Takie rozwiązanie nie jest najtańsze, ale ma dużo zalet:
    - można wgrać plik gpx, który prowadzi cię po trasie jak po sznurku
    - można tworzyć własne trasy
    - odciąża telefon, szczególnie baterię
    - sprawdza się w każdych warunkach atmosferycznych (deszcz, ostre słońce)
    - poza nawigowaniem pokazuje inne informacje typu prędkość, odległość, podjazdy na trasie itp

    A jeśli chodzi o oznakowanie szlaku, w porównaniu z innymi (które miałem okazję przejechać rowerem w Polsce i nie tylko), to akurat Velo Dunajec wypada nie najgorszej. Raczej żadnego szlaku nie da się przejechać w całości patrząc tylko na strzałki w terenie.

    Gwoli ścisłości, drugiego dnia poruszałaś się raczej wzdłuż Dunajca, a nie Popradu, co potwierdza zapis trasy na Stravie. Za Starym Sączem musiałaś przejechać mostem nad Popradem, który zaraz potem wpływa do Dunajca :-)

    Poza tym - całkiem dobry tekst poczatkującego bajkpakingowca! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Upewniłam się i tak zupełnie dokładnie to biwakowałam już faktycznie nad Dunajcem, ale jakieś kilkaset metrów (może nawet mniej) od miejsca, gdzie wpadł w niego Poprad. :) Patrząc na mapkę bez powiększenia nie zwróciłam na to uwagi, zerknęłam jakoś od strony Popradu i tak zostało.
      Dzięki za poradę, pomyślę nad zakupem!

      Usuń
  2. To co uprawiałaś to raczej sakwiarstwo ale przyjmij to proszę jako żart. Sam jeżdżę albo z torbami albo sakwami. Zależy jak.mam ochotę. Gratuluję przejechania, spania na dziko i fajnej relacji. Ja omijam oficjalne szlaki i szlajam się po bezdrożach do czego Cię serdecznie zachęcam. A do nawigacji można używać telefonu z mapami, polecam mapy.cz. Jak ściągniesz mapy to możesz jechać w trybie ofline wtedy nie zżera tak baterii. Ekran masz wygaszony, a odpalasz go tylko na rozjazdach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, teraz już wiem, że to sakwiarstwo, choć nie bardzo rozumiem to rozgraniczenie (w sensie - co za różnica, w co się pakuje klamoty, jeśli cel jest ten sam?). ;) Dziękuję za poradę, wypróbuję!

      Usuń